Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

10 /1993

U PROGU NOWEGO ROKU KATECHETYCZNEGO

NAJWCZEŚNIEJSZE DOŚWIADCZENIA

W szkole niedzielnej zaczęłam uczyć na rok przed maturą, w 1951, poproszona do pomocy przez panią Katarzynę Tosio, która w tym czasie, wraz z pastorową Ireną Zaunarową i Amelią Sander, zajmowała się pracą katechetyczną w parafii warszawskiej. Korzystałyśmy wtedy z materiałów ocalałych po latach okupacji, takich jak „Historie biblijne” Wangemana z obrazkami, „Jezus z Nazaretu” („Harmonia czterech ewangelii”), Stary i Nowy Testament oczywiście, oraz z pomocy przygotowywanych przez panią Dorotę Wrede. Nie miałam żadnego fachowego przygotowania, a tylko własne wspomnienia z czasu, kiedy sama byłam uczennicą szkoły niedzielnej.

Ale były to doświadczenia bardzo ważne. Do szkoły niedzielnej uczęszczałam bowiem w latach okupacji i miałam szczęście zetknąć się ze wspaniałymi nauczycielami: ks. Emilem Jelinkiem, siostrą Aurelią Scholl i pastorową Zaunarową. Szkoła niedzielna była wówczas bardzo liczna, wszyscy zbierali się w dużej sali, a zajęcia rozpoczynały się zawsze od krótkiego nabożeństwa, które prowadził ks. Jelinek. Dzieci klęczały i uczestniczyły w modlitwie. Potem rozchodziły się do swoich grup... w rozmaitych kątach tej jednej, dużej sali. I zupełnie nam nie przeszkadzało ani to, że mieliśmy mało miejsca, ani brak pomocy technicznych. Najważniejszym środkiem przekazu była narracja, umiejętny sposób opowiadania historii biblijnych. Te opowiadania, słowa pieśni i modlitwy zapadały w pamięć tak głęboko, że po powrocie do domu żyłam nimi i dzieliłam się tym z innymi. Z tymi wspomnieniami poszłam w życie.

Wyjeżdżając z Warszawy na wakacje w 1944 r. zabrałam ze sobą modlitewnik ks. Szenajcha, który dostałam od ks. Jelinka. Nie wiedziałam, że wyjeżdżam na długo. W Warszawie wybuchło Powstanie. Zginęły mi wówczas inne ukochane książki: „Bohaterki czasów Reformacji” i „Jezus z Nazaretu”.

Do 1948 r. nie miałam bliższego kontaktu z naszym Kościołem. W 1948 r. wróciłam do Warszawy; był to dla mnie okres przedkonfirmacyjny. Konfirmowana zostałam w 1949 r., a w 1951 r. – jak już wspomniałam – poproszono mnie o pomoc w szkole niedzielnej, ponieważ byłam bardzo czynna w kole młodzieży.

Byłam jedyną młodą osobą wśród nauczycieli, ale po wojnie mieliśmy niewielu uczniów. Z początku oczywiście pracowałam nie w pełni samodzielnie, tylko pod kierunkiem doświadczonych osób. Podstawą nauki była Biblia, nauczyciel czytał w domu tekst biblijny, a potem go własnymi słowami opowiadał. Dzieci uczyły się na pamięć wybranych wersetów.

Ponieważ lekcje odbywały się w zakrystii równolegle z nabożeństwem (tylko kościół z zakrystią ocalał z pożogi wojennej), dzieci musiały zachowywać się cichutko jak myszki. Jako niedoświadczona nauczycielka z początku nie miałam wyczucia czasu, więc po omówieniu historii biblijnej i narysowaniu jej przez uczniów... opowiadałam im baśnie Andersena. Bardzo lubiłam pracę z dziećmi i starałam się tak przygotowywać, żeby się nie nudziły na lekcji.

Czym różniły się zajęcia szkoły niedzielnej w okresie powojennym od tych z czasów okupacji? Po wojnie naukę religii prowadziły już tylko osoby świeckie. Dzieci nie miały własnego nabożeństwa i rzadko uczestniczyły w nabożeństwach razem z dorosłymi. Po krótkiej wspólnej modlitwie rozchodziły się na zajęcia w grupach, które były bardzo nieliczne.

