Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

10 / 1995

Z PRASY

Dwutysięczny, jubileuszowy numer „Polityki” z 9 września zawiera sporo ciekawych materiałów, m.in. Rodzina – lepiej już było? Ewy Nowakowskiej (nie napawający optymizmem wizerunek polskiej rodziny, sporządzony na podstawie oficjalnych statystyk i raportu rządowego) czy artykuł Sekty dla zabłąkanych Katarzyny T. Nowak, o którym wspomnieć warto szerzej.

Można się chyba zgodzić, że nie da się całkowicie powstrzymać napływu ruchów religijnych i parareligijnych (ostatnio wprowadzenia odpowiednich uregulowań prawnych z myślą o obronie polskiej rodziny zażądała przedstawicielka katolickich organizacji). W cenę demokratyzacji życia wliczony jest nieuchronny import różnych patentów na zbawienie i szczęście powszechne. Jeśli decydujemy się na otwarte granice, to będziemy mieli u nas wszystkie zjawiska religijne, jakie są na świecie – twierdzi Halina Grzymała-Moszczyńska z Instytutu Religioznawstwa UJ.

Największą klientelę rozdawców tych recept stanowi młodzież: najbardziej chłonna, najwrażliwsza, zwykle jeszcze nie okrzepła psychicznie i duchowo grupa społeczeństwa. W objęcia sekt popychają ją, poza ciekawością, powody poważniejsze: poczucie życiowego zagubienia i brak więzi z rodzicami, pochłoniętymi troską o materialny byt rodziny.

Najczęściej sekty spokojnie robią swoje, a ich działania przechodzą nie zauważone (chyba że zechcą nadać im odpowiednią oprawę. Badaniem ich nauki, sposobów działania, skutków wywieranego przez nie wpływu zajmują się odpowiednie instytucje naukowe, kościelne, pewnie też państwowe. Dlatego o sektach słyszymy tylko wtedy, gdy przybierają patologiczną formę i dzieją się wokół nich dramatyczne wydarzenia (np. tajemnicze zaginięcia członków, wyłowienie czyichś okaleczonych zwłok, procesy o nieobyczajność, terroryzm czy masowe samobójstwa). Warto dodać, że nowe ruchy dbają o swój wizerunek, bo jest on jednym z warunków ich powodzenia. Niektóre skompromitowane sekty kamuflują swą działalność przy pomocy rozmaitych agend, których na pierwszy rzut oka nie sposób skojarzyć z macierzystą organizacją.

Na przykład działający legalnie także w Polsce Kościół Zjednoczeniowy Moona założył Światowe Stowarzyszenie Mediów czy Radę Bezpieczeństwa Międzynarodowego. Jak poinformował Cezary Gmyz w „Życiu Warszawy” z 30 sierpnia, na zaproszenie Federacji Światowego Pokoju (także agendy Moona) wicemarszałek Włodzimierz Cimoszewicz uczestniczył w Seulu w zorganizowanej przez nią konferencji, a o samym założycielu powiedział, że przedstawił bardzo kontrowersyjny sposób widzenia świata. Czy fakt, że sekta Moona nie stosuje przymusu wobec swych członków, ma skłonić nas do bagatelizowania jej działalności i wpływów (zwłaszcza finansowych, dążenia do kontroli nad mediami i pozyskania elit)?

O drugiej stronie medalu: pozytywnym oddziaływaniu sekt – nikt nic nie wie i zdaje się, że nie chce wiedzieć. Rzeczywiście, z wyjątkiem autoreklamowych broszurek (np. wyznawców „Hare Kriszna” czy amerykańskiej „Rodziny Bożej”, pragnącej się oczyścić z odium oskarżeń o indoktrynację dzieci, a zwłaszcza o sakralną prostytucję nieletnich) nikt nie pisze o sektach dobrze: ani żądne sensacji magazyny, ani przedstawiciele środowisk religijnych, którym owe ugrupowania robią konkurencję.

Na czym miałby polegać dobroczynny wpływ sekt? To, że zaspokajają one potrzebę przynależności, ciepła, uwagi i serdecznej więzi oraz dostarczają spójnej wizji świata i sensu życia, jest ich podstawowym atutem i decyduje o sile przyciągania. Nie chcę demonizować; to normalna część strategii każdej grupy chcącej pozyskać członków i nie musi się za tym kryć żadne wyrachowanie. Otwartość, z jaką przyjmują wyznawców, to przecież ich „być albo nie być”. Z drugiej strony człowiek, który nigdzie nie zaznał ciepłego przyjęcia, który sparzył się nie tyle na nauczaniu jakiegoś Kościoła, ile na ludziach – czy to świeckich, czy duchownych – bo albo w ogóle nie zwrócili na niego wagi, albo go zawiedli, niewątpliwie czuje się dowartościowany. Z badań wynika, że w wielu przypadkach przynależność do grupy religijnej może mieć wręcz charakter terapeutyczny. Grupy te [...] stają się niekiedy schronieniem dla osób, które przeżywają zaburzenia nerwicowe, bowiem przynależność do nich obniża napięcie i lęk, zmniejsza zaburzenia snu i generalnie podwyższa nastrój.

