Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

5 / 1996

Niemal dwa lata temu zamieściliśmy („Jednota” 8/94) trzy wypowiedzi osób, które stosunkowo niedawno wstąpiły do Kościoła ewangelicko-reformowanego. Obecnie Redakcja ponownie zwróciła się do kilkorga członków parafii warszawskiej z prośbą o refleksję nad ich obecnością w naszej społeczności wyznaniowej. Poniżej zamieszczamy te wypowiedzi, a wśród nich głosy dwóch osób, które wypowiadały się poprzednio. Dają one obraz spełnionych bądź nie spełnionych oczekiwań, przynoszą materiał do przemyśleń dla duszpasterzy, wskazują też na potrzebę krytycznego spojrzenia całej społeczności kościelnej na blaski i cienie jej życia duchowego.
Wypowiedzi te, za które Autorom serdecznie dziękujemy, są cennym uzupełnieniem toczącej się w Kościele dyskusji nad zasadami przyjmowania nowych wyznawców, nad otaczaniem ich życzliwą opieką i tworzeniem właściwej, braterskiej atmosfery w zborze. Dyskusji – dodajmy – która na obecnej, majowej sesji Synodu powinna znaleźć też swój wyraz w uregulowaniach prawnych porządkujących zasady przyjmowania nowych członków do Kościoła.
Tytuły poniższych świadectw – z wyjątkiem głosu pani Joanny Kasprzakowej – pochodzą od Redakcji.

Przypadł mi do gustu prezbiteriański ustrój i prostota

W bieżącym roku mija 13 lat od chwili, kiedy związałem się z Kościołem Ewangelicko-Reformowanym. Jest to i dużo, i mało jak na moje 51 lat. Z tego okresu pierwsze cztery lata upłynęły mi poza parafią warszawską, gdyż przebywałem wtedy w Lyonie. Jednakże kontaktu ze społecznością ewangelicką nie utraciłem, ponieważ udało mi się go nawiązać z jedną z parafii francuskich.

Nie sposób na dwóch kartkach formatu A4 opisać wszystkich wrażeń związanych z tym okresem. Dlatego też w swojej wypowiedzi skoncentruję się tylko na kilku sprawach. Przejście z Kościoła katolickiego do ewangelickiego nastąpiło może zbyt późno, ale myśl o dokonaniu radykalnej zmiany w życiu duchowym męczyła mnie od bardzo dawna i decyzja ta była poprzedzona długoletnimi studiami odpowiedniej literatury. Wymagała też pewnej dojrzałości życiowej. A nie było to łatwe z uwagi na to, że żyłem i żyję w środowisku katolickim, które nie za bardzo rozumie „odmieńców” i nie stara się ich decyzji zrozumieć, wychodzi bowiem z założenia, że skoro ktoś urodził się katolikiem, to powinien nim umrzeć. Gdyby tak wszyscy rozumowali, to z pewnością nie mielibyśmy Reformacji i innych wielkich ruchów społeczno-religijnych.

Z dużą sympatią wspominam okoliczności towarzyszące przyjęciu mnie do Kościoła Ewangelicko-Reformowanego, a więc okres przygotowawczy, związany z „dokształcaniem” religijnym, i – po konfirmacji – zaproszenie na „herbatkę”, które było okazją do poznania członków ówczesnego Kolegium i Zboru oraz wejściem w nowe środowisko. Dobrze się stało, że ten zwyczaj jest kontynuowany. Nie mam natomiast szczególnego sentymentu do „herbatek” organizowanych po niedzielnym nabożeństwie. Zdaję sobie sprawę z tego, że jest to okazja do dodatkowego spotkania i wzajemnego poznania się, ale ponieważ mieszkam poza Warszawą, po nabożeństwie szybko gnam do domu, gdyż nie lubię spędzać niedziel w stolicy. Nawet w znakomitym gronie. Skoro mowa o niedzielnych nabożeństwach, to muszę przyznać, że ilekroć tam się wybieram, staję przed dylematem: jechać do bliżej położonego Żyrardowa czy też do Warszawy. Do tej pory wygrywa Warszawa, może to zasługa naszych pastorów, a może i współwyznawców.