POMOCE NAUKOWE

Przygotowanie młodej osoby, jaką wtedy byłam, do pracy w szkole niedzielnej wyglądało bardzo skromnie: starsi nauczyciele ustalali wspólnie ze mną wybór i przydział tematów na najbliższe lekcje (na ogół były to historie ze Starego i Nowego Testamentu). Kiedy ks. Bogdan Tranda, mój przyszły mąż, skończył studia teologiczne, objął opiekę nad szkołą niedzielną. Najpierw współpracował z pastorową Ireną Zaunarową, później sam prowadził szkołę i przygotowywał lekcje. Wtedy opracowywano już plan zajęć na dłuższy czas, np. dla najmłodszych – dzieci w Biblii, dla starszych – historia Abrahama. Ale nadal nie było ciągłości nauczania. Doszłam wtedy do wniosku, że dzieci muszą poznać podstawowe rzeczy: Dziesięcioro Przykazań, Ojcze nasz, Wierzę. Masę pomocy do tych lekcji robiłam sama; teksty przepisane na maszynie uczniowie wklejali do zeszytów i uczyli się ich na pamięć. Rysunki czy kontury powielałam przez kalkę, co było możliwe tylko dlatego, że dzieci było niewiele. Byliśmy wówczas zdani tylko na własne siły i wykorzystywaliśmy nasze doświadczenia z ubiegłych lat. Dopiero od 1956 r. zaczęły się kontakty z zagranicą i wtedy też pojawiły się nowe pomoce do nauki – np. flanelogramy.

Dawniej dzieci nie wychowywały się na kulturze obrazkowej (głównie na przekazie telewizyjnym), jak obecnie. Miały bardziej rozwiniętą wyobraźnię. Teraz dzieci są .przyzwyczajone do wizualnych środków przekazu i do dosłowności. Należy jednak być przy tym bardzo ostrożnym. Nie jest niezbędne – moim zdaniem np. realistyczne przedstawienie postaci Jezusa. Wydaje mi się, że szczególne znaczenie ma wspólna modlitwa w skupieniu. Dziecko słyszy, że osoba starsza modli się, czyli ma kontakt z Kimś, kogo ono jeszcze nie poznało, i najpierw się przysłuchuje, a potem zaczyna w tym współuczestniczyć. Oczywiście czym innym jest lekcja religii, a czym innym modlitwa czy przekazywanie dziecku pewnych zasad moralnych, ale wszystko to składa się na całość wychowania religijnego. Dawanie dzieciom tablic z Dziesięciorgiem Przykazań to jakby uczenie ich przechodzenia przez jezdnię. I chociaż od nich samych zależy, co zrobią z tym później w życiu, to jednak pewne podstawy muszą wynieść z lekcji w szkole niedzielnej. Muszą więc np. zapoznać się z Biblią, ponieważ na niej opiera się nasza wiara.

Historie biblijne muszą być dziecku umiejętnie przedstawione, powinny przede wszystkim odnosić się do jego życia, żeby nie było to tylko opowiadanie jakimś wydarzeniu z zamierzchłej przeszłości. Trzeba uczyć tego, jakie powinny być postawy człowieka. Ale najważniejszą rzeczą

jest powiedzenie dziecku o tym, że jest Ktoś, kto stworzył cały świat, kto je kocha i że dziecko zawsze może się do Niego zwrócić. Jest to Ten, komu można wszystko powiedzieć i kto zawsze zrozumie, chociaż nie zawsze spełni każdą prośbę. Rozpoczynając opowiadanie o Jezusie, zwykle mówiłam właśnie o Jego spotkaniu z dziećmi.

Nauczyciel musi pamiętać, że sam wszystkiego nie wie. Dziecko jest szczere i oczekuje od dorosłych tego samego, nie znosi świętoszkowatości. Uczniom należy pozwolić o wszystko pytać, nawet jeśli nauczyciel nie na wszystko zna odpowiedź.

PODRĘCZNIKI I PROGRAMY

W 1961 r., w czasie pobytu w Szwajcarii, poszukiwałam pomocy naukowych dla szkoły niedzielnej i trafiłam na francuski podręcznik dla nauczycieli stopnia podstawowego1, zawierający trzyletnie programy dla dzieci w wieku od 6 do 10 lat. Według tego podręcznika dzieci w pierwszym semestrze poznawały Nowy Testament i postać Chrystusa, a w drugim np. stworzenie świata i najważniejsze wydarzenia ze Starego Testamentu. Uwzględniono też wszystkie nasze święta kościelne. Przetłumaczyłam więc i opracowałam ten podręcznik, a Konsystorz wydał go. W dalszym ciągu brakowało niestety programu dla uczniów w wieku od 11 do 13 lat, a więc nie objętych jeszcze nauczaniem przedkonfirmacyjnym. Przerabiali oni cztery Ewangelie i Dzieje Apostolskie.

