Drukuj
Nr 7-8 / 2010

Jest chwast i jest zboże. Jest też chrześcijaństwo, które służy dobru wspólnemu. Ale jest i taki typ religijności, który – szczególnie, gdy ulegnie pokusie bałwochwalstwa – nie pomaga człowiekowi i społeczeństwu.
      Polskiego życia zbiorowego nie zrozumie się bez zrozumienia w nim aspektu religijnego. Ostatnie tygodnie dobitnie pokazują, że znaczna część Polaków w trudnych chwilach ucieka pod strzechy Kościołów. Że tam szuka schronienia dla swoich lęków i niepokojów. Że chrześcijaństwo dysponuje rytuałami i językiem, który potrafi koić indywidualne i społeczne bóle. Nie każde jednak rytuały i nie każdy język religijny sprzyja ich kojeniu, zwyciężaniu zła dobrem, jak chciał tego Chrystus.
     Religia potrafi także zatruwać życie człowieka, a nawet życie całych wspólnot. Kiedy tak się dzieje? Gdy ewangeliczną pobożność i pokorę zastępuje podejrzliwość i gniew. Gdy prosta wiara przeradza się w magię. Gdy, w końcu, pojednawczy i przyjazny język Jezusowych Ewangelii zastępuje język dzielenia na gorszych i lepszych ludzi, lepszych i gorszych wyznawców... Czy po dramacie smoleńskim w naszym życiu publicznym nie doszedł do głosu typ chrześcijaństwa, podważający logikę Dobrej Nowiny? Czy do krwiobiegu społecznego nie powróciła religia polityczna, którą – jak sądziliśmy – na dobre pogrzebaliśmy w połowie lat 90?
     Po tragedii smoleńskiej czytamy, że pewna zakonnica wyniosła z miejsca katastrofy niewielki fragment skrzydła rozbitego samolotu, który ma być umieszczony w nowej sukni ozdabiającej jasnogórski obraz Matki Bożej. Przeor klasztoru, o. Roman Majewski w homilii mówił: został zdobyty ten kawałek za cenę wielkiej odwagi siostry zakonnej, która przepędzana przez żołnierzy zaraz po wypadku, dwa dni po wypadku, ten fragment z tego miejsca zabrała i przywiozła na Jasną Górę.
     Czyż słuchając tych słów nie należy przyznać racji Janowi Kalwinowi, który już w XVI wieku gromił bałwochwalcze zapędy chrześcijan: Łatwo jest dostrzec, jak przesąd urąga Bogu, choć chce mu służyć, zazwyczaj przypisując znaczenie temu, co Bóg ogłosił bezwartościowym – jednocześnie albo z pogardą przeoczając, albo wyraźnie odrzucając to, do czego Pan wprost namawia, albo to w czym ma upodobanie. Ci zatem, którzy ustanawiają taki fałszywy kult zazwyczaj oddają cześć i uwielbienie swoim chorym fantazjom.
     Mamy i głosy biskupów, którzy – jak choćby ordynariusz kielecki Kazimierz Ryczan – święto 3. Maja wykorzystali do snucia insynuacji i podejrzeń wobec „polskojęzycznych” mediów: Siły rozłamu nie uszanowały żałoby narodowej. Nie uszanowano bólu narodu. Nad trumną ofiar wypadku prasowe hieny rozpoczęły swój niszczący proces. Nowocześni propagandyści, w pogoni za sensacją zagubili lub celowo zapomnieli niepisaną zasadę, że o umarłych mówi się tylko dobrze. Europa też o tym zapomniała. Czy to jest język duszpasterza, który – jak poucza Pismo – ma niekiedy zostawić 99 owiec, by udać się na poszukiwanie tej jednej, zabłąkanej? Czy to język Kazania na Górze, które do dziś stanowi katalog zasad, podług których winien żyć chrześcijanin?
