Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

Nr 12/1991

 

Piękny lipcowy dzień, słońce rozjaśnia pełną zieleni dolinę beskidzką, u wylotu dość szeroką i płaską, dalej zwężającą się i lekko wznoszącą ku górze. Dnem doliny biegnie droga, która w pewnym miejscu krzyżuje się ze strumieniem. Pod mostem z grubych bali widać, jak kryształowo czyste jeszcze wody bystro przelewają się między kamieniami. Za chwilę samochód zatrzyma się przed drewnianym domem, przypominającym skromny dworek wiejski. Od frontu malwy, dzikie wino, na tyłach ogród oddzielony od drogi drucianą siatką. Wokół ani żywej duszy, spokój i cisza górskiej wioski wypełniona jedynie śpiewem ptaków.

Naprzeciwko, po drugiej stronie wąskiej drogi, w cieniu drzew i krzewów drewniany kościółek skromnie stoi sobie jakby zawstydzony swoim niepozornym istnieniem u stóp następcy, który rośnie właśnie betonowymi ścianami, a wyniosła iglica jego wieży, zwieńczona ostrymi zębami korony, już dominuje nie tylko nad starym, zrezygnowanym, skazanym na niebyt kościółkiem, ale i nad całą doliną. Tam, wyżej, na placu budowy kręci się betoniarka i krzątają robotnicy. Widać, że dzieje się coś ważnego.

Tutaj, nisko, pozostała tylko przeszłość, wiele ludzkich spraw i przeżyć zaznaczonych kopciem świec na drewnianych ścianach kościółka. Jego wnętrze jakby wzięte ze starej wiejskiej chaty, rozjaśnionej blaskiem słońca z prostokątnych okien. Kilka ławek, na ścianach obrazy w złoconych ramach, ołtarz ubrany kwiatami. Chwila medytacji. Myśli biegną w odległą już przeszłość.

To tu właśnie przed pół wiekiem znalazł się dziesięcioletni chłopiec razem z rodzicami i dwoma starszymi braćmi. Wtedy, w połowie grudnia trzydziestego dziewiątego roku, wszystko przykrywała gruba po kolana warstwa świeżego, puszystego śniegu. Wcześnie się zaczęła i ostro wzięła do rzeczy owa pierwsza wojenna zima. Krajobraz w Krosnej, małej wiosce zagubionej w Beskidzie Wyspowym, wyglądał w zimowej szacie zupełnie inaczej, więc teraz, w pełni lata; trudno cokolwiek rozpoznać.

Dość długo trwała tamta jazda góralskimi saniami, zaprzężonymi w parę koni, krętą drogą z Limanowej w nieznaną przyszłość. Blask zachodzącego słońca wydobywał z nieskalanej błękitnej bieli śniegu charakterystyczne ślady kuropatw, wron i zajęcy. Takie drobne.

nic nie znaczące szczegóły na trwałe wyryły się w pamięci chłopca. Brutalnie wyrwany z pogodnego dzieciństwa hukiem bomb padających na jego miasto, trwał jakby w koszmarnym śnie, z którym kontrastował ten zwyczajny zachód słońca, ślady na śniegu, radosne dzwonki u końskiej uprzęży i cichy szum płóz w koleinach. Działy się wydarzenia, które zaważyły na całej jego przyszłości.

Ta droga zaczęła się wieczorem 13 grudnia 1939 roku w Poznaniu, gdy już po godzinie policyjnej cała rodzina siedziała przy kolacji w ciepłym kręgu światła wiszącej nad stołem lampy. Wtedy to spokojną ciszę domu rozerwał ostry dźwięk dzwonka. Jak pod cięciem bicza chłopiec stanął wyprostowany, gwałtownie odsuwając krzesło z wysokim oparciem. To nie mogło być nic innego. Przyszli. U drzwi odezwały się gardłowe dźwięki niemieckiej mowy, z której do dzisiaj brzmią mu w uszach cztery słowa: – „In zwanzig Minuten raus". Tak zaczynał się pierwszy akt wysiedlenia.

