Drukuj

8 / 1996

4 lipca minęło 50 lat od największego pogromu Żydów w powojennej Europie. Podburzony pogłoską, że Żydzi w celach rytualnych mordują polskie dzieci, tłum przy częściowo biernym, a częściowo czynnym udziale milicji i wojska urządził w Kielcach pogrom, którego śmiertelnymi ofiarami padło czterdzieścioro dwoje Żydów. Szacuje się, że w jego wyniku kraj opuściło ok. stu tysięcy Żydów, którzy przed nazistami uciekli do ZSRR, a po wojnie wrócili do Polski. Do dziś niejasne są okoliczności zbrodni. Za szczególnie zagadkową uważa się rolę, jaką odegrały siły porządkowe i władze, teoretycznie odpowiedzialne za bezpieczeństwo publiczne. Hipoteza o prowokacji służy części polityków i publicystów do wybielania polskiej winy. Podstawowe jednak pytanie, daleko istotniejsze od dywagacji, komu i dlaczego miała służyć ta tragedia, jest pytaniem natury moralnej: jak to możliwe, że rok po zakończeniu najokrutniejszej wojny Polacy bezlitośnie, w bestialski sposób zatłukli w Kielcach kilkadziesiąt osób „winnych” tego, że były Żydami? (Streszczenie głównych wątków przynosi artykuł prof. Krystyny Kersten pt. Ręka Polaka, „Polityka” z 6 czerwca.).

To nie była rocznica, którą przyjemnie świętować. Nie służy ona krzepieniu serc narodowym bohaterstwem, ale bolesnemu oczyszczeniu, aby wrzód mógł się wreszcie zagoić i przestać sączyć jad. Dano temu wyraz słowami przeprosin, jakie wypowiedzieli w Kielcach prezydent miasta, premier rządu polskiego, sekretarz generalny Konferencji Episkopatu Polski. Mają one szansę stać się zaczynem pojednania. Szczególnie tym, którzy ten pogrom przeżyli i za Mendlem Gdańskim z opowiadania Marii Konopnickiej mogliby powiedzieć: We mnie umarło serce do tego miasto, należy się doprawdy słowo skruchy, minimum moralnego zadośćuczynienia.

Na tle wygłoszonych w Kielcach przemówień przedstawicieli władz państwowych i Kościoła rzymskokatolickiego (pełne teksty w „Gazecie Wyborczej” z 8 lipca) oraz oświadczenia wystosowanego przez kościelny komitet organizacyjny obchodów 50. rocznicy pogromu pod przewodnictwem ks. bp. Mieczysława Jaworskiego, które jednoznacznie piętnuje zbrodnię popełnioną z antysemickich pobudek („Tygodnik Powszechny” z 7 lipca), szczególnie czystym i jasnym tonem zabrzmiał list otwarty do Żydów w Polsce i na świecie, sygnowany przez kielczan, chrześcijan zebranych w Obywatelskim Stowarzyszeniu „Pamięć-Dialog-Pojednanie”, którzy napisali:

...wyrażamy swój ból i wstyd za minione wydarzenia. Bez względu na to, jaki był rzeczywisty mechanizm zbrodni, współudział w niej polskich i sowieckich instytucji rządowych, nie jesteśmy w stanie pojąć, dlaczego nasi starsi bracia, ojcowie, sąsiedzi, tak ciężko doświadczeni okupacją hitlerowską i później bolszewicką, splamili swoje ręce i sumienia krwią współbraci w męczeństwie – Żydów.

Nie jesteśmy w stanie przyjąć do wiadomości tłumaczeń o wirach historii i zakrętach polityki. Stwierdzamy, że w naszym społeczeństwie były i, niestety, nadal pokutują przesądy etniczne i religijne, niechęć wobec „nie swoich”, a nawet wrogość, która w 1946 roku przybrała postać zbrodni.

Zdajemy sobie sprawę, że żadne słowa nie mogą zatrzeć cierpienia i upokorzenia tych, którzy wówczas byli ofiarami. Prosimy jednak, z potrzeby własnych sumień, rodziny pomordowanych, ich bliskich i całą społeczność żydowską o przebaczenie.

Prosimy w imieniu własnym i w imieniu tych, którzy do tego aktu skruchy się przyłączają („Tygodnik Powszechny” z 7 lipca).

W świetle różnych publikacji, omówień w prasie codziennej i tygodnikach (np. Ukłucie wstydu, „Wprost” z 14 lipca, Rysa na krysztale, „Polityka” z 13 lipca), tekstów oficjalnych, programów telewizyjnych (wstrząsający film dokumentalny Andrzeja Miłosza i Piotra Weycherta; wielka szkoda, że nie przypomniano Świadków Marcela Łozińskiego) rośnie obawa, że rocznica kieleckiego pogromu ograniczy się jednak do przypieczętowania sprawy kolejnym pomnikiem, tablicą pamiątkową oraz pobieleniem domu, w którym wydarzyła się kulminacyjna tragedia. Oby chwila refleksji, którą wymusiły te obchody, pozwoliła nam zachować trzeźwy osąd świata, gdzie zło zaczyna się od uparcie sączonych bredni, aby ci, którzy cynicznie się nimi posługują, nie znajdowali przyzwolenia ani posłuchu.

