Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

1 / 1995

Pytania są jak rosyjska baba-matrioszka: otwierasz, a w środku następna, otwierasz i ją, a tu kolejna... Mamy jednak nadzieję, że na końcu jest ta najważniejsza i ostatnia, i że do niej trzeba dotrzeć bez względu na ilość przeszkód.

Jak wierzymy i jak żyjemy? Skąd pochodzi nasza wiara, z czego wyrasta, czym się umacnia? Czy potrzebuje do tego instytucji Kościoła? Czy Kościół pomaga mojej wierze? A może przeszkadza jej? Jak się angażujemy w życie Kościoła, społeczeństwa, państwa? Czy i co chcemy zmienić w Kościele, społeczeństwie, państwie? Na te i inne pytania związane z naszym życiem w wierze starały się odpowiedzieć uczestniczki ekumenicznej, międzynarodowej konferencji odbywającej się w Krakowie w dniach 9–13 listopada 1994 r. Jej hasłem było właśnie pytanie: „W co wierzymy i jak żyjemy w naszym Kościele i w ekumenii?”

Konferencję zorganizowała Ewangelicka Akademia w Mulheim n. Ruhrą wraz z Kościołem Ewangelicko – Augsburskim w Polsce, a właściwie z gronem kobiet z tego Kościoła, z pastorową Anielą Szarkową na czele.

Akademia Ewangelicka w Mülheim była już prezentowana na łamach „Jednoty” (zob. „Europa i Kościoły” nr 2/91). Choć ewangelicka i niemiecka, jest otwarta na ekumenizm i międzynarodową współpracę, ma znakomitą kadrę stałych współpracowników i wciąż nowe pomysły na mobilizowanie wierzących zarówno do religijnej refleksji, jak i do praktycznych działań w duchu chrześcijańskim. W 1992 r. zorganizowała spotkanie ewangeliczek z trzech krajów granicznych: Polski, Niemiec i Francji, by w obliczu jednoczącej się Europy powiedziały, jak widzą swoją kobiecą, chrześcijańską tożsamość jako członkinie swych narodów i – w ogólniejszym wymiarze – Europejki.

Tak się rozpoczęła trójstronna współpraca niemiecko – francusko – polska. Po spotkaniu w Mulheim, w 1993 r. nastąpiło spotkanie w Viencennes we Francji, poświęcone problematyce starości, a w 1994 r. – w Polsce. Kraków wybrano na życzenie sióstr z Zachodu, które wiele o tym mieście słyszały i chciały je poznać osobiście. Z przyjemnością donoszę, że ich nie rozczarował.

W konferencji wzięło udział 75 osób, w tym sześciu mężczyzn, a wśród nich dyrektor Akademii, dr Dieter Bach. Polskich uczestniczek było 26. 0 ile „strona zachodnia” prezentowała się dość jednolicie wyznaniowo (Niemki – luteranki, Francuzki – reformowane), o tyle „strona polska” reprezentowała pięć Kościołów: ewangelicko – augsburski, ewangelicko – reformowany, ewangelicko metodystyczny, prawosławny i rzymskokatolicki. Także przynależność do byłego „obozu socjalistycznego”, mająca konsekwencje dla świadomości i położenia materialnego, powodowała, że nasze spojrzenie na kwestie zmian w Kościele, społeczeństwie i państwie oraz na nasz w nich udział, było odmienne. Budziło to zdziwienie i, kto wie, czy nie rodzaj politowania. Ale o tym potem.