Potem był obóz w Głównej, na przedmieściu Poznania, gdzie wysiedleńcy czekali na dalszy transport koleją. Jedni siedzieli tam po parę tygodni, inni krócej. Szczęśliwie dla tej rodziny jej pobyt w obozie trwał zaledwie jedną dobę. Już następnego wieczora wszyscy znaleźli się wraz z gromadą różnych ludzi w wagonie towarowym z rozrzuconą na podłodze słomą – w takim samym, jak długi rząd innych, którymi w mroczną i mroźną dal wywożono setki ludzi. Przez zaryglowane od zewnątrz drzwi nie można się było wydostać nawet wtedy, gdy postój gdzieś na bocznicy trwał bardzo długo. Dopiero rankiem trzeciego dnia otwarto rygiel. Była to Częstochowa. Jacyś ludzie rozdawali czarny chleb razowy i gorącą kawę zbożową. Stamtąd pociąg potoczył się powoli dalej, na południe, aby wreszcie następnego ranka zatrzymać się w Limanowej, na bocznicy nieczynnych zakładów rafineryjnych.

Wieś Krosna, oddalona od Limanowej o jakieś 20 km, rozłożona w dolinie i na opadających ku niej stokach lesistych wzgórz, może wzbudzać zachwyt turysty. Ale wysiedleńcy z dużego miasta mniej byli zachwyceni miejscem swego przymusowego pobytu, zwłaszcza gdy zobaczyli przeznaczoną dla nich izbę w jednej z chat wysoko na stoku. Była to wprawdzie izba „biała", ale za to zupełnie pusta. Goła podłoga, cztery ściany i sufit. Gospodarze widać nie spodziewali się, że „miastowi" przybysze pojawią się tylko z tobołkami w rękach i będą potrzebowali właściwie wszystkiego.

Mimo dramatycznej sytuacji, niepewnej przyszłości, ograbienia ze wszystkiego, co posiadali, wysiedleńcy aż do tej chwili nie upadali na duchu. Jeszcze w przepełnionym autobusie, który uwoził ich do obozu w Głównej, ze śmiechem zapewniali się wzajemnie, że na Gwiazdkę spotkają się w domu. Teraz zaś, gdy za tydzień właśnie miała nadejść, oni nawet nie mieli na czym głowy położyć. Coś w sercu pękło i Matka po raz pierwszy wybuchnęła płaczem. Zakłopotani gospodarze – dwóch braci i dwie siostry – zaczęli powoli rozumieć sytuację swoich gości. Najpierw znalazło się jedno łóżko, potem drugie, stół, kilka krzeseł, snopek słomy rozpostarty na podłodze. Słoma towarzyszyła im przez cały czas od chwili opuszczenia domu. Najpierw pojawiła się na pryczach baraku w Głównej, potem na podłodze wagonu towarowego, następnie w chłopskich saniach i wreszcie na podłodze tej izby, jako barłóg do spania.

Gospodarze zaprosili przybyszów na posiłek do obszernej kuchni. Pod oknami stał długi prosty stół, a na nim dwie parujące miski gliniane. Wszyscy biesiadnicy, a było ich dziewięcioro, zasiedli po obu stronach na ławach. Każdy miał przed sobą drewnianą łyżkę, którą czerpał z jednej miski okraszone słoniną ziemniaki, a z drugiej żur. Właśnie żur miał się stać odtąd ich głównym posiłkiem w czasie okupacji, przyjmując postać tzw. zalewajki – drobno pokrojone i ugotowane ziemniaki zalewało się ukiszoną zaprawą z żytniej mąki razowej i już obiad był gotów.

Zaczęły się pierwsze dni wiejskiej egzystencji, dla mieszczuchów tyle trudnej, co interesującej. Krótki zimowy dzień w zasypanych śniegiem górach nie dawał wielu sposobności do aktywnego życia. Gospodarze jednak mieli swoje zajęcia, które chłopcu z innego świata wydawały się bardzo interesujące. Sporo czasu spędzał w komórce, gdzie mełło się mąkę na żarnach. Niekiedy sam chwytał za drążek jednym końcem tkwiący w belce u powały, drugim zaś w otworze młyńskiego kamienia. Trzeba było z dużym wysiłkiem obracać kamieniem, podsypując lewą ręką garść zboża do otworu wydrążonego w środku. Niekiedy obserwował gospodarza, jak ten zasiadał okrakiem na balu o czterech nogach, nazywanym „kozą", i strugał potrzebne sprzęty ośnikiem, specjalnym nożem o dwóch rękojeściach.