Istnieje też realna groźba, że potrząśnięcie sumieniami, które niewątpliwie w jakimś stopniu nastąpiło, zostanie stłumione zgorszeniem wywołanym fragmentem przemówienia żydowskiego więźnia Oświęcimia, Eliego Wiesela. By uniknąć sfałszowania przez skrót, przytoczę cały ten urywek: ...Był Pan [premier Cimoszewicz] łaskaw mi obiecać, że osobiście zajmie się Pan kilkunastoma krzyżami wzniesionymi w Birkenau, miejscu największego niewidzialnego żydowskiego cmentarza w historii, miejscu, gdzie nie powinno być symboli religijnych. Birkenau samo jest dość wymownym symbolem. Kominy, ruiny krematoriów. Nie powinno tam być nic więcej. Z całym należnym szacunkiem dla wszystkich religii i dla wszystkich wierzących, obecność krzyży na świętej ziemi pokrywającej niezliczone żydowskie ofiary w Birkenau było i pozostaje obelgą.

Te żydowskie ofiary, przede wszystkim z Węgier, które zostały tam zagazowane i spalone, były najpobożniejszymi wśród pobożnych. Była wśród nich moja rodzina, dziadek, babcia, wujowie, ciotki, kuzyni. Moja mała siostra. Nie ma żadnego uzasadnienia dla stawiania krzyży ponad ich szczątk[am]i. Ktokolwiek to uczynił, mógł być kierowany dobrymi intencjami, ale rezultat jest katastrofalny, jest bluźnierstwem...

Spośród prasowych wytłuszczeń i ostrych komentarzy oraz oświadczenia Komitetu Episkopatu Polski do Dialogu z Judaizmem i utrzymanego w duchu non possumus listu red. Józefy Hennelowej z „Tygodnika Powszechnego” wybijają się tonizujące słowa ks. prof. Michała Czajkowskiego: ...Nasze zwycięstwo w walce o krzyże na tym cmentarzysku, głównie żydowskim, może stać się klęską Ukrzyżowanego. Są pewne wartości, o które należy walczyć, nawet do utraty życia, natomiast gdy rozumie się alergie żydowskie, a także racje religijne, to nie sądzę, że należy walczyć o każdy krzyż na terenie Birkenau (zob. „Gazeta Wyborcza” z 10 lipca).

Chciałabym przyjrzeć się nieco bliżej właśnie tym alergiom i tym racjom.

Dla Polaka krzyż wbity w ziemię oznacza mogiłę, miejsce śmierci, rzeczywiste lub symboliczne, jak choćby krzyż przy jezdni znaczy miejsce, gdzie umarł ktoś potrącony przez samochód. Tu zginął, tu leży człowiek – woła ten znak. – Pamiętaj. Poświęć mu chwilę zadumy. Nie dopuść, by zło się powtórzyło. Zastanów się też nad swym losem. Krzyż taki jest sygnałem, by nie przechodzić obojętnie obok człowieka, obok cierpienia i śmierci. Ta chyba myśl powodowała studentami, którzy porządkując przed dziesięcioma laty łąkę w Brzezince, gdzie spoczywają prochy spalonych ludzi, ludzi różnych wyznań i narodowości (przede wszystkim Żydów), umieścili tam krzyże i gwiazdy Dawidowe. Krzyż głosi też Boży triumf na tym miejscu – moc Jego miłości zmaże zło, które się tu panoszyło, bo Pańska jest ziemia. Krzyż niesie świadectwo wiary w Bożą miłość i nadzieję zmartwychwstania. Właśnie na znak tej wiary i tej nadziei stawia się krzyże.

Wyobrażam sobie, że chodziło o to, a nie o triumfalistyczne umieszczanie krzyży wszędzie, gdzie się da, na znak repolonizacji, rechrystianizacji miejsc zawładniętych przez stary system. Na nic się zda wzniesienie gdziekolwiek nawet całego lasu krzyży, jeśli w sercach nie będzie tego, co jest istotą Krzyża: miłości splecionej z męką – zwycięskiej, bo wypierającej się siebie. I jeśli pod tymi krzyżami dziać się będą rzeczy sprzeczne z przesłaniem Krzyża. Inaczej zostanie zhańbiony – jak podczas mszy w Ursusie w rocznicę Czerwca 1976 r., gdy w cieniu krzyża i ołtarza, na którym przed chwilą sprawowano Eucharystię, padły słowa zatrute nienawiścią, podłością i pogardą dla innych ludzi, w tym wypadku członków Komitetu Obrony Robotników, którzy narażając się na represje nieśli pomoc prześladowanym. Krzyż musi być wyryty w sercu, a nie tylko jako krzyżyk zawieszony na szyi czy ścianie, krzyż trzeba brać codziennie na siebie, a nie tylko ustawiać krzyże dookoła.

