Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

3/1991

Są trzy postawy, a słuszność przybrania każdej z nich da się uzasadnić „teologicznie”:
– nie mieszać się do polityki, regularnie chodzić do kościoła, modlić się w zaciszu domowym i zajmować własnymi codziennymi sprawami, bo „oddawajcie, co cesarskie, cesarzowi, a co Bożego – Bogu” (Mk 12:17);
– posłusznie a nawet gorliwie współpracować z władzą, bo „nie ma władzy, jak tylko od Boga, a te, które są, przez Boga są ustanowione”, więc „czyń dobrze, a będziesz miał od nich pochwałę” (Rzym. 13:1-7);
– angażować się w sprawy społeczne wbrew wszelkim przeciwnościom, „albowiem łaknąłem, a daliście mi jeść [...], byłem w więzieniu, a przychodziliście do mnie” (Mat.25:34-36), nie zakopywać talentu otrzymanego od Pana, ale pomnażać go i odważnie głosić swoje poglądy, „bo wszystko, co nie wypływa z przekonania, jest grzechem” (Rzym. 14:23).

Ewangelicy bielscy – społeczność duża, 3,5 tys. wiernych w trzech parafiach: starobielskiej, przy kościele Zbawiciela i w Białej. Społeczność zróżnicowana, a nawet podzielona. Są w niej byli członkowie byłej PZPR i ci, co za „Solidarność” siedzieli w więzieniu. Wspaniałe osiągnięcia i głębokie urazy. Chlubna historia i trudna współczesność.

HISTORYCZNY TYGIEL

Bielsko i Biała, bliźniacze miasta rozdzielone niedużą rzeczką Białką, przez wieki rozwijały się niezależnie. Bielsko (Śląsk Cieszyński), od XIV w. należące do czeskich Luksemburgów, następnie do austriackich Habsburgów, przywrócone Polsce Traktatem Wersalskim, w okresie międzywojennym wchodziło w skład województwa katowickiego. Biała (Małopolska) to jeszcze w XVI w. wieś w lipnickich dobrach królewskich. Przywilej lokacyjny uzyskała od Augusta II Sasa w XVIII w., po rozbiorach przypadła Austrii, od 1919 r. znalazła się w województwie krakowskim. Wspólnym organizmem miejskim, jednostką administracyjną Bielsko-Biała stała się dopiero w 1951 r.

Polscy chłopi. Ślązacy, których ewangelickie korzenie sięgają polskiej Reformacji, mieszczanie o niemieckim rodowodzie osiedlający się tu zwłaszcza w XIX w., mieszczanie pochodzenia żydowskiego, którzy zdecydowali się porzucić wiarę swych przodków i przyjęli chrześcijaństwo w najbliższej im, bo opartej na podobnych zasadach, postaci – te trzy żywioły złożyły się na specyficzny kształt bielskiego luteranizmu. Oczywiście katolików i wyznawców judaizmu było w przedwojennym Bielsku nie mniej niż ewangelików – w ogóle przed 1939 r. było to miasto wielonarodowościowe, wielowyznaniowe i bardzo europejskie.

Pierwszą wojnę światową Bielsko i Biała przetrwały bez poważniejszych zniszczeń. Przemysł, zwłaszcza włókienniczy, ożywione stosunki handlowe z całą Europą przyczyniały się do wzrostu ogólnej zamożności (oprócz krótkiego, kryzysowego okresu w latach 1929-1930). Ta pomyślna sytuacja ekonomiczna sprawiła, że nie było tu żadnych animozji narodowościowych czy konfesyjnych – bielszczanie po prostu żyli razem. Tę równowagę naruszyło dopiero dojście do władzy w Niemczech Hitlera i utworzenie się w Bielsku Jungę Deutsche Partei. Jako odpowiedź na to niemieckie wyzwanie zaczęły się formować polskie organizacje nacjonalistyczne. Propolska polityka superintendenta Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego, ks. Juliusza Burschego z Warszawy, napotykała tu opór niemieckojęzycznych luteranów – faszystowska propaganda ideologiczna robiła im wodę z mózgu.

