Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

11 / 1993

Dekalog określa podstawowe zasady postępowania chrześcijanina. A mimo to w ludzkiej świadomości dzieją się z tymi normami etycznymi dziwne rzeczy, zwłaszcza jeśli chodzi o drugie i trzecie przykazanie. Większość naszych rodaków nie zna zresztą treści drugiego przykazania („Nie czyń sobie żadnych rzeźb ani obrazów tego, co jest na niebie w górze, i na ziemi w dole, i tego, co jest w wodzie pod ziemią. Nie będziesz się im kłaniał i nie będziesz im służył...”, II Mojż. 20:4n.), trudno więc się dziwić, że kult różnych figur i obrazów jest tak szeroko rozpowszechniony. Niezależnie od tego, w jakim brzmieniu katechizmy podają Dekalog, jego biblijna wersja nie pozostawia wątpliwości co do kategorycznego zakazu posługiwania się wytworami rąk ludzkich w celu oddawania im czci religijnej.

Przykazanie trzecie nie ma już tak kategorycznego zabarwienia, nie formułuje zakazu posługiwania się Bożym imieniem, lecz mówi o tym, że nie wolno go nadużywać. Tu jednak trzeba zauważyć, że wyznawcy religii mojżeszowej traktują przykazanie trzecie tak samo rygorystycznie, jak i drugie, bo w ogóle imienia Bożego nie wymawiają i wszędzie tam, gdzie w Biblii występuje imię Jahwe, czytają Adonaj, czyli Pan. Dlatego w chrześcijańskich przekładach Biblii imię Boże Jahwe w zasadzie się nie pojawia, a zamiast niego występuje określenie Pan, co jest zgodne z judaistyczną tradycją. My wszakże nie odczuwamy słowa Jahwe czy Pan jako imienia Bożego; jest nim dla nas właśnie słowo Bóg.

Nie należy lekceważyć judaistycznej skrupulatności ani uważać jej wyłącznie za przesadną rabinacką kazuistykę. Przeciwnie, powinniśmy raczej z tego wysnuć dla siebie właściwe wnioski i nauczyć się poważnego stosunku do Bożego Prawa. Tym bardziej że i drugie, i trzecie przykazanie wykazuje pewną wspólną cechę, tę mianowicie, że Bóg Abrahama i Mojżesza, Ojciec Jezusa Chrystusa, jest Bogiem transcendentnym, którego ani objąć umysłem, ani w żaden sposób wyrazić czy przedstawić nie jesteśmy w stanie. Spotykamy się tu z pewnego rodzaju istotną trudnością, bo nie bardzo umiemy sobie poradzić z wiarą w Osobę niepojętą, istniejącą poza zasięgiem naszego doświadczenia, nie mieszczącą się w granicach poznawalnego świata, Osobę, która nie poddaje się ludzkim wyobrażeniom, której nie da się (a nawet nie wolno) nadać żadnej dotykalnej formy, widzialnego kształtu, co więcej, nawet nazwać Jej imieniem. Trzeba więc przemyśleć nasz stosunek do tych spraw, a w konsekwencji – do Prawa Bożego.

Tymczasem codzienność pokazuje, że ani z treścią drugiego, ani nawet trzeciego przykazania radzić sobie nie umiemy. Trzeba przy tym mieć świadomość, że ta smutna konstatacja dotyczy i nas, ewangelików reformowanych, choć nie bez pewnej dumy podkreślamy, że to Jan Kalwin właśnie przywrócił pełny, biblijny tekst Dekalogu, dzięki czemu w naszych kościołach nie ma żadnych przedmiotów, na których mógłby się skupiać religijny kult. Istotna treść drugiego przykazania sprowadza się wszak do tego, że nikt ani nic nie może zajmować w naszym życiu pierwszego miejsca, jakie należy się jedynie Bogu. Tylko powierzchownie myślącemu człowiekowi mogłoby się zdawać, że jeśli w kościele czy w domu nie znajdują się żadne obrazy i figury, którym oddawano by cześć religijną, to sprawa jest załatwiona. Tymczasem trzecie przykazanie Dekalogu nakazuje nie tylko powściągliwość w wypowiadaniu Bożego imienia, ale zwłaszcza poważne traktowanie równowagi, jaka musi zachodzić między wiarą w Boga a posłuszeństwem Jego Prawu, czyli sposobem życia.

Pod tym względem zaś codzienna praktyka pozostawia bardzo wiele do życzenia. Być może dlatego, że wygodniej nam jest podpierać się jakąś protezą niż być skazanymi na nieustanne unoszenie się w duchowej przestrzeni. Wolimy raczej pędzić żywot kury, która wprawdzie ma skrzydła, ale z nich nie korzysta, niż żywot orła, który wznosi się samotnie na niebotyczne wysokości.

