Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

12 / 1994

WSPÓLNA KONFESJA POLSKICH EWANGELIKÓW – ZA I PRZECIW

Kontynuujemy rozpoczęty w poprzednim numerze cykl wypowiedzi na temat wspólnej konfesji ewangelickiej, nadesłanych w odpowiedzi na redakcyjną ankietę – red.

W pierwszym porywie chciałoby się spontanicznie przyklasnąć doniosłemu zamierzeniu, krótko i węzłowato powiedzieć: – Och, tak, zgadzam się! Ewangelickie na pewno – jeśli nie ogólnochrześcijańskie – credo powinno być jedno! Odpowiada to duchowi Ewangelii, uporczywemu oczekiwaniu i wezwaniom, wszystkich w zasadzie, konfesyjnych społeczności chrześcijańskich od stuleci. Taka pozytywna postawa wyrażałaby i moje osobiste odczucie potrzeby czynienia wszystkiego, co w jakikolwiek sposób pozwala się ludziom zbliżać i łączyć, niwelując rozłamy i ich przyczyny.

I tu głębokie westchnienie. Historyczna refleksja i, co smutniejsze, doświadczenia doby dzisiejszej brutalnie obnażają czczość ludzkiego wołania o jedność. Zresztą, tak wielu nie chce o nią wołać! Czy wszyscy współcześni ewangelicy w naszym kraju pragną już dziś, już teraz, dopełniającej się wspólnoty? Same wątpliwości. Można je mnożyć bez końca, tak jak bezkresny wydaje się ludzki indywidualizm i nieprzeparte poczucie własnej racji.

To, że do jedności chrześcijan jest daleka jeszcze i wyboista droga, nie może, rzecz jasna, wstrzymywać nas od ponawiania inicjatyw, dialogów, działań, które trwalej, lub choćby doraźnie, budują pomosty zbliżenia. Rezultatem takich dążeń jest cały nowoczesny ruch ekumeniczny, jakże często biegnący po sinusoidzie, oraz międzykościelne i międzywyznaniowe dialogi na arenie światowej i krajowej. Są to przeważnie niełatwe zmagania, odbijające potrzebę tolerancji, woli zrozumienia i akceptowania adwersarzy, pragnienie humanizmu, demokracji, sprawiedliwości itp. Ta potrzeba i szczera wola osiągnięcia jedności ożywiała zarówno twórców prastarej Ugody sandomierskiej, jak i autorów nowoczesnej Konkordii leuenberskiej czy tzw. Dokumentu z Limy, stanowiącego światową próbę ujednolicenia liturgii eucharystycznej. Ale twórcami tych i innych porozumień były zawsze elity, a ich odbiór też z reguły ograniczał się do elit, do wybranych środowisk w danym czasie i w określonej sytuacji. Konsensy takie w istocie nigdzie nie usuną zaśniedziałych podziałów, a co więcej, stale na nowo powraca kwestia tożsamości religijnej lub wyznaniowej. Czyż i nasz Kościół, ewangelicko-reformowany, nie zabiega dziś właśnie o zachowanie autoidentyfikacji? Tożsamość, wielość w jedności – to modne i upajające kompromisem hasła, nie pozbawione jednak słuszności w obliczu zagrożenia ze strony nawrotowych fundamentalizmów, regionalizmów, hermetyzmów, ksenofobii i innych podobnych oznak podziałów.

Poczynania zmierzające do zbliżenia między ludźmi dotykają delikatnej materii, powinny więc być robotą koronkową. Nie mogą być ani forsowane, ani sterowane odgórnie, ani przeprowadzane „akcyjnie” z okazji takiego czy innego jubileuszu.

Jest za pięć dwunasta. Wkrótce zechcemy ponownie dać wyraz uznaniu dla roztropności naszych praojców, którzy wywalczyli – krótkotrwałą niestety – ugodę na zgromadzeniu w Sandomierzu. Dzisiejsze generacje ewangelików, zwłaszcza ostatnio, osiągnęły wiele. Wydaje się, że zgoda leuenberska znajduje niezły rezonans w świecie. Z braćmi i siostrami z Kościoła ewangelicko-augsburskiego (a od niedawna także metodystycznego) mamy ważne przymierze – wspólnotę kazalnicy, Chrztu i Stołu Pańskiego. Różne gremia i minigrupy współdziałają ze sobą, aby to wszystko trwało i zyskiwało na sile. To wiele. I wielce raduje. Takie właśnie budowanie wzajemnych więzi znajduje przeważnie życzliwe echo także na szczeblu wspólnot zborowych (przy respektowaniu odmienności i poszanowaniu różnych tradycji i struktur) i stwarza duże nadzieje na urzeczywistnienie prawdziwej jedności, która może być jedynie darem łaski naszego Pana.

Czy zatem potrzebne jest „na już” wspólne wyznanie wiary? Uważam, że niepotrzebne. Przede wszystkim należy myśleć o przygotowaniu żyznej gleby pod tę nową uprawę. Musiałyby najpierw dojść do głosu (i do ugody) nasze wspólnoty konfesyjne poczynając od szczebla zborowego, przez filtr teologów, a na Synodach kończąc. Trzeba się jeszcze wiele chcieć nauczyć, a edukację, jak wiadomo, najlepiej rozpoczynać w młodym wieku. I tu należy zapytać, co na to wszystko nasze konfesyjne katechizmy? Słusznie upomniał się niedawno w tej kwestii życzliwy nam ks. prof. Alfons Skowronek („Jednota” 6/93), co przypomniała zresztą redakcja zadając pytanie o wspólną konfesję ewangelicką: – Czy nie mogłaby dojrzeć idea wspólnego katechizmu polskich protestantów? – pyta nasz rzymskokatolicki Brat. Podpisuję się pod tym pytaniem. I jeśli już dostatecznie nauczylibyśmy się jednego katechizmu, to znacznie krótsza i łatwiejsza stałaby się droga do wspólnej wykładni konfesyjnej. Nie pozostałaby ona wówczas na papierze, jak wiele różnych, niekiedy nawet w najlepszych intencjach tworzonych dokumentów, nie byłaby jedynie odświętnie celebrowana, lecz – wszczepiona w serca i umysły – wydałaby owoce Bogu miłe.

Witold Bender
[Archeolog. Były długoletni prezes Synodu Kościoła Ewangelicko-Reformowanego i były radca świecki Konsystorza;
obecnie sekretarz Synodu]