Po wrześniu 1939 r. wszystkie nabrzmiewające w ostatnich latach konflikty tragicznie zaowocowały. Bielsko znalazło się w Rzeszy: Polaków wysiedlano. Żydów mordowano, tych, którzy uznali się za Niemców (Reichsdeutschów) – faworyzowano. Rok 1945 przyniósł następne dramaty – przybyła tu zwycięska „władza ludowa” z centralnej Polski nic nie rozumiała z miejscowych delikatnych układów. Wprawdzie ci, którzy utożsamiali się z niemieckością, uciekli wraz z cofającą się armią, ale każdy, kto nie pasował do stereotypu „Polaka-katolika”, był podejrzany. Tak więc „ewangelik-Niemiec” stał się łatwym (dziś powiedziałoby się – spektakularnym) obiektem prześladowań, wywłaszczeń, dyskryminacji.

„SYJONIŚCI DO SYJAMU, EWANGELICY DO SZWECJI!”

Partyjna nomenklatura, nieograniczona władza notabli, panosząca się korupcja podkopywały nie tylko materialne podstawy egzystencji, ale uderzały w tożsamość, w jedność środowiska ewangelickiego. Ludzie, nie znajdując nigdzie oparcia, nikomu nie wierzyli oprócz swojego pastora. Albo przesadnie akcentowali polskość swego wyznania, albo ratując się przed „nowym okupantem” szli na różne kompromisy, układy, starali się przeniknąć do struktur władzy. Ale i to niezbyt im się udawało – np. słynne „śląskie rządy” ekipy gierkowskiej były rządami ludzi z Zagłębia, a nie ze Śląska Cieszyńskiego.

Cnoty obywatelskie, etos protestancki: pracowitość, rzetelność, gospodarność nie miały żadnego znaczenia, liczyła się przynależność partyjna, uległość, dyspozycyjność. Polityka komunistów wobec Śląska była dyskryminacyjna – miał tu powstać wyłącznie region eksploatacyjny i dlatego nieważna była ani przyroda, ani ludzie. Grano na ludzkich lękach, podsycano fobie.

Dlatego też „Solidarność” w 1980 r. nie spotkała się tu z tak masowym poparciem, jak w innych rejonach kraju. Oczywiście, znalazła się spora grupa luteranów, którzy chrześcijańską służbę bliźniemu, obowiązek pomnażania swoich talentów i głębokie rozumienie ekumenizmu włączyli od samego początku w nurt tego ogólnonarodowego wyzwoleńczego ruchu. Na przykład Marcin Tyrna (działający w chórze i Radzie Parafialnej w Starym Bielsku) organizował związek i kierował nim w swej macierzystej Fabryce Maszyn Włókienniczych oraz zakładał „Solidarność” w innych zakładach i został przez związkowców wysunięty jako kandydat na stanowisko przewodniczącego Regionu Podbeskidzie. Ale większość patrzyła na „Solidarność” przez znaczek w klapie Lecha Wałęsy i widziała w niej organizację ultrakatolicką, której działalność może naruszyć kruchą i z wielkim trudem osiągniętą życiową stabilizację, W tych obawach i uprzedzeniach umacniała ich atakująca „Solidarność” napastliwa oficjalna propaganda, zwielokrotniona jeszcze w stanie wojennym. Nic więc dziwnego, że dawano posłuch różnym absurdalnym plotkom, jak ta, puszczona zapewne przez SB jesienią 1981 r., a później przed czerwcowymi wyborami 1989 r. i przed wyborami samorządowymi na wiosnę 1990 r.. że jak „Solidarność” dojdzie do władzy, to wysiedli stąd wszystkich ewangelików i dokona ich ekstradycji do Szwecji.

PODZIEMIE W KOŚCIELNEJ WIEŻY

O czasie stanu wojennego z goryczą dziś mówią ludzie „posłuszni w wierze”, ci, którzy nie załamali rąk i w trudnej, dramatycznej sytuacji starali się zrobić jak najwięcej dobrego. „Nasi księża nie czuli naszego czasu. Było im wygodniej nie zabierać głosu, nie modlić się za internowanych, nie udzielać pomocy ukrywającym się, dyskryminowanym, pozbawionym pracy”. Dary napływające szerokim strumieniem z Zachodu do parafii luterańskich nie trafiały do tych grup, tak bardzo wtedy potrzebujących.

