Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

NR 11-12 / 2011


REFLEKSJE

     A więc stało się! Chór Kameralny Kościoła Ewangelicko-Reformowanego obchodzi w tym roku jubileusz 20-lecia działalności. Tak okrągłe rocznice skłaniają zazwyczaj do podsumowań. Niespotykanie bogaty repertuar liczący setki (sic!) pozycji, ponad 500 koncertów o różnych profilach tematycznych, dziesiątki kościołów, sal koncertowych, w których zespół wystąpił, wspaniałe nagrody zdobyte na konkursach i festiwalach, wyjazdy zagraniczne, udział w uroczystościach kościelnych i świeckich, misja muzyczna, ale też ekumeniczna, zastosowanie w pracy Chóru metody tzw. solmizacji relatywnej (która miała być tylko narzędziem pracy, a stała się jednym ze znaków rozpoznawczych zespołu) i wiele jeszcze innych tematów związanych z działalnością zespołu wysypuje się z olbrzymiego kufra z napisem „JUBILEUSZ”.
     Nie wiadomo, który z tych tematów rozwinąć w pierwszej kolejności. Gdy pozwolę swobodnie toczyć się „myślom jubileuszowym”, to przede wszystkim widzę dziesiątki osób spotkanych dzięki przynależności do zespołu, które często w znaczący sposób wzbogaciły moje życie, dały impuls do nowych przemyśleń i działań. To przede wszystkim chórzyści. I tu także przemawiająca do wyobraźni liczba – w sumie około 400 osób śpiewających przez te 20 lat w zespole. Zawsze – nietuzinkowych. No bo kto, będąc przy zdrowych zmysłach, poświęca swój wolny czas nie na rodzinę, nie na pracę, ale na śpiewanie?! W dobie kryzysu, łatania domowych budżetów wszelkimi sposobami, grupa zapaleńców przeznacza około czterech godzin tygodniowo na próby Chóru. Do tego dochodzą występy w soboty lub w niedziele, również poprzedzane próbą. Stąd też na dłużej w zespole pozostawali tylko naprawdę zdeterminowani, dla których śpiewanie stawało się sposobem wyrażania emocji, sposobem na pokonywanie codziennego trudu i jedną ze ścieżek łączących świat materii ze światem ducha. Brzmi to górnolotnie? Ależ tak! Śpiewanie jest przecież patetycznym gestem duszy. Ci, którzy to rozumieją – wiem to na pewno – są wewnętrznie bogatsi, wrażliwsi. I to ich właśnie spotkałam w Chórze. Odnalazłam tu serdecznych znajomych i przyjaciół.
     Poprzez Chór wkroczyłam również w środowisko Kościoła ewangelicko-reformowanego. Otworzyła się tu dla mnie nowa przestrzeń zdarzeń i osób związanych z warszawską Parafią. Irena Scholl, Krystyna Kasperek, Barbara Kalinowska, Anna Bender, Desire Rasolomampionona, Peter Stratenwerth, Shik Kim – to były i są moje tutejsze azymuty, na które zawsze można liczyć. Czego jak czego, ale to, że Krysia będzie na kolejnej próbie chóru można być pewnym bardziej niż nastania dnia po nocy. Również tego, że Irena po raz kolejny postara się o medialną promocję Chóru, a Shik na kolejnej próbie będzie imponował swoją skromnością i dyskrecją.
     Bycie chórzystą to ciągła nauka – nie tylko kolejnych melodii czy rytmów, ale pokory i samokrytyki (czy aby nie fałszuję? Czy swoim śpiewaniem nie przeszkadzam chórzyście obok?), umiejętności znalezienia się w grupie tych śpiewających lepiej jak i tych śpiewających gorzej, słuchania dyrygenta nawet wtedy, gdy w pierwszej chwili ma się zgoła inne niż on zdanie (ale w chórze nie ma miejsca na demokrację!).
