Drukuj

8 / 1996

„...mając wokoło siebie tak wielki obłok świadków, [...] biegnijmy wytrwale w wyścigu, który jest przed nami, patrząc na Jezusa...” (Hebr. 12:1). Bóg stawia na naszej drodze mnóstwo ludzi, którzy weń uwierzyli i zaświadczyli o tej wierze swoim życiem. Są wśród nich postacie znane nam z kart Pisma Świętego i chrześcijanie wieków minionych, ale także ludzie współcześni: ci, którzy już odeszli, i ci, którzy wciąż żyją wśród nas. Daleko i blisko, nieraz pod jednym dachem.
Nie są to świadkowie niemi ani obojętni – wszyscy oni gorąco kibicują nam i dopingują nas, zachęcając do pobiegnięcia ku Bogu i do wytrwałego podążania za Nim. Z tego wielkiego grona chcemy dziś wyłowić kilka twarzy, aby dać świadectwo, że nie jesteśmy samotni na naszej często trudnej i wyboistej drodze wiary oraz że my sami również możemy kierować innych ku Jedynemu Bogu i wspierać ich na tej drodze.
Wszystkie wypowiedzi świadczą o jednym: aby świadectwo chrześcijanina o Bogu było wiarygodne, musi być poświadczone własnym codziennym życiem. Mimo to niech żywi nie tracą nadziei.

Redakcja

Część I

Kto ma więcej wiary, niech zaraz biedniejszym ją rozda.
František Halas

Powszechnie spotykanym zjawiskiem jest widzenie świata uproszczone, w barwach czarno-białych. Jedną osobę określa się jako dobrą, inną zaś jako złą. Podobnie mówimy o kimś, że jest wierzący, a o kimś innym – niewierzący, tak jakby była to cecha niezmienna i raz na zawsze człowiekowi przypisana. Przeciwko tak ostro wyznaczonym granicom protestują osoby, które nie czują przynależności ani do jednej, ani do drugiej grupy, które jeszcze nie do końca wybrały, które nadal szukają. W rzeczywistości jednak szukającymi są – a w każdym razie powinni być – wszyscy, również ci, którzy mienią się być chrześcijanami. Roman Brandstaetter tak wyraża swoje zdanie na ten temat: Boga trzeba naprzód odnaleźć, a odnalazłszy dalej szukać. Temu, kto Boga znalazł, a potem Go już nie szuka, niechaj się nie zdaje, że Go kiedykolwiek znalazł. I niechaj się nie zdaje temu, kto Boga znalazł, a potem Go już nie szuka, że naprawdę w Niego wierzy.

Gdyby spojrzeć na naszą wiarę w perspektywie całego życia, od lat najmłodszych, okazałoby się, że nie jest to równa droga – bo przecież wiara jest drogą, po której dochodzimy do Boga i którą potem idziemy za Nim – lecz ścieżka kapryśnie się wijąca, często zmieniająca kierunek, tworząca co krok jakieś zakosy, zakola i meandry. Zakłócenia jej biegu to skutek grzechów i upadków, odejścia od Boga, a niekiedy poszukiwania Go. Ktoś jednak nadaje właściwy kierunek naszej wędrówce, pomaga wrócić po chwilowym lub długotrwałym odejściu. Te powroty zawdzięczamy Bogu, Jego opiece nad nami, On jest sprawcą naszych nawróceń, ale czyni to zazwyczaj poprzez ludzi. Przemiana człowieka, jego nawrócenie rzadko odbywa się w sposób nagły, jak u św. Pawła albo np. u André Frossarda, który poszukując w kościele swego przyjaciela został nagle olśniony wielką światłością i miłością, o której świadczył później w swoich artykułach i książkach. Nawrócenie jest najczęściej procesem długotrwałym, dziejącym się częściowo w podświadomości, na który składają się liczne, choć często drobne wydarzenia, przeżycia, lektury. Dlatego tak trudno jest niekiedy uchwycić koniec nitki prowadzącej do kłębka wiary, bo nitek jest wiele, a kłębek mocno zamotany. Dlatego też trudno jest niekiedy znaleźć punkty zwrotne w swojej drodze do wiary, wysupłać z pamięci zdarzenia i osoby, które były nam na tej drodze wsparciem i pomocą. Ale bywa też, że nie mamy z tym problemu.