A jednak internowani i ich rodziny otrzymywali pomoc od Kościoła katolickiego. Oprócz tego, omijając kontrole drogowe, samochody księży ewangelicko-reformowanych z Warszawy i Łodzi docierały między innymi do domu państwa Hanny i Rudolfa Dominików, gdzie dzielono pieniądze, żywność, środki czystości i lekarstwa, które w postaci paczek trafiały pod właściwe adresy. Hanna (Jasia) Dominikowa, pracownik Narodowego Banku Polskiego, matka trojga dzieci, śpiewająca w chórze parafii starobielskiej, i jej mąż, Rudolf, nauczyciel, wychowawca, zapalony turysta – byli niezmordowani w niesieniu pomocy. Lista potrzebujących nie zawierała adnotacji o przynależności konfesyjnej, a jedynie adresy, stan rodzinny i wiek dzieci.

Bo wtedy zapanowała najprawdziwsza ekumenia. Głębokim wspólnym przeżyciem religijnym różnych chrześcijan, internowanych w więzieniu w Szerokiej k. Jastrzębia, wśród których znaleźli się także luteranie, stała się pamiętna Wigilia Narodzenia Pańskiego roku 1981.

Duszpasterstwo ludzi pracy z parafii Najświętszego Serca Jezusowego przeniosło się do kościoła św. Mikołaja, gdzie ksiądz proboszcz Zenon Powada przygarnął nielegalną „Solidarność”. Jak w warszawskim kościele Nawiedzenia Marii Panny u ks. Niewęgłowskiego, tak i tu, w pomieszczeniu w kościelnej wieży, duszpasterstwo stało się klubem myśli politycznej, do której wprowadzono element duchowości, a we współpracy z KIK-iem uprawiano działalność kulturalną. Tu odbywały się odczyty o sztuce i architekturze sakralnej, o sztuce współczesnej, o malarstwie. Wygłaszała je m.in. Ewa Chojecka, profesor Uniwersytetu Śląskiego (Zakład Historii Sztuki), autorka wielu znakomitych prac dotyczących Śląska Cieszyńskiego (w tym fundamentalnej: „Architektura i urbanistyka Bielska-Białej – 1855-1939”), ewangeliczka urodzona i mieszkająca do dziś w Bielsku. Prof. Chojecka, członek „Solidarności”, w latach 1980-1981 wraz z innymi pracownikami naukowymi starała się o zreformowanie biurokratycznej i podporządkowanej nomenklaturze uczelni katowickiej. W stanie wojennym nie chciała ograniczyć swej działalności tylko do udzielania pomocy młodszym kolegom, wyrzuconym z Uniwersytetu, jej społeczne i dydaktyczne zamiłowania posłużyły ekumenicznemu zbliżeniu.

„JA WAS WYBRAŁEM...”

Jest w tym pewne poczucie misji. „Nie wy mnie wybraliście, ale ja was wybrałem i przeznaczyłem was, abyście szli i owoc wydawali...” (Jn 15:16). Ruch w Bielsku rozpoczął się na nowo po „okrągłym stole”. Legalna znów „Solidarność” przystąpiła do walki wyborczej. Komitet Obywatelski skupił ludzi znów pełnych nadziei. A w Polskim Towarzystwie Ewangelickim (PTE) w maju 1989 r. odbyło się dramatyczne zebranie. Z całą otwartością ujawniły się postawy niechętne „Solidarności”, powróciły argumenty o ultrakatolickości tego związku. Na próżno prezes PTE, prof. Chojecka, przekonywała, że spory konfesyjne nie są sprawą tego czasu, że wspólnym wrogiem jest komunizm, że izolacjonizm jest najgorszą postawą i że polityka może być moralna i przyzwoita. Kolejny „upływ krwi” w dziejach bielskiego luteranizmu, jakim była „posolidarnościowa” emigracja młodej ewangelickiej inteligencji, również niekorzystnie wpłynął na środowisko.