     I wreszcie mamy spektakularne zaangażowanie pięciu księży, wykładowców Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II, którzy weszli w skład krakowskiego społecznego komitetu poparcia Jarosława Kaczyńskiego. Swoje poparcie dla jednego z kilkunastu kandydatów tłumaczą tym, że odezwał się w nich obywatelski zew tak duży, że postanowili podzielić się nim publicznie. Jasne, że księża są też obywatelami, ale w pierwszej kolejności są duszpasterzami, co znaczy, że manifestacja poglądów politycznych w ich pracy schodzi na plan dalszy. Nie od dziś Kościół wie, że wolność od jawnych politycznych aliansów gwarantuje mu, że ludzie nie porzucą wiary w momencie, gdy nie spodoba im się rząd, z którym Kościół jest w zbyt zażyłych relacjach. Ale, jak widać, tej prostej prawdy nie rozumieją krakowscy księża profesorowie.
     Nieufność do człowieka, który myśli inaczej niż ja, lub należy do innej niż ja „parafii politycznej”, jaką daje się wyczytać z przywołanych tu tekstów i postaw nie ma nic wspólnego z Ewangelią. Skąd zatem się bierze? Dzieje się tak, gdyż stawką w tym polsko-polskim boju jest nie tylko walka o duszę społeczeństwa, ale walka o duszę chrześcijaństwa. Jakie to chrześcijaństwo ma być: czy wciąż ma obowiązywać anachroniczny aksjomat, że „naród z Kościołem, a Kościół z narodem”, czy też ma to być chrześcijaństwo gościnne, przyjazne dla każdego, kto chce szukać w nim sensu i nadziei. Chrześcijaństwo, do którego można przyjść, kiedy jest się utrudzonym i zmęczonym?
     Zgoda: trudno odmówić przywołanym głosom i czynom żaru. Bierze się on zapewne z przekonania, że w ten sposób realizowana jest chrześcijańska misja, ba, że w ten sposób wypełnia się wolę samego Boga, że walczy o pamięć ofiar i sprawiedliwość. Wiemy jednak, że nie każdy, kto mówi „Panie, Panie”, jest autentycznym świadkiem Ewangelii. Jak to się zatem dzieje, że ludzie z gruntu religijni mogą działać przeciw sobie, i przeciw religii, której są świadkami? Jak to jest możliwe, że Chrystusa na śmierć męczeńską skazują ludzie do szpiku kości religijni?
     To, że religijność fałszywa nie jest tylko teoretycznym wymysłem, dobitnie pokazuje krytyka Jezusa Chrystusa, jakiej zostali przy rozmaitych okazjach poddani faryzeusze. Ich historia podpowiada, że religia to nie tylko coś najpiękniejszego w człowieku, ale tak­że coś najstraszniejszego. Doskonale pokazał to ks. Józef Tischner: We współczesnym świecie natrafiamy na przedziwny paradoks: ludzie pragną religii i jednocześnie boją się religii. Mają wrażenie, że religia to zarazem coś najpiękniejszego i coś najgroźniejszego – to mieszkanie aniołów i demonów człowieka. Ale czy to coś nowego? Chrystus umarł na krzyżu. Kto krzyczał: „Ukrzyżuj go?” W ogromnej większości krzyczeli ludzie religijni – nie jacyś tam sceptycy, ateiści czy relatywiści, ale ludzie religijni, nawet bardzo religijni. Ten, kto chciał odnowić religię, sam stał się ofiarą religii. Czyż sam krzyż nie ukazał nam wielkości religii i zarazem nędzy ?religijności'. To powinno dawać – i daje – do myślenia. Innymi słowy: religia równie dobrze może wyzwalać w człowieku potrzebę czynienia dobra, co i zła. Czy polskie chrześcijaństwo wyzwala pokłady religijności rzeczywiście ewangelicznej?
     Pewnie i tak, ale po oczach bije przede wszystkim powrót do krwiobiegu religii politycznej. Śmierć naszych rodaków, ojców i matek, w smoleńskiej katastrofie staje się źródłem do budowania niemal mitów założycielskich dla takiego typu religijności. Dlaczego? Grą w tej stawce jest przecież władza. Władza nęci, władza kusi. Można oczywiście tę pokusę odrzucić, ale dużo łatwiej, jak się okazuje, się jej ulega. Jeśli tak, to nie ma żadnej świętości – ani boskiej, ani ludzkiej, której nie można by sprofanować, by władzę zdobyć. A czy Jezus buduje swoje „królestwo” za pomocą władzy i przemocy? Przeciwnie, On zrzeka się władzy, rezygnuje z przemocy, gdyż wie, że władza dzieli i różni. Wie, że władza każe dobywać miecz z pochwy.