Profesor Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, Jerzy Nowosielski (prawosławny), autor m.in. słynnych ikon, wystąpił z prelekcją zatytułowaną „Moje spotkanie z Bogiem”. Temat narzucili organizatorzy, zapewne zainspirowani książką profesora pt. „Mój Chrystus” (kilka egzemplarzy krążyło wśród uczestniczek, a artysta chętnie wpisywał dedykacje). Nie spotkał się natomiast z aprobatą prelegenta, który powiedział wprost, że takiego doświadczenia nie przeżył, bo go nie jest godzien. Gdyby zaś spotkanie z Bogiem miało miejsce, jak w przypadku Mojżesza (Krzak Gorejący), to zapewne by o tym wstrząsającym przeżyciu nie opowiadał. Jerzy Nowosielski mówił więc o swoim postrzeganiu świata jako chrześcijanin. Zastrzegł jednak, że reprezentuje chrześcijaństwo głęboko pesymistyczne, sięgające swymi korzeniami manicheizmu, tj. wczesnochrześcijańskiego nurtu uznającego dualizm władzy nad światem – dwa odwieczne przeciwieństwa nawzajem się zwalczające: światło (dobro) i ciemność (zło). W królestwie światła rządzi Bóg, w państwie ciemności – szatan. Nasz świat – zdaniem prof. Nowosielskiego – pogrążony jest w ciemności i pozostaje w mocy szatana, a my siedzimy „w celi śmierci”. Przez tę ciemność tu i ówdzie nieśmiało przesącza się światło, ale dobro zawsze cierpi, zawsze jest krzyżowane. Bóg biblijny jest Tajemnicą, Tajemnicą fascynującą, ale „ja – powiedział wizjoner ikony – nie prowadziłbym swego syna na ofiarę, jak Abraham”. Biblia z kolei jest dla niego świadectwem historycznym, historią literatury żydowskiej i wielkim dziełem sztuki. Dzieło sztuki zaś jest dobrem i pięknem (dobro i piękno stanowią jedność) i przez nie też przemawia Tajemnica. Dziełu sztuki nie zadaje się pytań, trzeba z nim po prostu obcować, poddawać się jego oddziaływaniu. Doświadczenie malarskie („klucze do dzieła sztuki trzyma artysta”) jest źródłem radości i nadziei. Stąd w życiu artysty obecna jest Tajemnica. To ona daje mu radość życia.

Poglądy zaprezentowane przez artystę, którego twórczość jest głęboko uduchowiona i optymistyczna, wydały się uczestnikom konferencji dość przewrotne. W dyskusji pytano na przykład, czy to, że znajdujemy się w objęciach Księcia Ciemności, a dobro jest stale krzyżowane, oznacza, że nie ma zmartwychwstania? Czy ofiara Baranka była daremna? Chrześcijanki różnych konfesji pozostawały przy biblijnym widzeniu świata jako Bożego daru, który „jest dobry”, i Bożej, Ojcowskiej miłości, która zbawia. Przedstawicielka Kościoła prawosławnego z Krakowa, gdzie miejscowa cerkiew swój wystrój zawdzięcza znakomitemu malarzowi, usiłowała wydobyć z niego wyznanie, że maluje, ponieważ kocha Jezusa Chrystusa. „Nie wiem – odpowiedział profesor – maluję, bo muszę”. Skąd jednak przymus takiego a nie innego malarstwa bierze się w nim, nie analizował. Wydaje mi się, że w jego wystąpieniu było trochę kokieterii, a może też pewnego skrępowania, by mówić o sferze tak intymnej, jak osobista wiara; najważniejszą zaś w jego życiu sprawą jest ta Tajemnica, która „nie wiadomo skąd się bierze”, ale „daje radość”.

Następnego dnia luteranka z Warszawy, Iwona Slawik, teolożka, bardzo spokojnie i rzeczowo przedstawiła swoje poglądy w kwestii, która miała stać się przedmiotem pracy w grupach roboczych, a mianowicie: „Potrzebuję Kościoła, ponieważ...”, „Wiara potrzebuje Kościoła...”, „Kościół potrzebuje wiary”. Wychodząc od pojęcia Kościoła jako instytucji, prelegentka stwierdziła, że Kościół ma skłonność, jak fałszywy prorok, do postrzegania siebie jako posiadacza jedynej prawdy, a zatem do rzucania gromów i klątw na inaczej myślących. Stawia się tym samym w szeregu innych instytucji życia społecznego, rzucając na rynek potrzeb ludzkich jeszcze jeden towar – religię. Na częste pytanie człowieka wierzącego, dlaczego właściwie ma on chodzić do Kościoła, Kościół – instytucja oburza się, odwołuje do wspólnotowego poczucia odpowiedzialności, do prośby i groźby. Zapełnienie kościelnych ławek nie świadczy jeszcze o wierze parafian. Oczywiście, Kościół – instytucja, jak każda społeczność, musi mieć struktury, organizację i bazę do działania. Ale wiara potrzebuje Kościoła z innego powodu i, krytykując instytucję, często szuka swego potwierdzenia poza oficjalnymi strukturami. Przez wiarę jesteśmy wszyscy włączeni w Jezusa Chrystusa, przez wiarę jesteśmy w Kościele, bo On jest jego Głową, a my – członkami.

