Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

ImageNR 1-2 / 2008
Na fotografii: kościół w Kucowie

Kleszczów bez Kucowa?

Pisać o Kleszczowie nie wspominając o Kucowie to tak, jakby turysta wracający z wycieczki do Egiptu przemilczał piramidy. Ilekroć rozmawiałem z mieszkańcami Kleszczowa o ich parafii, zawsze – wcześniej lub później – natykałem się na Kuców. Słyszałem przy tym w głosach swoich rozmówców nuty smutku, tęsknoty i podziwu dla tej, nieistniejącej już, miejscowości. Cóż to była za miejscowość i kiedy powstała?
     Pierwsza wzmianka o Kucowie pochodzi z XV wieku. Jan Łaski w księdze Liber Beneficiorum nadmienia, że Kuców wraz z Kleszczowem, Łuszczanowicami i Żłobnicą należał do dóbr diecezji gnieźnieńskiej. Miejscowość tę na początku XIX wieku wybrali bracia czescy na swoją siedzibę. Kiedy w roku 1620 przegrali bitwę z wojskami Habsburgów pod Białą Górą, zaczęli szukać dla siebie miejsca poza granicami ojczyzny, by móc pozostać przy własnym wyznaniu. Gdy cesarz Austrii Józef II wydał patent tolerancyjny, bracia czescy przyjęli wyznanie ewangelicko-reformowane, zachowując ojczysty język i zwyczaje. Część z nich w roku 1818 zakupiła grunt zwany Kucowem na terenie gminy Kleszczów. W 1852 roku utworzono tam parafię ewangelicko-reformowaną, a w 1896 roku, dzięki uporowi i wytrwałości parafian, wzniesiono nowy kościół.
     Dla współczesnych Kuców to nieistniejąca już wieś w powiecie bełchatowskim województwa łódzkiego, na miejscu której znajduje się obecnie kopalnia odkrywkowa węgla brunatnego. Dla wielu kopalnia jest powodem do dumy – w głównym budynku biurowym znajduje się wystawa z najstarszą czaszką mamuta na terenie Polski; elektrownia bełchatowska produkuje najtańszą w Polsce energię elektryczną; dzięki pieniądzom dostarczanym przez kopalnię i elektrownię do lokalnego budżetu, rozwój tej wiejskiej gminy jest tak szybki i wszechstronny, że może jej pozazdrościć niejeden ośrodek miejski. Poza tym kopalnia stanowi największy wykop w Polsce, który można zobaczyć z bliska.