     Tymczasem Cieśla z Nazaretu chce łączyć, a nie dzielić, choć nie poprzez zacieranie różnic. A łączy poprzez słowo – dobre słowo. Słowem, które nie tyle człowieka „przygniata”, co wyzwala w nim to, co najlepsze, najszlachetniejsze. Jawnogrzesznica spotykając się z Jezusem zobaczyła, że jest dużo lepsza niż wydawało się jej „prawym” oskarżycielom. Ba, że jest dużo lepszym człowiekiem niż sama o sobie gotowa była myśleć. Jeśli twoje serce cię oskarża, to Bóg jest większy od twojego serca pisze autor 1 Listu Jana.
     Jeśli zatem my, chrześcijanie, rzeczywiście chcemy, by w naszej pożałobnej dyskusji zabrzmiał głos autentycznej religijności, musimy umiejscowić owo wydarzenie w kontekście nie tyle politycznym, co raczej teologicznym. A tym właśnie będzie przypominanie prawdy o zmartwychwstaniu Chrystusa. Wielki XX-wieczny teolog protestancki Karol Barth pisał, że jedynym wydarzeniem prawdziwie historycznym, jednym wydarzeniem, które dla chrześcijan się tak naprawdę liczy jest zmartwychwstanie Chrystusa. W pustym grobie w Niedzielę Wielkanocną historia ludzkości doznała wypełnienia i zakończenia. I od tej pory wszyscy chrześcijanie żyją w tym dziwnym okresie, gdy ludzkość i stworzenie usiłują nadążyć za tym, co Chrystus dokonał w ten niedzielny poranek.
     Zatem nie ma nic złego w tym, że cierpimy w bólu i żałobie po śmierci 96 osób w wypadku pod Smoleńskiem. Dawid też założył szaty żałobne i pokutował, i gorzko opłakiwał śmierć swojego syna. Bo, jak notuje Kohelet: Wszystko na ziemi ma swój odpowiedni czas. W chrześcijańskim dyskursie, nawet tym politycznym, nie można koncentrować się na bólu, cierpieniu i tragedii, rozpamiętując ją w nieskończoność i wokół niej budować swoją tożsamość. Chrześcijańskie przesłanie mówi bowiem, że śmierć nie jest kresem, ani też nie jest jedynym prawdziwym doświadczeniem ludzkości. Takim doświadczeniem i takim wydarzeniem jest zmartwychwstanie – a więc życie. To ono nakreśla nam perspektywę dialogu, żałoby – i życia po żałobie.
     Zamiast więc dzielić ludzi na lepszych i gorszych, na wiernych i niewiernych, przypomnijmy, że w wypadku pod Smoleńskiem zginęły osoby wierzące i niewierzące, katolicy i ludzie innych wyznań, ludzie lewicy i prawicy. I jeśli nie chcemy, by Polaków łączyła ich tragiczna śmierć, powinniśmy się skupić na tym, jak może nas łączyć dobre życie. Jak żyć, by szanować ludzi niezależnie od ich koloru skóry, partyjnych barw, orientacji seksualnej, czy wyznania? Jak możemy zmienić sposób odnoszenia się do siebie, by nasze życie publiczne nie przypominało „wojny wszystkich ze wszystkimi”?
     I na koniec trzeba to powiedzieć wprost: chrześcijanie nie są wyznawcami religii śmierci, ale religii życia. Bo to Jezus jest po stronie życia, nie śmierci. On jest życiem i dla tych, którzy umarli i życiem dla tych, którzy pozostali.

Dr Kazimierz Bem
Jarosław Makowski

Kazimierz Bem jest prawnikiem i publicystą protestanckim. Jest absolwentem Yale Divinity School, przygotowuje się do zostania pastorem w Zjednoczonym Kościele Chrystusa (ewangelicko-reformowanym).

Jarosław Makowski jest filozofem, teologiem i publicystą, szefem Instytutu Obywatelskiego w Warszawie. Ostatnio opublikował książkę: Kobiety uczą Kościół (2007).