W ten sposób powracamy do bolesnych słów Eliego Wiesela. Z drugiej jednak strony my naprawdę nie wiemy i nie dopuszczamy do siebie myśli, że krzyż – symbol najdroższy sercu chrześcijanina – dla kogoś może być symbolem hańby, zagłady, męki zadawanej przez wieki ręką chrześcijan: czy to w inkwizytorskiej Hiszpanii, czy w czasach straszliwych rzezi na Ukrainie dokonywanych przez kozaków Chmielnickiego, czy w Polsce w Wielkie Piątki, gdy tradycyjnie urządzano pogromy. Pogrom kielecki na całe nieszczęście wpisał się jak echo, jak refren w przerwaną ledwie rok wcześniej zagładę europejskich Żydów, metodycznie dokonywaną przez tych samych ludzi, którzy tępili także Polaków. To wszystko składa się na wielowiekową pamięć, której nie przekreśli kilka szczerych gestów jakże cennej skruchy. To irytuje, bo dobrze byłoby dla świętego spokoju przeprosić i wreszcie mieć to z głowy. Upokarza przypominając o ogromie winy i krzywdy. I rani, bo choćbyśmy sami jej nie wyrządzili – nam przychodzi za nią płacić. I przeciw temu się buntujemy.

Żeby postarać się zrozumieć, dlaczego Elie Wiesel zwrócił się z owym niesłychanym żądaniem, trzeba przypomnieć sobie cały fragment jego przemówienia, a nie tylko streszczenie uwypuklone przez media. Naprawdę jednak pomocny okaże się dopiero artykuł ks. prof. Wacława Hryniewicza z KUL, który w kwietniowym numerze „Znaku”, poświęconym niepoznawalności Boga, pisał m.in. o Eliem Wieselu w rozważaniu Niepojęty Bóg w obliczu piekieł świata. Ku teologicznej interpretacji Holocaustu. Wszystkim, którzy chcieliby rzucić kamieniem w pisarza i w tak trudny dialog chrześcijańsko-żydowski, gorąco polecam lekturę tego wstrząsającego świadectwa. Świadectwa o chłopcu, który w potwornych okolicznościach stracił wszystkich bliskich i w którym bezgraniczna ludzka podłość zabiła młodzieńczą wiarę. Mając dwanaście lat wierzył w Jahwe wiarą prostą i głęboką. Codziennie studiował Talmud i biegał do synagogi. Jego dzieciństwo było pełne Boga i żarliwego oczekiwania Mesjasza. [...]

Książka Wiesela jest wstrząsająca. Sam tytuł mówi o długiej, przeklętej „Nocy”, podczas której wszystko w człowieku i wokoło stało się piekłem i pustką [...]: „Nigdy nie zapomnę tej nocy, pierwszej nocy w obozie, która obróciła moje życie w jedną długą noc, siedmiokroć przeklętą i siedmiokroć zapieczętowaną. Nigdy nie zapomnę tego dymu. Nigdy nie zapomnę twarzyczek dzieci, których ciała widziałem obrócone w kłęby dymu pod milczącym niebieskim niebem.

Nigdy nie zapomnę tych płomieni, które strawiły moją wiarę na zawsze.

Nigdy nie zapomnę tego nocnego milczenia, które odebrało mi, na całą wieczność, pragnienie życia. Nigdy nie zapomnę tych chwil, które uśmierciły mojego Boga i moją duszę, i w pył obróciły moje marzenia. Nigdy nie zapomnę tych rzeczy, nawet jeśli zostanę skazany na życie tak długo, jak sam Bóg. Nigdy”.

Przyjmuję wypowiedziane w Kielcach gorzkie słowa pana Eliego Wiesela jako wyrosłe z głębi własnego, do dziś nie ugaszonego bólu, a nie z chęci ranienia innych. A to, że dźgnęły do żywego wywołując szok i zgorszenie, świadczy, że sprawa dotknięta przezeń żywo nas obchodzi. Że znak krzyża nie jest czymś umownym i omiatanym wzrokiem, jak byle szyld, reklama, bazgroł na murze albo bibelot czy wisiorek. Rani, więc jest zrośnięty z żywym ciałem. Dzięki tym słowom możemy – być może po raz pierwszy od dawna – zastanowić się, co naprawdę oznacza krzyż i czym jest on dla nas, do czego nas zobowiązuje i dlaczego niektórzy wzdragają się przed noszeniem go. Nie tylko na szyi.

Monika Kwiecień
10 lipca 1996