Truizmem jest stwierdzenie, że rodzina, której członkowie w sektach szukają tego, czego nie daje im dom, sama jest sobie winna. To samo dotyczy Kościołów, których wyznawcy nie zdali egzaminu czy to w zakresie duszpasterstwa, czy miłości bliźniego. Ale zanim zacznie się pomstować na szatańskie podstępy, warto poszukać belki we własnym oku. Z całą zaś pewnością bezpodstawne oskarżanie zwodzicieli (np. o zaburzenia natury seksualnej, totalny zamordyzm) często wywołuje skutek odwrotny od zamierzonego: budzi większe zainteresowanie z jednej strony, a z drugiej cementuje oskarżaną grupę, wzmacniając więzi łączące jej członków i utrudniając im otrząśnięcie się z zauroczenia.

O ile dyskusyjna byłaby, moim zdaniem, teza o jednoznacznie pozytywnym i terapeutycznym oddziaływaniu sekt (choć trzeba pamiętać, że są one bardzo rozmaite; istnieją np., niesłusznie uważane za sekty, grupy chrześcijańskie o charakterze czysto uświęceniowym, kładące nacisk na pobożne, sprawiedliwe życie, uczciwą pracę i troskę o rodzinę), to z całą pewnością można traktować ich działalność jako cenną informację o stanie ducha tej grupy ludzi, na których potrzeby odpowiadają, o lękach, o stopniu niezaspokojenia duchowych i emocjonalnych potrzeb. Zarówno rodziny, jak i Kościoły powinny dokonywać niezbędnych korekt w tym względzie, żeby nie trzeba było poniewczasie szukać winnego albo egzorcysty deprogramatora, specjalisty od „odpierania mózgu”.

Nie warto się łudzić; sekty będą istnieć zawsze jako pewien margines i w jakimś sensie – można zaryzykować takie stwierdzenie – stanowią pożyteczny barometr kondycji reszty społeczeństwa uważającej się za zdrową i względnie odporną na stresy. Stłuczenie tego termometru nie zlikwiduje gorączki. Jeśli zaś margines się rozszerza, to nie tylko przywódcy sekt są temu winni...

Trzeba też pamiętać, że w przeciwieństwie do wyznań zinstytucjonalizowanych i siłą rzeczy prędzej czy później wpadających w stagnację, sekty mobilizują swoich członków. Przeważnie nie szukają biernych, statystycznych wyznawców, ale apostołów. Fakt, że liczebność świadków Jehowy (wyznania najprężniej obecnie rozwijającego się w Polsce) szacuje się na ok. 130 tys. członków, oznacza, iż jest to ok. 130 tys. aktywnych członków, a nie „martwych dusz” czy dusz trzymających się swego Kościoła na cieniutkim włosku, bo pojawiają się tam raz w roku albo z okazji ważniejszych wydarzeń rodzinnych. Rozrost i krzepnięcie świadków budzi nerwowość obserwatorów, ale nie można nie przyznać, że właśnie z nimi kojarzy się Polakom obecnie etyka pracy (dawniej, przypomnijmy, zasłużenie szczycili się tym protestanci, których w Polsce jest dziś łącznie w najlepszym razie tylu, ilu świadków). Nie przypadkiem można się natknąć w rubrykach ogłoszeniowych na anons w rodzaju: „Zatrudnię ekipę budowlaną świadków Jehowy”. Wiadomo: uczciwie pracują, nie piją, nie kradną. Czy to nie jest skuteczne świadectwo? (Drugi ich atut, tj. dbałość o rodzinę, zawiera poważny zgrzyt: gdy dochodzi do „nawrócenia” jednego z rodziców, wtedy rozpad rodziny jest nieunikniony. Neoficka gorliwość nie toleruje połowiczności w zostawianiu za sobą starego życia.)

Starajmy się więc wyciągnąć wnioski z własnych błędów i czegoś od sekt nauczyć, bo wpłynie to pozytywnie i mobilizująco na nasze własne chrześcijańskie życie oraz na współżycie w rodzinie i w Kościele. No i zapobiegnie wielu tragediom.

Oprac. mok