Mimo że frekwencja w wyborach czerwcowych w porównaniu z dawnymi, komunistycznymi, była dużo niższa, to i tu „Solidarność” przeszła jak burza. Prof. Chojecka, jako mąż zaufania, wraz ze swą zmienniczką nie odstępowały urny na krok, w napięciu patrząc na ręce wrzucające kartki: czy nie wrzuci tam ktoś palącego się papierosa czy czegoś równie niebezpiecznego. Noc z 4 na 5 czerwca była niesamowita: dwa nazwiska – Krzanowski i Kralczycki, nazwiska „solidarnościowych” kandydatów na senatorów – powtarzały się prawie na wszystkich kartkach. Posłem na Sejm została wybrana Grażyna Staniszewska, członek Zarządu Regionu, negocjatorka przy „okrągłym stole”. Z mroku totalitarnej nocy wyłaniał się nowy świat...

„Solidarność” powróciła do zakładów pracy. Marcin Tyrna, który po wyjściu z internowania działał w samorządzie pracowniczym, wszedł do Zarządu Regionu (gdzie oprócz niego jest jeszcze dwoje ewangelików). Gdy minęła pierwsza euforia, okazało się, jak trudna jest sytuacja. Kryzys gospodarczy oraz zaangażowanie się związku zawodowego w sprawy polityczne stworzyły nowe napięcia. Spotkanie w Bielsku z Małgorzatą Niezabitowska w sierpniu 1990 r., obserwacje sejmowych wystąpień Grażyny Staniszewskiej ukazały, jak politycy z rodowodem solidarnościowym coraz mniej rozumieją tych, którzy ich do władzy wynieśli. „Solidarność” stała się bardziej robotnicza, a to oznacza wprawdzie gorące serca, ale i większe zainteresowanie sprawami konkretnymi, materialnymi: gdy na dyrektorskich stanowiskach w fabrykach, w urzędach państwowych, w nowych i prywatnych, ale w gruncie rzeczy „nomenklaturowych”, spółkach tkwią ludzie ze starych układów, gdy płace są zablokowane i nie opłaca się lepiej pracować, rodzą się frustracje i tęsknoty za „egipskimi garnkami pełnymi mięsa”.

Wiceprzewodniczący Zarządu Regionu Podbeskidzie Marcin Tyrna zastanawia się: „Dlaczego jestem w »Solidarności«?” I odpowiada sam sobie: „Dlatego, że wynika to z moich predyspozycji, czuję, że jestem do tego powołany. Gdyby nie to, odszedłbym stąd już wiele razy”. A jako prezes znakomitego, sześćdziesięcioosobowego chóru parafii w Starym Bielsku mówi, że kościół jest miejscem szczególnie poświęconym dla modlitwy, ale że mu to nie wystarcza. Potrzebuje spotkań z ludźmi podobnie jak on myślącymi, przeżywającymi Słowo Boże, mającymi osobiste podejście do spraw wiary. Jest uczestnikiem Społeczności Domowej, kręgu 10-15 osób, które spotykają się kolejno w swoich domach, by rozważać Pismo Św., wymieniać myśli i wspólnie się modlić.

W Cieszyńskiem silny jest ruch pietystyczny. Tradycyjne ramy luterskiej pobożności nie wystarczają dla potrzeb współczesności. Dlatego bujnie rozwijają się tam Kościoły „wolne”, dlatego Tygodnie Ewangelizacyjne w Dzięgielowie gromadzą co roku tysiące uczestników. Aby dzięgielowskie ziarno nie obumarło, pielęgnują je właśnie Społeczności Domowe. Głęboko religijną inspirację ma też Pracownia na Rzecz Wszystkich Istot (która swym zasięgiem obejmuje już ok. 80 osób z całego kraju) i w której działa cała rodzina Dominików. Dzięki energicznej akcji tych ludzi na rzecz ocalenia stworzenia, przybierającej czasem wręcz dramatyczny wyraz (żeby np. powstrzymać wycięcie starych topól i jesionów nad brzegiem Białki, młodzi wdrapali się na drzewa i siedzieli potąd, aż robotnicy odeszli), władze miasta podjęły już uchwałę o ustanowieniu doliny Wapienicy parkiem krajobrazowym.

Wielka nadzieja pokładana jest w młodych. W tych, którzy przeszli przez Dzięgielów; także w wikarym, ks. Piotrze Szarku, który podobnie jak jego ojciec, Jan (obecnie nowo wybrany biskup Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego), jest uznawany za „uduchowionego pragmatyka”; i wreszcie w tych, których wychowa pierwsza po wojnie i dotąd jedyna w Polsce społeczna szkoła średnia pod patronatem Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego – Liceum Ogólnokształcące Towarzystwa Szkolnego im. Mikołaja Reja.