W naszym Kościele – poza czynnikami ideowymi, jak byśmy powiedzieli po świecku – bardzo mi przypadł do gustu jego prezbiterialny ustrój i prostota, bez pośredników między Panem Bogiem a wierzącymi. Przy tym duża rola świeckich, czego nie ma w zasadzie i w dzisiejszym posoborowym Kościele katolickim. Mam tu na myśli rolę nie tylko szeregowych członków Kościoła, ale i członków Kolegium Kościelnego. Tak się złożyło, że w okresie tych trzynastu lat byłem – krótko, bo krótko – członkiem Kolegium i z tej perspektywy mogę powiedzieć, że dużym przeżyciem jest udział w nabożeństwie obok pastora, w prezbiterium (aczkolwiek wydaje mi się, że jest on trochę bierny i sprowadza się raczej do roli „panny do towarzystwa”). Niedzielna aktywność starszego zboru zaczyna się dopiero po nabożeństwie, kiedy zbiera się kolektę, ale wtedy czułem się trochę niezręcznie, nie znając wszystkich parafian, i musiałem dobrać sobie kogoś do pomocy. Skoro już wspominam o Kolegium, które możemy potraktować z punktu widzenia prawa jako „zarząd firmy”, to wydaje mi się, że w przyszłości trzeba by powołać etatowego administratora parafii. Członkowie Kolegium są ludźmi czynnymi zawodowo i nie zawsze mają czas i możliwości, by zajmować się na bieżąco sprawami parafii. Dobrze wiem, że nie będzie to łatwe, przede wszystkim z uwagi na warunki finansowe, ale nie możemy zakładać, że w przyszłości prezes Kolegium będzie wykonywał swoje niemałe obowiązki społecznie.

Na koniec chciałbym ustosunkować się jeszcze do dwóch spraw. Pierwsza z nich to Wieczerza Pańska i spowiedź. Być może urażę w tym momencie czyjeś uczucia, ale chcę być szczery. Zawsze zazdrościłem ewangelikom powszechnej spowiedzi i Komunii pod dwoma postaciami. I jeśli chodzi o formę spowiedzi, to podpisuję się pod nią oburącz. Mam natomiast zastrzeżenia co do podawania wszystkim wiernym wina z tego samego kielicha. Ze względów higienicznych. Fakt, że pastor przeciera kielich, nie zabezpiecza nas przed przeniesieniem chorób. Z drugiej jednak strony, nie widzę na razie innej możliwości.

Druga sprawa to ekumenia. Jak na mój skromny gust, czasami w tej dziedzinie sprawy idą za daleko. Może z tego względu, że wywodzę się z Kościoła katolickiego, nie widzę szczególnej potrzeby „bratania” się z nim. Co innego z Kościołami protestanckimi wyrosłymi na bazie Reformacji. Nie chcę, aby ten pogląd był uznany za stwierdzenie neofickie, ale znając historyczną działalność Kościoła katolickiego uważam, że pełny ekumenizm jest możliwy tylko na warunkach tego Kościoła, przy zatraceniu własnego charakteru przez bratnie Kościoły. Kościół katolicki, moim zdaniem, będzie zmierzał do ich wchłonięcia.

Nazwisko znane Redakcji

Dla mnie ten Kościół jest azylem

Wystarczy przekroczyć próg pałacyku im. Jana Łaskiego,1 by oddzielić się od pełnej hałasu, odpychającej ulicy, by znaleźć się wśród ciszy, wśród ciemnych mebli, które niejedno widziały i słyszały niejedno wyznanie człowieka osaczonego, nie umiejącego poradzić sobie z własnym życiem.

To takie naturalne przyjść tu ze swoją biedą, ze swoimi kłopotami i znaleźć pocieszenie i radę, jak pokierować swoim dalszym życiem. Iluż to członków zboru z tego skorzystało i zapewne jeszcze skorzysta! Sprawia to ta atmosfera, którą tworzą pracujący tu ludzie oraz całe otoczenie tchnące pięknem niewymuszonym, jakimś samoistnym.

A Kościół, budynek, w którym się mieści, te jego nawy proste a piękne, te skromne witraże, które tak lubię oglądać w słońcu, a przede wszystkim parafianie, którzy – kiedy wejdziesz – uśmiechną się życzliwie, podsuną śpiewnik i już nie jesteś sam, już smakujesz ludzką bliskość. Ogromnie porusza mnie różnorodność postaci – znajdziesz tam przybyszy z wszystkich kontynentów – oraz różnojęzyczność: raz słyszysz pastora ze Szwajcarii, innym razem z Niemiec, Japonii czy Etiopii. A i ci, którzy tworzą zbór, jakże często nie z Polski są rodem (znam i taką osobę, która jest Polką, ale w jej żyłach nie płynie ani kropla polskiej krwi).

To wszystko mnie upaja, bo świadczy o jedności świata mimo waśni i wojen, które go rozdzierają. To jakby odwrotność wieży Babel, gdzie różnojęzyczność oznacza jedność.