     Napięcia międzyludzkie wynikające z faktu współuczestniczenia, gdzie sukces zależy w równym stopniu od indywidualnych predyspozycji jak i od grupowego zgrania się, są silne. Trzeba uważać, żeby kogoś niechcący nie urazić opinią na temat nierówno zaśpiewanej ósemki „fa” w piątym takcie, czy też źle wymówionego „throught” w kompozycji z angielskim tekstem. Chór działający przy parafii Kościoła ewangelicko-reformowanego, w którym de facto śpiewają w większości osoby spoza Kościoła jest też wybornym poligonem ekumenii. Pamiętam, kiedy jeden z chórzystów rodzimej parafii odmówił śpiewania kompozycji maryjnej (kult maryjny – jak argumentował – to tradycja obca Kościołowi ewangelicko-reformowanemu), a inny – utworu, w którym mowa była o wydaniu Piłatowi Jezusa przez lud żydowski i to mimo, że tekst był zaczerpnięty z Biblii. Długo trwało przekonywanie, że utwór muzyczny to dzieło artystyczne żyjące niejako własnym życiem, często w oderwaniu od liturgii konkretnego Kościoła, że tekst można potraktować na różne sposoby – jako zabytek literacki, jako metaforę, znaleźć w nim sens uniwersalny itd. W końcu – udało się! Z drugiej strony byli i tacy chórzyści „z zewnątrz”, którym przeszkadzało śpiewanie w chórze „heretyków”. Pośpiewali, pośpiewali, a na koniec stwierdzili, że jak już w ogóle mają śpiewać to jednak w scholi przy parafii katolickiej. Nie będzie ich wtedy „gryzło” sumienie...
     W tym kontekście rzeczywiście ciekawie wypada sprawa repertuaru naszego chóru. Muzyczne opracowanie łacińskiej sekwencji „Stabat Mater” Zoltana Kodaly’a czy też Giuseppe Tartiniego na ostatnim koncercie jubileuszowym – kompozycje protestanta Cypriana Bazylika, po chwili – anonimowa polska pieśń reformacyjna XVI wieku, a tuż obok łacińskie „Vox in Rama” Mikołaja Zieleńskiego. W drugiej części programu kompozycja, której tekst stanowi modlitwa Marii Panny – Wielbi dusza moja Pana czyli „ Magnificat” Henry’ego Purcella, a tuż za Purcellem – francuskie psalmy hugenockie w opracowaniu Jana Pieterszoona Sweelincka. Chórzyści wszystkich wyznań – łączcie się!
     Do tego bukietu refleksji należałoby dodać wielokrotny udział Chóru w nabożeństwach organizowanych przez Stowarzyszenie ekumeniczne Effatha, podczas których chórzyści mogli spotkać się (niejednokrotnie pierwszy raz w swoim życiu) z duchownymi różnych Kościołów chrześcijańskich, łamać się z nimi chlebem, uczestniczyć we wspólnych agapach...
     Za chwilę rozpocznie się Adwent, w trakcie którego będziemy ćwiczyć kolędy rozmaitych narodów i tradycji wyznaniowych, łącznie z kolędami prawosławnymi. Muzyka rzeczywiście zawsze miała nadzwyczajną moc istnienia ponad ludzkimi podziałami i sztucznie tworzonymi „zasiekami” jedynie słusznych poglądów. Można by więc powiedzieć, że 20-lecie działalności Chóru Kameralnego to także 20-lecie pokonywania ludzkich słabości i ograniczeń, 20-lecie nieustannej pracy nad sobą, ale też niezapomnianych, radosnych chwil. Takich jak poczucie satysfakcji po udanym koncercie, czy po zakończeniu kolejnych letnich spotkań wokalnych, po zdobyciu nagrody na konkursie chóralnym lub po „zdobyciu” kolejnej parafii, w której  początkowo nieufne podejście do zespołu zamieniło się w wyrazy podziwu i zachwytu dla chórzystów i dyrygenta.