Wielki wykop i gołąb na dachu

     Ks. Krzysztof Góral, administrator parafii ewangelicko-reformowanej w Kleszczowie, zawiózł mnie na jeden z tarasów widokowych i pokazał miejsce, w którym jeszcze w roku 1991 znajdował się kościół kucowski. Wyobraźnia odmówiła mi posłuszeństwa: w rozpadlinie długiej na osiem kilometrów, szerokiej na trzy kilometry i głębokiej na prawie 300 metrów dostrzegałem coś monstrualnie przygnębiającego. Nie umiałem tego z niczym porównać, ani też zlokalizować dokładniej wskazywanego przez księdza miejsca. Zaś widok największego wykopu w Polsce, dwóch olbrzymich kominów dymiących w dzień i w nocy – choćby nawet biegały pomiędzy nimi najstarsze w Polsce mamuty – nie był dla mnie powodem do radości czy dumy.
     O kościele w Kucowie rozmawiałem z ks. bp. Markiem Izdebskim, administratorem parafii kucowskiej w latach 1985-1991 i pierwszym administratorem parafii kleszczowskiej. To właśnie ks. bp Marek wygłosił kazanie podczas uroczystego zamknięcia kucowskiego kościoła. Zapytałem go, jakie uczucia rodzą się w człowieku, kiedy uświadamia sobie, że więcej kazań w danym miejscu nie będzie, ba – nie tylko kazań ale i kościoła: jest to przykre. Jednak nie byłem aż tak mocno związany emocjonalnie z Kucowem. Mój kontakt z tą parafią był sporadyczny. Uczucie smutku towarzyszyło mi wtedy i z pewnością towarzyszyło wszystkim obecnym na uroczystości zamknięcia kościoła w Kucowie, bo przestało istnieć coś, co służyło kilku pokoleniom wiernych.
     Kiedy oglądałem film pokazujący uroczystość otwarcia nowego kościoła w Kleszczowie, uczestnicy cieszyli się, że nie wszystko zostało stracone. Wprawdzie stary kościół zamknięto, ale po upływie godziny otwarto nowy. Dla ks. Marka przykrym przeżyciem była zagłada opuszczonych domów w Kucowie: widok tych odartych domów z tego, co je upiększa i chroni, był bardzo przygnębiający i w sercu robiło się smutno. Powoli ale systematycznie wyprowadzali się z domów ludzie, a potem zaczęły znikać okna, dachy, drzwi, a na końcu – ogrodzenia. Kościół został rozebrany na końcu.
     Całkowicie inne odczucia wzbudził we mnie widok gospodarstwa kleszczowskich parafian, państwa Niewieczerzałów. Kiedy wysiadłem z samochodu z ks. Krzysztofem Góralem, zobaczyłem na ich podwórku drepczące po trawniku gołębie. Gdy trzasnęły drzwi samochodu, wzbiły się w górę, a jeden z nich – garłacz z dużym wolem pod małą główką – usiadł na kalenicy budynku gospodarczego. Patrząc na niego, dojrzałem na horyzoncie dwa dymiące kominy bełchatowskiej kopalni. Dziwny był to widok. Ocknąłem się z zamyślenia słysząc śmiech Karola Niewieczerzała, kościelnego parafii. Przywitał się z nami i z radością popatrywał na gołębie. Nietrudno było się domyśleć, że jest właścicielem małego stadka ptaków. Po chwili dołączyła do nas Lidia Niewieczerzał, matka Karola. Zapraszam, zapraszam do mojej córki, Eli. Później panowie przyjdziecie do mnie. Proszę, to tutaj – zachęcała nas pani Lidia.
     Ks. Krzysztof wprowadził mnie do domu Elżbiety Frankowskiej, z domu Niewieczerzał, obecnie wiceprezes Kolegium Kościelnego w Kleszczowie, chwilę postał w przedpokoju, uśmiechnął się do mnie i na odchodnym powiedział: zostawiam państwa, aby gospodyni nie krępowała się osobą pastora i mówiła tylko prawdę.