Uchodzi więc za rzecz zupełnie naturalną, że mając usta pełne Pana Boga mniej dbamy o praktyczne stosowanie się w życiu do Jego woli, jak byśmy nigdy nie słyszeli, czego uczy Jezus: że „nie każdy, kto do mnie mówi: Panie, Panie, wejdzie do Królestwa Niebios, lecz tylko ten, kto spełnia wolę mojego O/ca, który jest w niebie” (Mat. 7:21). Można stwierdzić rzecz uderzającą acz paradoksalną, która zapewne zdziwi lub oburzy wiele osób – otóż najczęściej nadużywa się imienia Bożego w budynku kościelnym podczas nabożeństwa i w kręgach ludzi bezpośrednio z funkcjami kościelnymi związanych. Rzecz to paradoksalna, bo gdzież, jeśli nie w kościele, tak w budynku, jak i we wspólnocie, pośród ludzi wierzących, miałoby być właściwsze miejsce do wzywania Bożego imienia? A jednak warto bez emocji zastanowić się, czy przypadkiem właśnie tutaj nie nazbyt często przywołujemy imię Boże bez istotnej potrzeby w różnych konfiguracjach słownych. Cóż zaś powiedzieć o ludziach, którzy przychodzą do kościoła oddawać cześć Bogu, modlić się do Niego i słuchać Jego Słowa, a „diabla mają za skórą”? Niestety, życie religijne w obrębie kościelnego budynku i wśród wspólnoty jest często szczelnie izolowane od życia codziennego, od stosunków w rodzinie i w pracy, jak gdyby były to dwa różne życia i każde z nich biegło po swoim własnym torze i nie miało się nigdy spotkać z drugim. Czyż nie jest nadużywaniem trzeciego przykazania, jeśli wchodzimy na nabożeństwo do kościoła oznaczonego krzyżem Chrystusa, wzywamy Bożego imienia, a zaraz po wyjściu zapominamy o zobowiązaniach, jakie to na nas nakłada?

Codzienna praktyka dostarcza mnóstwa przykładów bezmyślnego przywoływania Bożego imienia. Zostawmy na boku owe banalne zwroty – „na miły Bóg”, „Bóg mi świadkiem”, „o Boże”, „Jezus Maria”, „Panie święty” i tym podobne. Niektórzy ludzie, a nie jest ich wcale tak mało, są przekonani, że trzeba wszędzie i zawsze powoływać się na Boga bezpośrednio lub też pośrednio przez nawiązywanie do owych słynnych „wartości chrześcijańskich” czy do społecznej nauki Kościoła. Od kiedy w bezpowrotną przeszłość odszedł ateistyczny system filozofii marksistowskiej jako państwowej ideologii, gdy jakiekolwiek wspominanie o Bogu uważano za przejaw karygodnego fideizmu, nagle słowo Bóg zaczęło się pojawiać wszędzie – gdzie trzeba i nie trzeba – i to nie, jak dawniej, w akcie odwagi cywilnej, lecz z zupełnie innych, raczej przeciwnych powodów. Co gorsza, stało się ono hasłem politycznym, a chrześcijaństwo z jego Ewangelią nabrało cech ideologii partyjnej i państwowej, wykorzystywanej bez skrupułów do kampanii wyborczej, i do wyścigu, kto kogo przelicytuje w „wierności Bogu i Ojczyźnie”.

Przykładów nie trzeba daleko szukać. Oto jakaś partia polityczna odbywała swój zjazd przedwyborczy. Wszystko zaczynało się od uroczystej mszy, nierzadko celebrowanej przez biskupa. Następnie instalowano święty obraz na centralnym miejscu sali obrad, po czym z trybuny zjazdowej obrzucano inwektywami konkurentów politycznych. Towarzyszyło temu wiele pobożnych słów, powoływanie się na Kościół, chrześcijaństwo. Ewangelię et caetera. Kiedy indziej przedwyborcza „reklamówka” na ekranie telewizyjnym pokazywała miejsce szczególnego kultu i tysiące pielgrzymów, a wśród nich, oczywiście, lidera partii, który przemawiał do tych tysięcy powołując się na wszystkie świętości i jednocześnie rzucając obelgi, kalumnie i insynuacje pod adresem konkurentów. Przywołując Dekalog jako normę swego programu, nawet się nie zająknął łamiąc dziewiąte przykazanie: „Nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu” (II Mojż. 20:16).

Osobny problem, bardzo ważny, wiąże się ze stanowionymi przez ustawodawców aktami prawnymi. Coraz częściej obserwujemy dążenie, aby prawo nosiło wyraźne znamiona religijne (na przykład przepis ustawy o radiofonii i telewizji, nakazujący przestrzeganie w tych mediach „wartości chrześcijańskich”). Szerokim echem odbiła się sprawa ustawy o ochronie życia poczętego, wywołując gorące (a często gorszące) spory i polemiki. Posługiwano się w nich imieniem Bożym w kontekście, który nie licował ani z powagą sprawy, ani z Tym, kogo przywoływano.

Proces formułowania konstytucji toczy się niemrawo i dotychczas państwo polskie nie ma nowej ustawy zasadniczej. Powstało wprawdzie wiele projektów, ale leżą one „w szufladach” i czekają na sposobną chwilę oraz, zapewne, na taki skład parlamentu, który będzie zdolny konstytucję uchwalić. Jedną ze spraw, które interesują środowisko ewangelików, zwłaszcza z punktu widzenia poruszanego w tym artykule tematu, jest powoływanie się w konstytucji na imię Boże albo – inaczej mówiąc – wprowadzenie religijnej inwokacji do preambuły.