Gdzie dwóch albo trzech gromadzi się w imię Jezusa, tam jest On obecny. Jest to rzeczywistość, o której w codziennym życiu zapominamy – a to ta wiara tworzy Kościół. Kościół jest znakiem zbawienia na tym świecie, gdyż jak zbawienie dokonało się konkretnie, cieleśnie w Jezusie Chrystusie, tak i Kościół, jako Ciało Chrystusowe, działa w konkretnej rzeczywistości: w naszym osobistym życiu, w życiu społeczeństwa, kraju, świata. Przez głoszenie Słowa, praktykowanie wiary, przez sakramenty Kościół może wykonywać swą misję.

Najważniejszym powodem odrzucania Kościoła jako instytucji jest jego oddalenie się od podstawowego zadania – misji. Jeśli Kościół chce żyć, to miarą każdej jego czynności, najbardziej nawet zinstytucjonalizowanej, musi być praktykowanie wiary i gromadzenie ludzi wokół wiary. Jeśli bowiem wierzę, jestem w Kościele.

W dyskusji nikt nie negował takiego myślenia o Kościele, dominowała jednak refleksja uzupełniająca jego obraz. Kościół jest potrzebny człowiekowi nie dla swej powierzchownej atrakcyjności (hasłowo nazwanej „zastąpić organy gitarą”), a od nas zależy, by było w nim mniej instytucji, a więcej Kościoła duchowego. Potrzebujemy Kościoła także po to, by dalej przekazywać posłanie Jezusa Chrystusa i doskonalić własną wiarę. Kościół mamy zmieniać zaczynając od siebie, ze świadomością, że jego przyszłość wykracza daleko poza doczesność.

Ks. prof. Józef Tischner swym wystąpieniem zatytułowanym „Jesteście solą ziemi – odpowiedzialność Kościoła za społeczeństwo i państwo” przykuł natychmiast uwagę słuchaczy i zdobył ich gorącą sympatię, co było zasługą zarówno jego niezwykłej osobowości, jak i głoszonych poglądów, nie przystających do funkcjonującego w zachodnioeuropejskim ewangelicyzmie stereotypu polskiego księdza katolickiego.

Na wstępie ks. prof. Tischner przedstawił swoją drogę życiową filozofa z powołania równie silnego, jak powołanie duszpasterskie. Sytuacja filozofa, który jako duszpasterz musi codziennie konfrontować poglądy filozoficzne z powszednim życiem człowieka, zmuszała do zadawania sobie pytać, co to jest wiara, czym jest religia w polskim, stalinowskim świecie. Czasy stalinowskie zmuszały do pogłębionej refleksyjności nad własną wiarą i ukazywały konieczność „powrotu do źródeł”, odmiany bazy dogmatycznej, powrotu do Ewangelii. Dlatego stwierdzenie, że pewne formy przedwojennego Kościoła katolickiego są już historią i trzeba dokonać ich głębokiej rewizji, nastąpiło jeszcze przed Vaticanum II.

Co do stosunku Kościoła do państwa, wtedy było to proste i oznaczało opozycję wobec represyjnego państwa. Ale marzenie o państwie katolickim, które np. lansował ks. Piwowarczyk jako przeciwwagę dla państwa komunistycznego, wydawało się anachroniczne. Ks. prof. Tischner był jednym z założycieli „Tygodnika Powszechnego”, grona osób stojących twardo na gruncie wiary, ale widzących konieczność otwarcia się Kościoła na współczesne potrzeby człowieka. Wsparcie przyszło ze strony Karola Wojtyły, kierującego katedrą etyki społecznej KUL, który wywarł ogromny wpływ na myśl katolicką.

Doświadczenie komunizmu ks. Tischner uznaje za pozytywne, ponieważ pokazywało, że religijność i religię można rozwijać niezależnie od władzy, a nawet wbrew władzy. Okres ten pokazał, że można wprawdzie mieć władzę, ale nie mieć wokół siebie ludzi, i że można mieć ludzi nie mając władzy. Na tym polegała „siła bezsilnych”, siła Kościoła, i z tym się wiąże pojęcie soli ziemi. Ale było w tym także doświadczenie negatywne. Nie chodzi o prześladowania, które tylko umacniały wiarę, ale o wpływ komunistycznego myślenia na ludzką mentalność. Dopiero po przełomie w 1989 r. Kościół katolicki w Polsce zdał sobie sprawę, że filozofia marksistowska i ideologia komunistyczna obdarzała ludzi ogromnym przywilejem w postaci czystego sumienia. Można było robić bliźnim różne świństwa i to nie było naganne, wprost przeciwnie – uznane za „słuszne”. Jeśli nawet w człowieku kołatała nieśmiała myśl, że może coś jest nie tak, usprawiedliwiał sam siebie, zrzucając winę na władzę, która go do złego zmusza. Te czyste sumienia w pewnym sensie nie były iluzją, ale ustawiały uczciwych ludzi przeciwko sobie, cnoty stawały się niecnotami, prawdomówny zostawał donosicielem, pracowity – narzędziem szkodliwych planów, natomiast np. złodziej cementu przeznaczonego na budowę idiotycznej i szkodliwej zapory w Czorsztynie – bojownikiem o słuszną sprawę. Tak więc, tęsknota za komunizmem obserwowana dzisiaj to nie tylko tęsknota za iluzorycznym „bezpieczeństwem socjalnym”, ale przede wszystkim za czystym sumieniem.