W latach 70. zostałam poproszona o prowadzenie nauki religii w szkole przy ambasadzie francuskiej. Ponieważ nie miałam materiałów, sprowadzono dla mnie francuską książkę „Naszym dzieciom o Biblii” Anne de Vries. Uznałam, że będzie ona bardzo pożyteczna także dla nas w Polsce i przetłumaczyłam ją, a Konsystorz wydał.2

Jak wyglądało nauczanie w latach 70., gdy nabraliśmy już doświadczenia, dysponowaliśmy materiałami i zespołem kilku nauczycieli? Przez jakiś czas szkołą kierował ks. Jerzy Stahl. Było to bardzo korzystne, bo od czasów ks. Emila Jelinka – który przed wojną należał do Towarzystwa Szkół Niedzielnych, a w naszym Kościele prowadził lekcje przedkonfirmacyjne i przetłumaczył podręcznik, którym posługiwaliśmy się później – żaden ksiądz nie został delegowany do tej pracy (bo nigdy nie było wystarczającej liczby pastorów).

Stopniowo przybywało nauczycieli, spotykaliśmy się raz w miesiącu i rozdzielaliśmy zadania. Dorywczo pomagali nam studenci teologii i młodzież, dawni uczniowie. Sprawę nauczania usiłowała uporządkować Ingeborga Niewieczerzał, która przetłumaczyła też różne opracowania francuskie (wydane w maszynopisie). Nie istniała wprawdzie zorganizowana wymiana między Kościołami, ale jeśli ktoś wyjeżdżał za granicę, starał się zdobyć materiały i pomoce dla szkoły niedzielnej (przez ok. 20 lat dbała o to zwłaszcza Ingeborga Niewieczerzał, która najpierw pracowała w zborze warszawskim, a potem zajmowała się sprawami szkół niedzielnych w całym Kościele). Ja wycofałam się całkowicie z pracy w 1982 r., ze względów zdrowotnych. Obecnie szkołą niedzielną w warszawskiej parafii kieruje Hanna Tranda.

Zawsze istniał problem braku programów (szczególnie dla dzieci kilkunastoletnich) i usystematyzowania pracy, ponieważ każdy zbór korzystał z własnych materiałów, z własnej tradycji (np. zbory czeskie).

Kilkuczęściowy podręcznik węgierski, który przetłumaczyła Kinga Stawikowska, przeznaczony jest dla nauczycieli i dla dzieci od klasy pierwszej do szóstej, ale zawarty w nim materiał może być u nas wykorzystany tylko częściowo. Ciekawe są rozdziały poświęcone Kościołowi ewangelicko-reformowanemu, dotyczące nabożeństw, obowiązków dziecka i dorosłego wyznawcy. Historie biblijne natomiast wcale nie zostały opowiedziane lepiej niż w innych pomocach, a w dodatku wymagają bardzo starannego opracowania językowego. Zarówno podręczniki dla nauczycieli, jak i dla uczniów powinny być pisane dobrą polszczyzną.

Nie ma niestety do dziś jednolitego, wzorcowego programu dla całego naszego Kościoła. A jest on obecnie szczególnie potrzebny w związku z nauczaniem religii w szkołach publicznych. Żeby więc nie wyważać otwartych drzwi, trzeba utworzyć bank własnych materiałów – co zaczęli robić pastorowa Wiera Jelinek z Zelowa i ks. Lech Tranda z Kleszczowa – oraz zorientować się, jakimi programami dysponują inne Kościoły (włącznie z Kościołem rzymskokatolickim). Na tej podstawie można by opracować materiał zbiorczy, na początek np. zbiór modlitw dla dzieci.

Należy też włączyć do pracy w szkole niedzielnej nie tylko studentów teologii i Instytutu Katechetycznego ChAT, ale również rodziców. Uważam, że nauczyciel musi znać sytuację rodzinną każdego dziecka. Dzieci same chętnie o tym mówią, jeśli czują, że ich sprawy przyjmowane są z zainteresowaniem i życzliwie. Dziecko jest w dużej mierze zależne od rodziców, to oni przecież przyprowadzają je do szkoły niedzielnej. Dziecko musi mieć kontakt z Kościołem, ale jeśli szkoła niedzielna będzie źle prowadzona, to nie będzie chciało przyjść. Ale może też kategorycznie powiedzieć: ja chcę, ja muszę tam być. I to jest wielki sukces nauczyciela. Bo praca w szkole niedzielnej jest bardzo odpowiedzialna i wdzięczna zarazem. I pełna niespodzianek. Byłam np. zawsze przeciwniczką stopni z religii, ale teraz – kiedy stała się ona przedmiotem szkolnym – dzieci chcą ocen i same proszą o świadectwa.