Wspaniałe zarażenie

     Ks. Krzysztof, mój przewodnik po Kleszczowie, jest pogodnym człowiekiem i chętnie opowiada o swoim życiu. Decyzję, by zostać pastorem podjął po maturze. Spotkałem wtedy przyjaciela który marzył o studiowaniu teologii – chciał być duchownym. Później tym pomysłem, już po liceum ogólnokształcącym, mnie zaraził, a zaraził mnie we wspaniały sposób. Pokazał, że w Boga można wierzyć w sposób inny niż wierzyłem do tej pory. Ks. Krzysztof uważa, że w pierwszej kolejności na takie decyzje wpływają rodzice, ich zachęty i wspólne uczestniczenie w życiu duchowym. Kiedy jest się blisko Kościoła i uczęszcza się do niego, procentuje to po latach i czasem powoduje, że zostaje się pastorem. Inny sposób na wiarę, to stawianie na duchowość: Dostrzegałem, że to, co wierzący nazywają wyznawaniem wiary, jest bardzo ważne, ale o wiele ważniejsza jest duchowość, to, w jaki sposób przeżywamy Boga wewnątrz siebie i jak to rzutuje na relacje z ludźmi.
     Na relacjach z ludźmi ks. Krzysztof zna się bardzo dobrze. W domu Elżbiety Frankowskiej czuł się znakomicie. Kilkoma słowami wprowadził nastrój swobody i zaufania pomiędzy mną a gospodynią, mimo, że widzieliśmy się po raz pierwszy. Gdy Elżbieta Frankowska usiadła ze mną przy stole, zapytałem o wpływ kopalni na jej życie, bowiem rozpadlina po odkrywce znajdowała się zaledwie 300 metrów od jej domu: Z jednej strony to wspaniały dar dla ludzi, którzy żyli w centrum Polski i zajmowali się całe życie rolnictwem na nienajlepszych gruntach, ale z drugiej strony dla wielu było to przekleństwo. Sąsiedztwo kopalni sprawia, że zdarzają się tąpnięcia, pękają mury domów, brakuje wody w studniach i pustynnieją tereny rolne. Choć kopalnia posiada instalacje filtrujące, dymiące dzień i noc kominy przygnębiają i ujemnie wpływają na duszę człowieka.
     Rodzice Elżbiety – Lidia i Mirosław Niewieczerzałowie – odkąd przejęli po swoich rodzicach gospodarstwo, całe życie pracowali na roli. Rolnictwem i rzemiosłem trudnili się przodkowie Elżbiety Frankowskiej, bracia czescy, którzy przywędrowali na te tereny przez Śląsk i przebywali niedaleko Sycowa, w Taborze Wielkim. To, co zaoferował im Kleszczów w połowie XIX wieku, było wystarczające. Jednak pod koniec lat 60., kiedy zrobiono pierwsze kopalniane odwierty, mentalność ludzi zmieniła się. Nie wystarczyło być tylko rolnikiem, ludzie w Kleszczowie i okolicznych wsiach chcieli czegoś więcej, dostrzegli szansę zdobycia zawodu, wzbogacenia się, związania swego życia nie tylko z uprawą roli. Elżbieta Frankowska pracuje w Żłobnicy, kilometr od Kleszczowa, jest laborantką w firmie produkującej wino: Nie wiem, czy moja babcia i prababcia oczekiwały od życia czegoś więcej, ale ja już siebie nie widziałam na roli. Sposób życia moich przodków mnie już nie wystarczał.

Starych drzew się nie przesadza

     W okresie socjalizmu funkcjonowało określenie „chłoporobotnik”. Mężczyźni z gminy Kleszczów pracowali często jednocześnie w kopalni lub elektrowni oraz na roli i do pewnego czasu zapewniali w ten sposób byt sobie i swoim rodzinom. Jednak wszystko się zmieniło, gdy koparki odkrywające ziemię w poszukiwaniu węgla stanęły przy ich gospodarstwach, gdy ciężkie maszyny zburzyły domy na oczach ich mieszkańców, a pola zostały dosłownie przeniesione w inne miejsce i zmienione w olbrzymie hałdy ziemi. Dorobek życia kleszczowian, ich dziadów oraz rodziców zniknął, a oni sami przeprowadzali się do blokowisk w Bełchatowie. Po spędzeniu większej części swojego życia na wsi, w nowej rzeczywistości nie potrafili się odnaleźć. Niektórym nawet nie było dane doczekać przenosin. Bali się nowego do tego stopnia, że organizm tego nie wytrzymywał. Woleli kończyć swoje życie tam, gdzie się rodzili. Wszak starych drzew się nie przesadza...
     Kiedy ks. Krzysztof Góral przyjechał do Kleszczowa w 1995 roku, przestały istnieć wszystkie wsie stojące na złożach węgla. Rozmawiał z ludźmi, którzy musieli zdecydować o przebudowaniu swego życia: To były rozmowy, których do końca życia się nie zapomina. Kiedy starałem się zarysować nową wizję dla ich przyszłości, ci ludzie nie tylko, że nie słuchali tego, co im proponuję, ale nawet tego nie oczekiwali, bo ich wyobraźnia nie potrafiła ukształtować sobie tej nowej rzeczywistości. Świat dla nich się kończył, a wraz z tym ich światem, kończyli się również oni. Tragedie te dotykały głównie ludzi starszych. Młodzi dawali sobie radę. Odnajdywali się lepiej lub gorzej w nowej rzeczywistości, a nawet przyjmowali ja z nadzieją. Była dla nich szansą zdobycia wykształcenia, zawodu, awansu społecznego i większych zarobków.

Krzysztof Urban

Pełny tekst artykułu po zalogowaniu w serwisie.

Jak uzyskać pełny dostęp do zasobów serwisu jednota.pl