WYCHOWANIE CHRZEŚCIJAŃSKIE

Iskra poszła z parafii ks. Manfreda Uglorza w Starym Bielsku. W kwietniu 1989 r. grupa osób, których spiritus movens była Janina Pawlas (córka księdza Jana Fuska), postawiła sobie za cel zorganizowanie ewangelickiej szkoły społecznej. Towarzystwo Szkolne im. M. Reja zostało zarejestrowane w październiku tegoż roku i rozpoczęło oficjalną działalność. Celem, jak głosił statut, miało być „wzbogacanie możliwości edukacyjnych dzieci i młodzieży oraz innych osób przez wyzwalanie i wspieranie inicjatyw społecznych w sferze oświaty i wychowania”. Zamierzano objąć „ciągiem edukacyjnym” dziecko od przedszkola po wyższą uczelnię – jako pierwsze miało powstać liceum ogólnokształcące.

Nie miała to być szkoła wyznaniowa. Miała to być szkoła świecka, ale wychowująca w duchu chrześcijańskim; szkoła pod patronatem Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego, ale przyjmująca dzieci wszystkich konfesji, także te z domów ateistycznych; szkoła ucząca tolerancji, wzajemnego zrozumienia, dająca zarówno solidne podstawy wiedzy i umiejętności, jak też wpajająca wartości duchowe i moralne. Idea zyskała poparcie seniora diecezji cieszyńskiej ks. Jana Szarka, Rady Parafialnej kościoła Zbawiciela oraz całego środowiska ewangelickiego.

Towarzystwo Szkolne (w skład jego Zarządu wchodzą: prezes - Witold Kubik, zastępca - Henryk Sikora, sekretarz – Janina Pawlas, skarbnik – Jan Lorek oraz Renata Rosowska - dyrektorka Liceum), mając realne widoki na odzyskanie budynku należącego do parafii, ale przez lata zajmowanego przez internat Studium Wychowania Przedszkolnego, mogło już w styczniu 1990 r. urządzić zebranie dla rodziców przyszłych uczniów, na którym przedstawiło program (ogólnokształcący z rozszerzoną nauką języków i przedmiotów zawodowych) oraz warunki nauki. W kwietniu 1990 r., przed Wielkanocą, odbyły się egzaminy wstępne, w wyniku których zakwalifikowano 96 dzieci (cztery pierwsze klasy i dwie drugie) spośród 195 zdających. W dniu ogłoszenia wyników egzaminów, w dzień po Wielkanocy, nadeszło z Ministerstwa Edukacji Narodowej zezwolenie na prowadzenie szkoły. W czerwcu (po zakończeniu roku szkolnego dla uczniów ki. VIII) został dla pierwszoklasistów zorganizowany dwutygodniowy kurs „przysposobienia obronnego”, dzięki czemu już na wstępie zdjęto im ten, zajmujący 62 godziny, przedmiot „z głowy”, a młodzi mogli się poznać między sobą, zanim zabrzmiał pierwszy dzwonek.

Budynek szkolny parafia przekazała Towarzystwu (na pierwszy rok – nieodpłatnie) dnia 6 sierpnia. W ciągu trzech tygodni, głównie własną pracą rodziców, nie korzystając ze stałej ekipy budowlanej lecz jedynie z różnych wykonawców, budynek wyremontowano, przystosowano i wyposażono. 1 września 1990 r. z udziałem ks. seniora Jana Szarka, ks. dra Manfreda Uglorza, ks. dziekana (katolickiego) Zenona Mierzwy, władz województwa i, oczywiście, członków Towarzystwa Szkolnego, rodziców i wielu osób po prostu bardzo tym zainteresowanych, odbyło się uroczyste poświęcenie i otwarcie Liceum Ogólnokształcącego im. M. Reja. Podniosłą uroczystość uświetnił chór parafii starobielskiej, uczniowie weszli do szkoły.