Wyzwolenie się z mitu bezgrzeszności wiąże się z kluczowym problemem odpowiedzialności – za społeczeństwo, za kraj. Kościół widzi demoralizację, religijną powierzchowność, relatywizm moralny, widzi też inne zagrożenia. Stąd sny, jeśli już nie o katolickiej, to o chrześcijańskiej Polsce. Naród natomiast dostrzegł w tym niebezpieczeństwo – pokrewieństwo Kościoła z władzą. Idea katolickiego państwa jest jednak – zdaniem Księdza Profesora – nie do zrealizowania. To będzie źródłem zawodu wielu kościelnych hierarchów. Obecna teologia katolicka skłania się raczej w stronę etyki niż mistyki. Ma to wpływ na odejście wielu ludzi od instytucji Kościoła i poszukiwanie małych grup, w których mogliby rozwijać swą duchowość. Ewolucja duchowa obecnego czasu powoduje, że równouprawnione są różne punkty widzenia, a ekumeniczne otwarcie pontyfikatu Jana Pawła II nie tylko na inne wyznania chrześcijańskie, lecz i na inne religie, jest drogą właściwą i konieczną, choć nie przez wszystkich w Polsce docenianą.

Podstawą dyskusji prowadzonych w grupach narodowych, a także wniosków końcowych konferencji były nie tylko referaty, lecz także rozważania podczas nabożeństwa i spotkań modlitewnych (Kornelia Pilch, teolog z Warszawy, wygłosiła kazanie nt. „Moja osobista wiara”, Beatrice Soubeyran z Francji – „Jeśli sól zwietrzeje...”). O ile co do spraw osobistego pogłębiania wiary i odpowiedzialności za bliźnich panowała zgoda, o tyle w sprawach dotyczących zmian w instytucjach: Kościoła, społeczeństwa i państwa, zarysowały się zasadnicze różnice między kobietami z Zachodu i Polski. Tamte ostro krytykowały administrację państwową, zbiurokratyzowanie Kościoła, braki w ustawodawstwie, nierówności ekonomiczne itd., itp.. Polki natomiast, wywodzące się, jak już wspomniałam, z kilku Kościołów, były nastawione mniej rewolucyjnie i dostrzegały cały skomplikowany charakter sytuacji społecznej i gospodarczej oraz pozytywną rolę Kościołów (przedstawicielka Kościoła prawosławnego powiedziała, że nic w nim nie chce zmieniać, bo go kocha, czym wywołała ogromne poruszenie wśród „zachodnich”). Polki chciałyby, żeby ich Kościoły były bardziej otwarte na świat, by umiały krytycznie spojrzeć na siebie, były mniej antykatolickie, wyzbyte kompleksu „oblężonej twierdzy”. Polskie chrześcijanki chcą przyczyniać się do większego zintegrowania Kościoła widzialnego z niewidzialnym. Wobec swoich księży mają wymagania nie tylko duszpasterskie, pragną, by bardziej interesowali się sprawami społecznymi i ekumenicznymi (to był zwłaszcza postulat katoliczek). Polki także (tu są zgodne z Francuzkami) chcą mieć wpływ na media przez udział w dyskusjach telewizyjnych dotyczących ważnych moralnie i społecznie problemów, chcą ograniczenia programów pobudzających agresję i brutalność.

Konferencja – dobrze przygotowana, z trafnie dobranymi liderami, z właściwym wyważeniem proporcji między elementami duchowymi i praktycznymi – dobrze spełniła swoje zadanie. Pobudziła chrześcijańską aktywność kobiet z trzech różnych, coraz jednak bliższych sobie, krajów. Stwierdzam to z zadowoleniem jako uczestniczka niejednej międzynarodowej konferencji ekumenicznej.

Krystyna Lindenberg