Znakomita poetka Anna Kamieńska pisała o ludziach, którzy byli dla niej pomocą na drodze wiary – o Edycie Stein, Simone Weil, Januszu Korczaku, Albercie Schweitzerze, Matce Teresie z Kalkuty czy Adamie Chmielowskim: to są moi święci, to znaczy nosiciele jakiejś własnej prawdy, którą poświadczają życiem i śmiercią. Moi świadkowie... My wszyscy jesteśmy dla siebie nawzajem świadkami. Jesteśmy, a w każdym razie powinniśmy być.

Tematem kolejnej rozmowy z wiernymi reprezentującymi różne Kościoły chrześcijańskie są właśnie świadkowie wiary, tzn. ci, którzy świadomie – a często nieświadomie – pomagają nam w trudnej wędrówce do Boga, podtrzymują nas na duchu, oświecają. Kim są te osoby, czy umiemy wydobyć je z niepamięci, czy czujemy wdzięczność do nich, że skierowały nas na właściwy trakt, ukazały sens kroczenia po tej niełatwej i wąskiej drodze? O tym mówią przedstawiciele trzech Kościołów: ewangelicko-reformowanego, rzymskokatolickiego i zielonoświątkowego.

Czyny są ważniejsze od słów

Ktokolwiek nas spotyka od Niego przychodzi [...] czy byliśmy prawdziwi sprawdzi mimochodem – napisał w jednym z wierszy ks. Jan Twardowski. Tak właśnie, mimochodem, nieświadomie stajemy się świadkami Pana, dowodzimy naszym postępowaniem prawdziwości tego, co głosimy my sami, i tego, co głoszą inni nasi bracia w wierze. Dlatego ci, którzy są wobec nas świadkami wiary, mogą wcale nie wiedzieć, jaka rolę w naszym życiu odegrali.

– Punktem zwrotnym w moim życiu był obóz młodzieży ewangelicko-reformowanej – wspomina mój pierwszy rozmówca z Kościoła ewangelicko-reformowanego. – Pojechałem tam jako niewierzący, a wróciłem jako poszukujący. Był to zwykły obóz letni, młodzież jak zawsze przygotowywała wspólnie nabożeństwa, dyskutując nad treścią modlitw i nad kazaniem. Sposób, w jaki rozmawiali, zwracał moją uwagę, wyrażał bowiem autentyczną wiarę i poczucie, że to, co robią, jest dla nich ważne, ma głębszy sens. To musiało mnie zastanowić, pobudzić do myślenia. Później starałem się sprawdzić, czy to, co mówią, nie jest na pokaz. Próbowałem wystawiać ich na pokuszenie: zostawiałem na wierzchu cenne rzeczy, ale nigdy nic nie zginęło ani nawet nie zmieniło miejsca. To już było dla mnie „podejrzane”. Coś się za tym kryło.

Równocześnie obserwowałem odbywający się po sąsiedzku typowy obóz młodzieżowy. Mimo ciekawych zajęć i różnorodnych rozrywek czuło się tam jakąś pustkę, brak celu. Na naszym obozie było inaczej. Coś nas łączyło, nadawało sens zwykłym czynnościom. Wiele mieliśmy okazji do ważnych rozmów, które zaważyły na mojej przyszłości. Ci młodzi ludzie ukazali mi piękno wiary, udowodnili, że wierzącymi są nie tylko ludzie starzy, że jest to przygoda także dla młodych. Byłem rzeczywiście poruszony ich słowami i ich postawą. Można powiedzieć, że zaraziłem się wiarą. To wszystko zmusiło mnie do głębszej refleksji i tak z niewierzącego stałem się poszukującym, a po jakimś czasie – wierzącym.

Doświadczenia Jarosława Kubackiego, młodego teologa reformowanego, są podobne. Również dla niego świadkami wiary byli zwłaszcza ludzie, którzy wiarę tę wyrażali swoją postawą, a nie tylko wiedzą czy słowem. W tej grupie byli zwłaszcza duchowni z różnych Kościołów.