Powołana przez Kościoły chrześcijańskie (w tym i rzymskokatolicki) Podkomisja do Spraw Dialogu Ekumenicznego rozpatrywała sprawę tych zapisów konstytucyjnych, które dotyczą chrześcijan. Przedstawiciele kilku Kościołów, reprezentujący różne tradycje teologiczne, po wnikliwej dyskusji i dłuższej pracy doszli do przekonania, że preambuła konstytucji nie powinna zawierać inwokacji religijnej. Z propozycjami tego gremium mieli możność zapoznać się czytelnicy „Jednoty” oraz „Więzi”. Istotne zaś fragmenty wspomnianego dokumentu opublikowała też „Gazeta Wyborcza”.

W niektórych kręgach zaczęto bić na alarm. O emocjonalnej reakcji ks. prof. Helmuta Jurosa, byłego rektora Akademii Teologii Katolickiej, „Jednota” pisała kilka miesięcy temu. Inny polemista, Mirosław Roszkowski, krytykując propozycje Podkomisji (w tygodniku „Niedziela”) uczynił to w sposób o wiele bardziej taktowny niż wspomniany wyżej teolog. Napisał mianowicie: „Ogromna większość Polaków odczuje Konstytucję bez zwrotu do Boga jako obcą, gdyż »nie sposób zrozumieć tego Narodu... bez Chrystusa«, jak stwierdził Ojciec Święty...” Ta opinia papieża nie ma jednak nic wspólnego z wpisaniem imienia Bożego do aktu prawnego. Papież niewątpliwie odwoływał się do tego, co powinno być zapisane w ludzkich sercach, a nie na papierze. Znamienne zdanie na ten temat wypowiedzieli polscy biskupi katoliccy w orędziu nt. wartości chrześcijańskich stwierdzając, że wartości religijne „ze swej istoty mają charakter wewnętrzno-duchowy, tzn. wymagają naszej wewnętrznej akceptacji i nie można ich narzucać za pomocą nakazów czy regulacji prawnych”. Warto jeszcze przypomnieć apostoła Pawła, który czyniąc aluzję do Prawa Bożego pisze: „...jesteście listem Chrystusowym... napisanym nie atramentem, ale Duchem Boga żywego, nie na tablicach kamiennych, lecz na tablicach serc ludzkich” (II Kor. 3:3). Tymczasem w niektórych kręgach panuje przemożne dążenie, aby problemy rozstrzygać uchwalaniem odpowiednich aktów prawnych, jak gdyby to cokolwiek rozwiązywało poza pozornym uspokojeniem sumienia. Sprawy wiary i moralności należą właśnie do zakresu, który wymaga naszej wewnętrznej akceptacji, co jest bez porównania trudniejsze, bo wiąże się z dużym wysiłkiem duchowym oraz intelektualnym. Może dlatego tak wielu żwawo ucieka w sferę rozwiązań prawnych.

Napisać można wszystko, papier jest, jak wiadomo, cierpliwy. Nasuwają się wszakże wątpliwości, czy wpisanie imienia Bożego do konstytucji, aktu prawnego, który ma niedwuznacznie świecki charakter, nie należy do tych działań, które przeczą idei trzeciego przykazania. Państwo składa się z obywateli o różnej orientacji religijnej, którym należy dać możliwość identyfikowania się ze swym państwem, dlatego konstytucja powinna zawierać jak najmniej sformułowań o treści trudnej dla nich do przyjęcia. Zilustrujmy rzecz następującym przykładem. Rota przysięgi prezydenckiej, obowiązującej jeszcze w pierwszych latach powojennych, zawierała zdanie: „Tak mi dopomóż Bóg”. Składający przysięgę Bolesław Bierut musiał te słowa wypowiedzieć. Obecny prezydent, Lech Wałęsa, te same słowa z własnej inicjatywy – a także, jak można sądzić, z potrzeby serca – dodał, mimo że obowiązująca wersja roty ich nie zawiera. Co jest na właściwym miejscu w ustach pana Wałęsy, to było niewątpliwym nadużyciem w ustach Bieruta.

Problem ten doskonale rozumieli twórcy konstytucji Stanów Zjednoczonych, bo ani we wstępie, ani w samym tekście ustawy zasadniczej do imienia Bożego się nie odwołują. Jest to o tyle zrozumiałe, że konstytucję redagowali ludzie z kręgu kultury ewangelickiej, wychowani w duchu biblijnym. Ich stosunek do wiary nie był wrogi, zdawali sobie tylko sprawę z tego, że Kościół i państwo działają w różnych sferach.

Celem tego artykułu nie jest propagowanie „bezbożnych” postaw, jak może powiedziałby ks. prof. Juros, lecz właśnie duchowe pogłębienie. Chodzi o to, abyśmy przestali się ślizgać po powierzchni i zaczęli dostrzegać głębsze pokłady chrześcijańskiej rzeczywistości, a także z odpowiednią powagą traktowali normy Bożego Prawa.

Ks. Bogdan Tranda