Kiedy tu jestem, marzy mi się świat bez granic, gdzie każdy ma swoje miejsce wśród jemu podobnych, choć odmiennych. A marzeniom sprzyja płynąca z góry muzyka, śpiew prastarych a wiecznie żywych pieśni (Kochanowski).

Cieszą mnie nawet głosy biegających tu niekiedy dzieci, jest to bowiem coś niezwykle naturalnego, coś, co chroni przed skostnieniem, przed oderwaniem od życia.

Takie są oto moje impresje po tych kilku latach przynależności. Cieszę się ogromnie z dokonanego wyboru.

Joanna Kasprzakowa

Nasza wspólnota sprzyja inercji

Poproszona o napisanie dalszego ciągu wrażeń dotyczących przynależności do Kościoła Ewangelicko-Reformowanego, sięgnęłam pamięcią wstecz, żeby ustalić datę napisania pierwszej części i odnaleźć ją we wcale ładnym stosiku „Jednot”. Doświadczyłam przy tym uczucia przeciwnego niż zwykle. Częściej umiejscowiamy przeszłe zdarzenia w przeszłości niedalekiej: „to przecież było tak niedawno”, a kiedy odnajdziemy dokładną datę, dziwimy się, że „to już tyle lat...”. Moim udziałem natomiast było uczucie wieloletniego zasiedzenia. Ze zdziwieniem więc odnalazłam własną wypowiedź w sierpniowym numerze „Jednoty” z roku zaledwie 1994. A kiedy zaczęłam zastanawiać się, jak określić moje dzisiejsze wrażenie – odczucie zasiedzenia (żeby nie powiedzieć – stagnacji) nasiliło się. Przede wszystkim to ja sama czuję się bierna. Nie jest to niestety stan nieprzyjemny, czuję się w tym Kościele już swojsko, na miejscu, może aż trochę nudnawo. Mój wewnętrzny głos, który dawniej zadawał pytania, niepokoił mnie – wstyd powiedzieć – teraz zamilkł, a raczej dał się zakrzyczeć niepokojem o wiele bardziej przyziemnym, bytowym.

To zdumiewające, ale sądzę, że spowodowała to forma mojego indywidualnego kontaktu z Bogiem. Czuję, że teraz potrzeba mi więcej ożywienia, dynamizmu a przede wszystkim dyscypliny. Nie tylko większej wiary, ale po prostu optymizmu w wierze. Zależy mi na wymianie poglądów na ten temat, tylko z kim? Wydaje się, że nikt oprócz mnie nie ma takich problemów.

Znalazłam w naszym Kościele krąg przyjaciół, na których mogę zawsze liczyć. Łączą nas przede wszystkim prywatne kontakty, dzięki nim wyszłam cało z niejednej opresji. Są oni prawdziwą podporą w codziennym życiu. Mam nadzieję, że dam im okazję do powiedzenia tego samego o mnie. Razem też się bawimy, a nawet zdarza się nam dyskutować o sprawach wiary. Bardziej jednak łączy się to zawsze z wiedzą o Bogu i Biblii niż ze wzajemnym umacnianiem się w wierze. Ja sama też wolę zrobić dla innych coś konkretnego, pomóc im, niż brać na siebie odpowiedzialność za kształtowanie czyichś poglądów, wiary. W sierpniu 1994 r. nazwałam to „nieprzekraczaniem osobistej przestrzeni każdego człowieka, respektowaniem granic...”. Dzisiaj uważam to za charakterystyczny rys naszej wspólnoty i nazywam unikaniem odpowiedzialności duchowej za innego człowieka. Każdy chętnie pomoże drugiemu w sprawach życiowych, tylko nie każcie nam składać świadectwa o sobie. Można oczywiście zapytać, czy to w ogóle potrzebne, skoro żyjemy dobrze i pomagamy sobie nawzajem? Odpowiadam: robiłabym to, co robię, względem innych również jako osoba niewierząca. Spotykamy się, aby poznawać Boga poprzez Jego Słowo, zgłębiać wiedzę. Tworzymy wspólnotę słuchania, ale nie kontaktowania się ze sobą w wierze. Jest nam ze sobą dobrze, to już bardzo dużo, ale ja w tej atmosferze zapominam, dlaczego się spotkaliśmy.