– W tej rozmowie będzie bardzo mało o Bogu, a dużo o stosunkach międzyludzkich, bo człowieka Bóg wysyła – zapowiedział na wstępie. – Bóg na ziemi nie ma innych rąk oprócz rąk ludzkich, kiedy więc mówimy o Bożym prowadzeniu, to jest to prowadzenie przez ludzi. Wszystkie artykuły, książki teologiczne nie są tak ważne, jak sam człowiek.

On też  najbardziej ceni sobie postawę otwartości, zainteresowania i pomocy, z jaką się zetknął w osobie ks. Romana Lipińskiego, obecnie proboszcza parafii ewangelicko-reformowanej w Żychlinie k. Konina.

– Kiedy ok. dziesięciu lat temu zjawiłem się w łódzkiej parafii, służbę świeckiego kaznodziei pełnił tam właśnie ks. Roman, wówczas jeszcze student. Nie znał mnie, ale zaprosił do gabinetu, odsunął z rozmachem stertę papierów (materiałów do egzaminów, nad którymi właśnie pracował) i rozmawialiśmy... trzy godziny. Miał przed sobą egzamin i do załatwienia wiele różnych spraw związanych z parafią, odłożył je jednak na bok i moje problemy uznał za ważniejsze. Wielokrotnie myślałem później, że gdybym trafił wówczas do innej parafii, w której po godzinie 1500 nikogo już nie można zastać, nie zostałbym ewangelikiem reformowanym.

Ludzką życzliwość doceniamy najbardziej, gdy znajdujemy się w trudnej sytuacji: w obliczu tragedii, w samotności, w chorobie. Właśnie podczas pobytu w szpitalu młody chłopak spotkał się z wielką pomocą i życzliwością ks. Lipińskiego.

– Gdy wszyscy mnie opuścili lub pocieszali karmiąc frazesami, ks. Romek (wówczas jeszcze kaznodzieja świecki) odwiedzał mnie. Lekarze stwierdzili, że odegrał wielką rolę terapeutyczną swoją obecnością i gotowością bycia w sytuacjach, gdy był potrzebny. Dużo wówczas rozmawialiśmy, nie o samej wierze, jednak nasze rozmowy były podszyte wiarą. Było to prawdziwe świadectwo wiary.

Co sprawia, że możemy być świadkami wiary, a nie kamieniem, o który potyka się ktoś poszukujący Boga? Bo przecież, jakże często, bywa niestety właśnie tak. Do wiary w Boga i do nauki Jezusa najczęściej zniechęcają innych sami chrześcijanie. Jarosław Kubacki mówi o tym tak:

– Sądzę, że w tej sprawie obowiązuje zasada mennonitów: czyny są ważniejsze od słów.

To nie była szkoła wyłącznie niedzielna

Najtrudniej chyba być świadkiem wiary wobec osób, z którymi przebywamy na co dzień, które znają wszystkie nasze wady i upadki. A jednak zdarza się, że ci, którzy dają życie, tworzą fundamenty pod wiarę swoich dzieci. O tym właśnie mówi Monika Kwiecień z Kościoła zielonoświątkowego:

– Najwięcej zawdzięczam rodzicom. Nie umiałabym określić, kiedy się to zaczęło, bo w moim odczuciu taka atmosfera po prostu panowała w domu: Bóg był bliski i kochający, a Jego obecność równie rzeczywista, tyle że niewidzialna. Z najwcześniejszego dzieciństwa pamiętam, że Ojciec, choć stale zajęty pracą w Kościele, chciał i umiał znaleźć czas, by usiąść ze mną i opowiadać mi historie starotestamentowe i opowieści z życia Jezusa, za czym przepadałam, oraz śpiewać razem ze mną pieśni, a zwłaszcza kolędy (śpiewaliśmy je zresztą przez cały rok). I chociaż praktycznie wychowywałam się pod kazalnicą, to właśnie ten czas sprawiał nam szczególną przyjemność. Nie była to szkoła niedzielna, lecz codzienna.

