Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

12 / 1994

WSPOMNIENIE SPRZED PIĘĆDZIESIĘCIU LAT

Może się to komuś wydać dziwaczne, nieprawdopodobne czy nawet śmieszne, ale naprawdę najbardziej pamiętne w moim życiu, najbardziej wzruszające i pełne nadziei były Święta Bożego Narodzenia 1944 roku. Przyszło mi je spędzać, już zresztą po raz drugi, w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu.

Zaaresztowano mnie 9 października 1942 r. na ulicy mojego rodzinnego miasta – Łodzi, gdzie się urodziłam, chodziłam do szkoły, byłam konfirmowana, należałam do Koła Młodych przy parafii Św. Jana. Mój ojciec działał w Zrzeszeniu Ewangelików Polaków (bo takie zrzeszenie powstało w Łodzi już w roku 1936, poprzedzając o siedem lat organizację powołaną do życia w Anglii). W więzieniu łódzkim siedziałam do 5 maja 1943 roku, kiedy to wraz z grupą 120 więźniów, w tym 80 kobiet, zostałam przewieziona do Konzentrationslager Auschwitz.

Nie będę opowiadać o pobycie w Oświęcimiu, nie są to dobre wspomnienia. Ale w grudniu 1944 r. czuło się w powietrzu, że wolność jest już niedaleko, że dni naszych prześladowców są policzone. Sami Niemcy zresztą też czuli się już „niewyraźnie” i chyba temu zawdzięczać można było jakąś ich wprost niezwykłą pobłażliwość wobec więźniarek, które chciały świętować Wigilię.

Pracowałyśmy w obozowej szwalni, przy długich stołach, na których leżały materiały przeznaczone do szycia. One to zasłoniły mnie, gdy skulona siedziałam pod stołem i szykowałam „kanapki” na wieczerzę wigilijną. Na te kanapki poszło wszystko, co tam która uciułała – z paczek lub zaoszczędzonej racji dziennej. Mój wkład to były surowe jarzyny. Dostawałam je w paczkach od rodziców. W świeżych jarzynach nie dało się nic ukryć, niczego przemycić, dlatego policyjna kontrola paczek wysyłanych do obozu pozwalała tylko na taką ich zawartość. Do podzielenia się opłatkiem miałyśmy jeden jedyny malutki kawałeczek, przysłany którejś z koleżanek w paczce z domu, i kilka kromek obozowego chleba.

Było wśród nas kilka bardzo starych kobiet, góralek, które przyglądały się, co też te młode szykują. Siedziały z godnością i czekały. Utkwiła mi w pamięci zwłaszcza jedna z nich, osiemdziesięcioparoletnia pani Faszynowa, która w Oświęcimiu znalazła się za to, że jej syn przeprowadzał przez góry polskich kurierów.

Gdy skończyłyśmy pracę, dziwnie tego dnia łagodna kapo pozwoliła nam pozostać w szwalni, w cieple. Esesmani, też szykujący się do Świąt w swoim baraku, wyrzucili na zewnątrz obcięty dół choinki – widocznie była za wysoka. Myśmy ten kawałek drzewka z radością wniosły do szwalni i powiesiły u sufitu – miałyśmy taki polski niby gaiczek.

Gdy wszystko było gotowe, ja i jeszcze dwie więźniarki zaczęłyśmy głośną modlitwę. Jaki się zrobił płacz! Podzieliwszy między siebie okruszki opłatka i chleba, składałyśmy sobie życzenia – wolności dla wszystkich! Już wcześniej przygotowałyśmy dla siebie prezenciki: z wyskubanych nitek koca robiłyśmy różne maskotki – pieski, kotki. Teraz wręczałyśmy sobie te zwierzaczki jako upominki gwiazdkowe...

18 stycznia, kiedy do Krakowa weszli już Rosjanie, pognano nas kolumnami, w mróz i śnieg, na piechotę – do Gross Rosen, i dalej. Nie wszystkie z nas doczekały wolności, jakiej sobie w Wigilię życzyłyśmy. W blokach pozostały chore koleżanki. A w przeddzień naszego wyjścia z obozu hitlerowcy spalili żywcem cały barak cygański...

Oprac. K.L.

[Autorka na stałe mieszka w Anglii. We wrześniu uczestniczyła w Światowym Zjeździe Ewangelików Polaków w Warszawie]