Może dlatego szkółkę niedzielną dotykają ciągłe eksperymenty, które nie doprowadziły, jak dotąd, do wypracowania kompletnego programu nauczania i wyłonienia się zgranego zespołu nauczycieli. Proponowano mi swego czasu pracę z dziećmi. Odmówiłam, bo uznałam, że za mało wiem, żeby uczyć innych. Naprawdę jednak odczułam niechęć do dzielenia się moimi odczuciami, wątpliwościami i radościami, jakie daje mi Biblia. Niechęć do bycia z jednej strony autorytetem, a z drugiej – osobą krytykowaną. Jeśli tak silne uczucie nie jest obce i innym, to znaczy, że brakuje nam wspólnego czasu i miejsca, gdzie moglibyśmy mówić sobie nawzajem, jak wierzymy. Oczywiście ideałem byłoby wplecenie takich zachowań w nasze codzienne życie. Zresztą właśnie to nadaje nam cechy wspólnoty religijnej, wyznaniowej, a nie tylko grupy towarzyskiej. Skoro wierzę, powinnam to umieć wyrazić przed innymi, także własnym słowem skierowanym bezpośrednio do innego człowieka, nie tylko uczynkiem. Chcę się na przykład dowiedzieć od moich przyjaciół, jak mówią o wierze swoim dzieciom, jak im samym mówiono o tym kiedyś.

Boję się, że popadając dalej w inercję, której sprzyja nasza wspólnota, przestanę dostrzegać potrzebę mówienia o Bogu, a potem zabraknie i uczynków, zostanie tylko zwyczajowe przychodzenie do kościoła.

Wiara bez uczynków jest martwa, a czym są uczynki bez wiary?

Klaudia Zagórowicz

Zrządzenie przypadku?

Na pytanie, jak zostałam chrześcijanką, odpowiadam zazwyczaj, że tak naprawdę to dokładnie nie wiem. Właściwie wszystko to stało się za sprawą przypadku. Można by rzecz ująć tak: wcześniej (tj. przed chrztem) nigdy nie byłam związana z żadnym Kościołem, jeśli natomiast miałabym przystąpić do jakiegoś Kościoła, to zapewne – po pierwsze – do protestanckiego, a po drugie – kalwińskiego. Po prostu dlatego, że z mojej ówczesnej wiedzy wynikało, że Kościoły protestanckie opierają się na Biblii, a postać Jana Kalwina pociągała mnie głównie ze względów historycznych oraz biograficznych. W domu zawsze była Biblia a mój ojciec stale mi powtarzał, że każdy człowiek – bez względu na to, czy jest wierzący czy nie – musi znać jej treść. Pierwsze kontakty z Biblią były dla mnie trudne aż do momentu (tu zapewne niejednego oburzę), kiedy przeczytałam książkę Zenona Kosidowskiego Opowieści biblijne. Od tej pory zaczęłam wiele rzeczy rozumieć. Kosidowski (nie wiem, jak to widzą inni) ukazał mi prawdziwość Biblii. Tak więc od tego mniej więcej momentu (a byłam wówczas w liceum) zaczęłam poznawać treść Biblii. Tyle tylko, że czytać z wiarą i rozumieniem, a czytać w celu poznania to dwie różne rzeczy. Wtedy takie terminy, jak zbawienie czy sakrament, były mi zupełnie nieznane. Dowiedziałam się, że Duch Święty, Jezus i Bóg są jednym, przyszła też kolej na próbę zrozumienia, dlaczego Jezus umarł za nas na krzyżu.

A w jaki sposób po raz pierwszy zetknęłam się z Kościołem Ewangelicko-Reformowanym? Po prostu pewnego dnia udałam się na demonstrację feministyczną pod Sejm, żeby wyrazić swój protest wobec ustawy antyaborcyjnej, i przy okazji poznałam panią Kingę Stawikowską, która również uczestniczyła w tej demonstracji. Po niedługiej rozmowie Kinga, za co jestem jej bardzo wdzięczna, zaprosiła mnie na niedzielne nabożeństwo, a mojego syna do szkoły niedzielnej. Główną przyczyną mojego zainteresowania Kościołem była właśnie szkółka niedzielna. Nauka religii, która została wówczas wprowadzona do szkół, nie była tym, co ja bym chciała dać mojemu synowi, a właściwie była dokładnie tym, czego bym nie chciała mu dawać. Tak więc przypadek zrządził, że trafiliśmy tutaj.