Czas powoli płynął, mijały pierwsze mroźne, choć słoneczne dni. Wcześnie zapadał grudniowy zmrok, w chatach zapalały się naftowe lampy, a na czarny, rozgwieżdżony nieboskłon wytaczał się srebrzysty księżyc gasząc co słabiej świecące gwiazdy. W jego sinym blasku, pomnożonym przez śnieg, można było czytać książkę.

Zbliżała się Wigilia. Pierwsze wojenne święta spędzane na wygnaniu zapowiadały się dość smutno – bez wigilijnej wieczerzy, bez choinki i świeczek, bez prezentów, bez nabożeństwa w kościele ewangelickim przy ul. Ogrodowej. Proboszcz poznański, ks. Gustaw Manitius, aresztowany przez Niemców zaraz po wkroczeniu ich wojsk do Poznania, został w fortach zamordowany. Tu jednak życie płynęło dalej. I oto do chaty Kołodziejów nadeszło z doliny zaproszenie dla poznańskiej rodziny na wieczerzę wigilijną. Tam, w dole, obok kościółka mieszkało kilka sióstr zakonnych. Trudno dziś powiedzieć, czym się one w Krosnej wtedy zajmowały. Chyba troszczyły się o drewniany kościółek, miały swój czas modlitwy i medytacji, zapewne też w jakiś sposób opiekowały się miejscową ludnością. Na pewno natomiast świetnie gotowały. Pamięć chłopca zatrzymała tylko niektóre szczegóły tamtego wieczoru, wśród nich ten, że wieczerza była pyszna, że w kącie pokoju stała choinka pięknie przybrana i oświetlona świeczkami, że śpiewało się kolędy. O dwunastu tradycyjnych potrawach opowiadali już później Rodzice. Pozostało wspomnienie miłej, serdecznej atmosfery.

Trudno powiedzieć, czy gościnne siostry wiedziały, kogo zaprosiły na Wigilię – że do wieczerzy zasiadły, podzieliwszy się opłatkiem z rodziną ewangelicko-reformowaną. Trwała wojna i ludzie ze zwyczajnej roztropności niewiele o sobie mówili. Pamięć chłopca wszakże nie zanotowała, aby Rodzice kazali dzieciom cokolwiek ukrywać. Ludzie żyli ze sobą po ludzku, jedni drugich u siebie przyjmowali nie dopytując o szczegóły dotychczasowego życia.

Jedni wbrew swej woli znaleźli się w przymusowej sytuacji potrzebujących, inni zaś mogli im jakoś pomóc.

Wieczór wigilijny, obchodzony przez ewangelików przy stole katolickich sióstr zakonnych, modlitwa, wspólnie śpiewane kolędy – to wszystko musiało wywrzeć wpływ na sposób myślenia tych osób, które były świadome sytuacji. Zapewne też w tamtym wydarzeniu tkwi jedna z przyczyn, które ukształtowały późniejsze ekumeniczne postawy uczestniczącej w nim młodzieży. Jest bowiem tak, że każde wyświadczone i odebrane dobro w jakiś sposób drąży ludzką umysłowość, zostawia w niej ślad i przynosi owoce w późniejszym życiu, a ktoś nawet nie wie, że jego postępowanie powraca echem w przyszłości jako twórczy element postępowania drugiego człowieka. Powodem tamtego spotkania było przyjście na świat Zbawiciela. On więc spośród dziejowych mroków wojny i okupacji zgromadził w noc wigilijną przy jednym stole i w imię jednego Syna Bożego ludzi o rozmaitej mentalności, rozmaicie wierzących. Dokonało się to przez dziwne losy czy raczej niezbadane plany Boże.

Po pięćdziesięciu dwu latach od tamtej Gwiazdki spotkana przed domem w Krosnej zakonnica nic oczywiście nie wiedziała o opisanych wydarzeniach. Może jeszcze nawet jej na świecie wtedy nie było, tak jak nie ma już na tym świecie sióstr, które w tamtych ponurych czasach rozjaśniły dobrocią ten szczególny, pamiętny wieczór wigilijny ewangelickiej rodziny. Po to przecież narodziło się Dziecię betlejemskie, aby dobro opromieniało ten jedyny w roku wieczór i wszystkie pozostałe dni i wieczory ludzkiego życia. Napotkana siostra wysłuchała historii tamtego wieczoru z szerokim uśmiechem na opalonej twarzy, okolonej zakonnym czepkiem, po czym wdała się w sympatyczną rozmowę, a na koniec ruszyła do ogrodu z koszem w jednej ręce i motyką w drugiej.