     Pośród wielu spotkanych w chórze postaci, których nie sposób przypomnieć w tym miejscu „w komplecie”, chciałabym przywołać  choć tych, którzy wywarli na mnie wrażenie tak silne, że na trwale już we mnie zapisane. A więc... Głosy: prześlicznej urody, słowiczy sopran Małgosi Obrimskiej – wieloletniej chórzystki fantastyczna muzykalność Ewy Jacak, czy Marioli Ratajczak piękny bas Antka Grycza szlachetna barwa tenoru Aleksandra Kunacha, a także Emila Zwolińskiego. W pamięci mam brzmienie ich głosów.
     Temperamenty: postać księdza Leszka Trandy – erupcji energii i pomysłów raz jeszcze Irena Scholl – sybarytka, z którą można przysłowiowe konie kraść i doceniać urodę życia na każdym kroku Marek Nikodem budujący zawsze i wszędzie pozytywną atmosferę dzięki swej postawie pełnej afirmacji i gotowości w niesieniu pomocy innym Ania Bender ze swoją zadziwiającą pasją życia i umiejętnością spojrzenia na wszystko bez złudzeń i zbędnych retuszy, za to zawsze – z uśmiechem.
     Charaktery: Mariusz dojeżdżający wytrwale na próby aż z Łochowa, Piotr Mrówka nadzwyczajnie odpowiedzialny, skrupulatny i z determinacją uczący się trudnych partii tenorowych ś.p. Franek Pietrucha – mądry, poważny, rzetelny Anita Sobańska – pełna taktu, smaku, lojalna chórzystka, niezwykle pracowita, a przy tym skromna ksiądz Antoni Wita z Kościoła Dzieciątka Jezus przy Lindleya – wzór otwartości, skromności, gościnności. Ponad wszystko zaś – postać pani Danuty Baszkowskiej. Działalność Effathy to przecież coś wprost „nie-do-uwierzenia”! Czy można by w tym miejscu pominąć Petera Stratenwertha? Człowieka – ideę, człowieka – dobro, kilkakrotnie goszczącego wraz ze swoja żoną Ewą cały nasz Chór w rodzinnym Grzybowie! I jeszcze wiele, wiele innych wspaniałych ludzi, których miałam szczęście poznać dzięki śpiewaniu w Chórze.
     No i Paweł Hruszwicki – mój mąż i dyrygent Chóru. Przez te 20 lat niejednokrotnie słyszący ode mnie słowa wsparcia i otuchy, ale też równie często słowa krytyki, a nawet oburzenia (za trudny repertuar, za wysokie wymagania w stosunku do chórzystów – bądź co bądź – amatorów, zbyt surowe potraktowanie któregoś z członków zespołu a w tym miejscu to koniecznie trzeba pokazać zmianę dynamiki, a w tym utworze – zmianę tempa, a ten kanon bez przesadnie wyrazistego taktowania – rozsypie się rytmicznie itd., itp.). Mieć za żonę chórzystkę własnego zespołu – to niełatwe doświadczenie. Ale nie o mnie tu chodzi. Prawda bowiem jest taka, że gdyby nie biologiczna wręcz potrzeba w Pawle kreowania muzyki, wnikania w nią i przenikania jej, konstytuowania wciąż na nowo, nieustannej bezkompromisowej pracy nad każdym utworem, to Chór Kameralny nie byłby TYM właśnie Chórem Kameralnym. To rzeczywiście ewenement w warunkach polskiej chóralistyki, żeby udało się połączyć zalety chóru amatorskiego jako ruchu społecznego, otwartego, elastycznego z tak wysokimi wymaganiami wykonawczymi. Ale Paweł po prostu żyje Chórem. Chór potrzebuje Pawła, tak samo silnie jak Paweł potrzebuje Chóru. To nadzwyczajna, niezwykła symbioza. 20-letnia historia tego zespołu pełna zakrętów, wzlotów, spektakularnych osiągnięć i – czasem – upadków, z których jednak udawało się podnieść, to dla dyrygenta, dla mnie, dla wielu chórzystów ważna część historii naszego życia – coś w rodzaju Wyższej Szkoły Śpiewu Zespołowego i Doświadczeń Międzyludzkich. Ciekawa i niezastąpiona uczelnia. Z ciekawym i niezastąpionym Rektorem...

Magdalena Hruszwicka