Ktoś mógłby w tym miejscu powiedzieć, że nie może tak być, aby o tak ważnej rzeczy, jak przystąpienie do Kościoła decydował przypadek. Tym bardziej, iż można mi zarzucić, że przyszłam bez wiary, a tylko z określona potrzebą: edukacji religijnej mojego syna. Sądzę jednak, że ani ja, ani nikt inny nie jest w stanie ocenić, kto naprawdę wiarę posiada a kto nie. Bo według czego moglibyśmy takiej oceny dokonać? Stale zadaję sobie pytanie, czy jestem już chrześcijanką, czy tylko tak mi się wydaje? Czy jestem człowiekiem wierzącym, czy też tylko tak o sobie myślę? I nie potrafię twierdząco na te, i na wiele innych pytań, sobie odpowiedzieć.

Natomiast na pewno to, że znalazłam się w tym Kościele, że ksiądz Bogdan Tranda wyraził zgodę na tak szybki chrzest, było i jest niezwykle ważnym wydarzeniem w moim życiu. Jak ważnym? Tego też chyba nie potrafię określić i nawet nie wiem, czy na pewno bym chciała. Zazwyczaj jest tak, że kiedy chcemy coś powiedzieć o sprawach ważnych, nasuwają się same banały i efekt jest taki, że to, co mówimy, staje się po prostu śmieszne. A tego bardzo chciałabym uniknąć.

Maria Mikołajewska

Świeżość wartości i tradycje ewangelicyzmu reformowanego

Odpowiedź na pytanie „Jednoty” o podsumowanie i ocenę doświadczeń, jakie zebraliśmy w okresie, który minął od formalnego przystąpienia do Kościoła Ewangelicko-Reformowanego, siłą rzeczy zmusza do refleksji nad własną decyzją. Nie była to w naszym przypadku decyzja nagła. Dochodziliśmy do niej przez kilka lat, zastanawiając się nad tym, czy to, co uważamy za istotną treść przesłania chrześcijańskiego, jest w dostatecznej mierze reprezentowane w życiu środowiska, z którym tradycyjnie byliśmy związani. Wiążąc się z tym Kościołem mieliśmy niezłe – jak sądzimy – pojęcie o jego doktrynie i było dla nas ważne, że możemy znaleźć się w otoczeniu, które pielęgnuje bliską nam formułę chrześcijaństwa. Trudno, rzecz jasna, formułę tę ująć jednym zdaniem, ale myśl zawarta w drugim pytaniu Katechizmu heidelberskiego dobrze wskazuje kierunek naszych poszukiwań: „Z 0czego powinieneś zdawać sobie sprawę, aby żyć i umierać w taki sposób pocieszony? Z trzech prawd: po pierwsze – z ogromu własnego grzechu i niedoli; po drugie – ze sposobu, w jaki zostałem z nich wyzwolony; i po trzecie – z wdzięczności, jaką winien jestem Bogu za to wyzwolenie”.

Uważaliśmy i uważamy nadal za trafne rozpoczęcie wykładu podstawowych zasad wiary od przypomnienia – jako podstawowego doświadczenia – „ogromu własnego grzechu i niedoli” oraz „sposobu, w jaki zostałem z nich wyzwolony”. Zarówno w wymiarze wspólnotowym, w działaniu organizacji kościelnej, jak i w wymiarze indywidualnym przypomnienie to skłania do twórczej autorefleksji, chroni przed złudnym zaufaniem we własne siły i siłę różnych „środków bogatych” oraz poucza, w czym należy pokładać nadzieję.

Oczywiście Kościół to nie tylko doktryna, to także struktura organizacyjna i przede wszystkim ludzka wspólnota. Lubimy prostą formę nabożeństw, często zachwycamy się urodą śpiewanych pieśni, dostrzegamy liczne zalety kościelnego ustroju. Każde ludzkie zgromadzenie ma, rzecz jasna, swoje słabości, ale nie dostrzegliśmy, żeby słabości parafii warszawskiej przekroczyły zwykłą miarę. Powiedzielibyśmy nawet, że to raczej sympatia i życzliwość, z jakimi się spotykamy, zwykłą miarę wydatnie przekraczają.

Z naszego punktu widzenia, czyli osób, które ze zrozumiałych względów patrzą na Kościół nieco z zewnątrz, na tle coraz bardziej widocznego kryzysu chrześcijaństwa w Polsce tradycje i wartości ewangelicyzmu reformowanego wydają nam się świeże i nowe. Uważamy, że należy o tym powiedzieć, żeby zachęcić do nieco częstszej niż zwykle refleksji nad pytaniami, które trapią współczesne polskie chrześcijaństwo.

Zofia, Elżbieta i Adam Aduszkiewiczowie

 

1Siedziba warszawskiej parafii ewangelicko-reformowanej - red.