Z kolei moment przełomowy w moim życiu i wierze nastąpił z chwilą, gdy usłyszałam, jak Mama modli się o moje zbawienie. Nie było to w zasadzie niczym nadzwyczajnym, ale akurat wtedy – miałam prawie trzynaście lat – zrozumiałam, że fakt, iż razem z nimi modlę się i chodzę na nabożeństwa, nie wystarczy. Zbawienia się nie dziedziczy. Modlitwa Mamy przeważyła szalę i pomogła mi podjąć decyzję, by przyjść do Boga samodzielnie i przyjąć Jego zbawienie.

Rodzicom więc w dużej mierze zawdzięczam, że przeżywając później rozmaite upadki i wzloty nie zwątpiłam w nieustanną obecność Boga w moim życiu, w to, że Mu na mnie zależy i ma wobec mnie swój plan. I choć nie obeszło się bez zgrzytów, „moje” niebo nie stanęło w płomieniach, bo od początku było doświadczeniem naturalnym i rzeczywistym. Stale spotykam ludzi, którzy dają mi impuls do szukania Boga, czasem bywa to książka, czasem słowa kaznodziei, ale podstawy położyli rodzice. Były to nie tylko określone prawdy wiary, ale też ich postawa wynikająca z wiary w Boga. Oni mi Go właściwie uwiarygodnili (oczywiście wiązało się to z faktem, że sami byli dla mnie wiarygodnymi autorytetami), więc nawet gdy po pogodnym dzieciństwie przyszła chmurna młodość, korzenie, jakie zdążyły wyrosnąć, okazały się mocne.

Jeśli nie będziecie jak dzieci...

W sprawach wiary nie istnieje stały podział na nauczycieli i uczniów. Uczymy się od siebie nawzajem, podtrzymujemy jeden drugiego – dziś ty mnie, jutro ja ciebie – świadomie lub nieświadomie, słowem, modlitwą lub postawą i czynem. Tu nie ma takiej zależności, jak w nauce, że kto ma większą wiedzę, ten przekazuje ją wiedzącym mniej. Czasem nauczycielami mogą być nawet analfabeci, którzy nie przeczytali ani jednej książki, a za to umieją odczytywać Boże przesłanie w swoim sercu. Zresztą pomoc we wzrastaniu w wierze to obustronna stymulacja, na co zwrócił też uwagę Jarosław Kubacki.

Matka czworga dzieci, katoliczka, pracująca jako katechetka w szkole, przed wszystkimi innymi wymieniła własne dzieci. Kiedy zmarł po długiej chorobie jej ojciec, pełna niepokoju zastanawiała się, jak o tym powiedzieć swoim małym jeszcze córkom, by ich nie przestraszyć. Tymczasem one same weszły do pokoju, gdzie leżał zmarły dziadek, i bez wahania uklękły do modlitwy. Ta postawa pełna wiary i ufności była dla niej pomocą w trudnym momencie i wskazówką, jak znosić niełatwe i bolesne chwile.

Kiedy z kolei najstarsza córka, która sprawiała mnóstwo kłopotów, uciekła któregoś dnia z domu, wówczas młodsza dziewczynka powiedziała załamanej i zrozpaczonej matce:

– To jest twój krzyż od Boga. – Te słowa uświadomiły jej, że nie jest sama ze swoimi problemami i dramatami.

– I wówczas zamiast rozpaczać zwróciłam się do Jezusa.

Magda wspomina też świeżo przeżytą I Komunię swojej córki. Na pytanie ciotki, jaki prezent chciałaby dostać z tej okazji, Zosia powiedziała:

– Żeby wszyscy w rodzinie przystąpili ze mną do komunii.

Trzeba dodać, że rodzina ta jest częściowo obojętna wobec spraw wiary, a w dodatku jeszcze bardzo skłócona.

Tomasz, katolik, pracownik naukowy, specjalizuje się od wielu lat w badaniu kultury jednego z  ludów Afryki – Masajów.