Dziś, po pierwszym półroczu, już można powiedzieć, że jest to szkoła, jakiej należałoby życzyć wszystkim polskim dzieciom. Zasługuje na to, by napisać o niej osobny reportaż i niewątpliwie zrobię to w niedalekiej przyszłości. Wspomnę tu tylko, że klasy są 16-osobowe (a grupy językowe o połowę mniejsze), zaś kadra nauczająca liczy 32 osoby młode, ale już z 5-6-letnim pedagogicznym stażem. Obowiązkowe są dwa języki zachodnie i rosyjski, nadobowiązkowe – łacina albo esperanto. Obowiązkowy jest kurs komputerowy (po nim – informatyczny) i maszynopisania (w drugim półroczu), a dla wszystkich, którzy ukończyli 17 lat – nauka jazdy (planowana na przyszły rok), dla chłopców – naprawa sprzętu RTV i gospodarstwa domowego (w perspektywie także sprzętu medycznego), dla dziewcząt – kurs kosmetyki, szycia, gotowania. Raz w tygodniu basen (dowóz autokarem). Nadobowiązkowe: całoroczny kurs tańca towarzyskiego, kurs gry na gitarze, kurs karate. Oprócz tego dbałość o rozwój kulturalny, więc współpraca z bielskim Teatrem „Kontrast” i wycieczki do teatrów w Katowicach i Krakowie, chodzenie na koncerty, współpraca z Uniwersytetem Jagiellońskim, kontakty ze szkołami w Niemczech, Holandii, wymiana z Wilnem. Zajęcia obowiązkowe muszą się zmieścić w godzinach 7.30 - 14.00, nadobowiązkowe po południu, ale przedzielone obiadem we własnej stołówce tanim (4 tys. zł), smacznym i co najmniej dwudaniowym.

Każdy dzień szkolny rozpoczyna się odczytaniem odpowiednich wersetów biblijnych (wg „Z Biblią na co dzień”), w każdej klasie wisi krzyż, jest specjalny pokój przeznaczony na cichą modlitwę. Nie ma nauki religii, jest przedmiot „wychowanie chrześcijańskie”. Sławetna „Instrukcja nr 1” Ministerstwa Edukacji Narodowej narobiła tu dużo kłopotów. Niezwykle silny był nacisk ze strony hierarchii katolickiej (większość uczniów stanowią katolicy, na drugim miejscu – luteranie, dalej inni protestanci – zielonoświątkowcy i baptyści, a także nieliczni ateiści), aby wprowadzić do szkoły lekcje religii. Interweniował w tej sprawie nawet biskup Zimoń. Ale Dyrekcja szkoły przypomniała, że „Instrukcja” dotyczy tylko szkół państwowych, natomiast uczniowie i ich rodzice poproszeni o zadeklarowanie swoich intencji opowiedzieli się zdecydowanie (oprócz jednej osoby, która zabrała dziecko ze szkoły) za nauczaniem w parafiach. Po różnych, niepotrzebnych, kontrowersjach młodzież katolicka uczy się religii w parafii Św. Trójcy (katolickiej), reszta – w swoich parafiach. Piękną uroczystością była szkolna Wigilia, gdzie młodzież, nauczyciele, ks. Jan Szarek i ks. Manfred Uglorz dzielili się opłatkiem. Nie przybyli natomiast zaproszeni księża katoliccy.

„Wychowanie chrześcijańskie” obejmuje cztery godziny zajęć raz na dwa miesiące. Pomyślane ekumenicznie, ma przybliżyć młodzieży zasady głównych wyznań chrześcijańskich, nauczyć wzajemnego szacunku i zrozumienia. Nadzór merytoryczny sprawuje nad tym ks. dr Manfred Uglorz, proboszcz starobielski i prezes Rady Opiekuńczej szkoły, który jako wykładowca Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej w Warszawie ma naukowe kontakty z wysokiej rangi teologami innych konfesji.

Tak się realizuje ekumenię od podstaw. Wartości, które młodzież przyswoi sobie tutaj, poniesie dalej w życie. Słowa „katolik”, „luteranin”, „baptysta” nie będą określeniami budzącymi nieufność, lecz określeniami kolegów ze szkolnej ławy, przyjaciół na całe życie. Tak wychowamy obywateli Polski XXI wieku. Wtedy znikną bielskie i nie tylko bielskie dylematy.