Predyspozycje psychiczne nauczyciela szkoły niedzielnej i przygotowanie fachowe to dwa elementy, które trzeba traktować nierozerwalnie. Niezbędne są oczywiście także dobre materiały, bo nie można tak poważnego zadania, jakim jest nauczanie religii, pozostawiać wiecznej improwizacji.

PRZYSZŁOŚĆ

Uważam, że na wzór konferencji duchownych powinno się organizować także spotkania i szkolenia katechetów z różnych zborów. Synod (albo Konsystorz) powinien zająć się również stworzeniem rady ds. katechetycznych Kościoła. Nie chodzi przy tym o podejmowanie słusznej uchwały, która pozostanie na papierze. Nauczania religii, rozbudzania wiary nie można porównywać z normalną nauką. To jedno z fundamentalnych zadań Kościoła, choć dawniej nawet bez programów proste, wierzące matki wychowywały ludzi szczerze oddanych Bogu i Kościołowi.

Wiem, że trudno jest być nauczycielem szkoły niedzielnej, trudno jest poświęcić się i w każdą niedzielę prowadzić lekcje rezygnując z udziału w nabożeństwach (poza wielkimi świętami, kiedy dzieci powinny być w kościele razem z całym zborem).

To dobrze, ze teraz w niektórych parafiach, na przykład w warszawskiej, dzieci przychodzą na pierwszą część nabożeństwa, ale jednocześnie powinny w nim czynnie uczestniczyć, brać udział we wspólnych modlitwach i wspólnym śpiewie. Ponieważ nie zostają na kazaniu, tekst biblijny należy choćby w paru słowach powtórzyć i omówić na lekcji. Nie chodzi bowiem o ich bierną obecność w kościele. Ponadto gdyby dzieci w czasie nabożeństwa siedziały razem z rodzicami, byłoby to z korzyścią dla obu stron. Może dzięki temu więcej rodziców i dzieci zaczęłoby się razem modlić w domu.

Należy zachować podział na grupy wiekowe, ale jedną grupę powinien przez dłuższy czas prowadzić ten sam nauczyciel. Kontakt osobisty jest tu bardzo istotny, bo dziecko łatwo i mocno przywiązuje się do nauczyciela, a on również ma okazję dobrze poznać swoich uczniów. Nauczyciele powinni spotykać się w swoim gronie, przedstawiać swoje problemy, dzielić wrażeniami i doświadczeniami. Wydaje mi się też, że lekcje szkoły niedzielnej powinny być wizytowane, aby doświadczeni nauczyciele mogli pomagać młodszym.

W gruncie rzeczy praca w szkole niedzielnej jest, albo powinna być, również pracą z rodzicami. Tym bardziej, że oni sami nie mogą sobie często poradzić w sprawach wiary i w związku z tym nie mogą też pomóc własnym dzieciom. Potrzebna więc byłaby współpraca z młodymi małżeństwami, z młodymi ludźmi, bo krytyczny moment w ich życiu przychodzi zwykle po konfirmacji. Odchodzą wtedy od Kościoła, a powracają dopiero na własny ślub i gdy mają własne małe dzieci. Może młodzi nauczyciele i młodzi rodzice znajdą wspólny język. Wprawdzie każdy boi się krytyki, ale błędów nie robi się tylko wtedy, kiedy nie robi się nic. Obie strony powinny więc wzajemnie sobie pomagać.

Obecnie w parafii warszawskiej jest dużo dzieci, kilka grup szkoły niedzielnej i po dwóch nauczycieli dla każdej z nich. Teoretycznie jest więc dobrze, chociaż nigdy nie jest tak, żeby nie mogło być lepiej. Zawsze marzyłam, żeby zabrakło krzeseł... Dzieci się zmieniają, rozwijają się obecnie wcześniej, szybciej poznają świat i dlatego lekcje religii muszą być prowadzone na coraz wyższym poziomie.

Szkoła niedzielna, do której uczęszczałam od 8 do 12 roku życia, oraz wiara, pogłębiana przez lata, pomogły mi przetrwać bardzo trudne chwile. Pomogły też moim synom. Naszym obowiązkiem jest przynajmniej próba przekazania tego następnym pokoleniom. Kościół musi być odpowiedzialny za misję. Wiele mówi się o misji, o wielkiej ewangelizacji, a wydaje mi się, że potrzebna jest zwykła, codzienna praca w naszej mozolnej drodze ku Bogu.

Wanda Trandowa

1 Denise Hourticq: Materiały pomocnicze dla nauczycieli szkół niedzielnych. Warszawa 1974

2 Anne de Vries: Naszym dzieciom o Biblii. Warszawa 1977 i 1981