– Kontakt z nowo nawróconymi na wiarę chrześcijańską Masajami był dla mnie wielkim przeżyciem na drodze wiary – stwierdził. – Ich żarliwa modlitwa i wiara w to, że zostanie ona wysłuchana – a modlili się o sprawy ważne dla siebie: o deszcz, o zdrowie, o pożywienie – ich niezmącona radość życia płynąca z tej wiary były dla mnie niezapomnianym świadectwem. Ten kontakt z luteranami (Masajowie przyjęli chrześcijaństwo w obrządku luterańskim) w Afryce i zielonoświątkowcami w Polsce był świadectwem wiary bezpośredniej i modlitwy żarliwej, jakich nie spotkałem w skostniałym Kościele katolickim. Te przeżycia nie spowodowały mego odejścia od Kościoła katolickiego, ale sprawiły, że odczuwam wiarę w Boga głębiej niż poprzednio i bardziej krytycznie.

Całym życiem

Marta z warszawskiej parafii ewangelicko-reformowanej należy do pokolenia, które o swojej wierze mówi raczej niechętnie.

– Na swojej drodze spotkałam wielu ludzi, którym zawdzięczam dojście do wiary. Mój dom rodzinny był raczej obojętny religijnie. W dzieciństwie i w młodości największy wpływ na moje wychowanie wywarła babka i chrzestna matka. Obie racjonalistki, odrzucające w praktykach religijnych wszelką ostentację, kładły nacisk na zgodność postępowania z nakazami nauki chrześcijańskiej, czyli na taki sposób życia, który byłby konsekwencją bycia chrześcijaninem. One też były tego przykładem.

Kiedyś babka prosiła mnie, bym w codziennej modlitwie pamiętała o niej, gdy odejdzie...

W młodości oszczędzone mi było „niebo w płomieniach”, co było przede wszystkim zasługą harcerstwa, które uczyło nas wiązać wszystkie działania z Bogiem. „Mam szczerą wolę całym życiem pełnić służbę Bogu i Polsce” – przyrzekaliśmy uroczyście a w pieśni-modlitwie prosiliśmy: „kierować nami chciej”. Podobnie było później, podczas służby w AK. Tylko głęboka wiara pozwoliła wielu bliskim mi ludziom przetrwać koszmar obozów, tułaczki i prześladowań. Ci dotknięci przez los nie buntowali się przeciw Bogu, nie oskarżali Go o dopuszczenie tak strasznych nieszczęść, lecz w Nim szukali oparcia. Ich postawa była dla wielu z nas świadectwem i przykładem, z niej czerpaliśmy siły w trudnych chwilach.

Kolejną ważną osobą na mojej drodze wiary był mój teść, ewangelik reformowany, który swoim życiem świadczył o Bogu, oraz mąż, człowiek mocno osadzony w wierze. Dzięki niemu – katolikowi z wyboru – uczestniczyłam w różnych grupach oazowych i agapach w okresie działalności jako proboszcza w Podkowie Leśnej ks. Leona Kantorskiego. Wspólnie spotykaliśmy się, dyskutowaliśmy i modlili; przestawały istnieć podziały wyznaniowe.

Wreszcie wspomnieć muszę o moim Kościele, w którym praca jest bardziej otrzymywaniem niż dawaniem. Spotykam ludzi, którzy wiele w życiu przeszli, a zachowali do sędziwych lat mocną wiarę. Oni także są świadkami wiary, którzy pomogli mi na mojej drodze do Boga.

*

Świadkowie wiary – zwykle jest ich w życiu każdego człowieka wielu. Jak mówi o tym św. Paweł: Ja siałem, Apollos podlewał, lecz Bóg dał wzrost (I Kor. 3:6). Dalej zaś wspomina o budowli, której według danej mi łaski Bożej, jako roztropny budowniczy, położyłem fundament, ktoś inny zaś wznosi budynek. Niech każdy jednak baczy na to, jak buduje. Fundamentu bowiem nikt nie może położyć innego, jak ten, który jest położony, a którym jest Jezus Chrystus. [...] Ten, którego dzieło wzniesione na fundamencie przetrwa, otrzyma zapłatę.

Nie zapominajmy więc o tych, którzy położyli dobry fundament pod budowlę naszego życia.

Małgorzata Wittels