Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

9 / 1996

Chciałbym dziś opowiedzieć dzieje mojego stosunku do filozofii René Descartesa (Kartezjusza). No, do filozofii – to może za dużo powiedziane. Nie jestem filozofem. Filozofuję sobie na użytek własny, z całkowitą świadomością amatorstwa. Zdaję sobie jednak sprawę, że takich domorosłych filozofów jest legion i w tym legionie – jak sądzę – znajdą się ludzie, których to moje „filozofowanie” może zainteresuje. Z nimi chcę podzielić się tymi przemyśleniami, wywołanymi kwintesencją filozofii Descartesa, zawartą w formule: „Myślę, więc jestem”.

Spoglądając w przeszłość widzę trzy fazy mego stosunku do tego tematu. Pierwsza faza zaczęła się bardzo dawno, tak dawno, że nie umiem tego określić, nie pamiętam, kiedy po raz pierwszy się z tą kwintesencją kartezjańskiej filozofii zetknąłem. I trwała długo. Była to faza entuzjastycznej aklamacji. Myślenie jest tym, w czym objawia się moja osobowość, moja odrębność, w czym objawiam się ja sam. Tak, to był entuzjazm i brak krytycyzmu.

Druga faza nastała, gdy nad tym tematem, i nad innymi oczywiście też, zacząłem się zastanawiać. Stwierdziłem wtedy, że sprawa bynajmniej nie jest oczywista. Przedmioty i zwierzęta nie myślą, a przecież istnieją. Myślenie nie jest więc dokumentem istnienia, lecz dowodem świadomości istnienia, a to przecież zasadnicza różnica. Z przedmiotami, z roślinami dzielimy istnienie. Ze zwierzętami dzielimy odczuwanie. Ale myślenie dzielimy tylko z ludźmi (złośliwiec, jakim nie jestem, dodałby tu wtrącenie – nie ze wszystkimi). Tak więc teraz opowiedziałbym się za stwierdzeniem: „Myślę, więc jestem człowiekiem”.

Ale to nie koniec. W trzecim etapie i to zdanie uległo zakwestionowaniu. Oczywiście nie chodziło o to złośliwe zakwestionowanie odmawiające zdolności myślenia pewnej kategorii ludzi. Przeciwnie, chodzi o rozszerzenie zdolności myślenia poza granice gatunku homo sapiens. Pojawiły się przecież myślące maszyny – komputery.

Niejeden z czytających te słowa żachnie się na to stwierdzenie. Komputer to martwy mechanizm, składający się z rozmaitych kryształków, przez które przepuszcza się prąd elektryczny. Jak kryształek może myśleć?

– Spokojnie! – chciałoby się powiedzieć. Zanim wyśmiejemy pojęcie myślącej maszyny, zastanówmy się, co to jest myślenie. Co to jest myśl?

Mądrzejsi ode mnie ludzie stwierdzili, że myśl to czynność, to praca umysłu, proces poznawczy albo wynik myślenia, pracy umysłu, a więc wyobrażenie, pojęcie, pogląd, osąd lub wniosek. Myślenie to uświadamianie sobie związków, zależności pomiędzy rzeczami czy zjawiskami.

Po zapoznaniu się z takimi definicjami myśli i myślenia naszą pierwszą reakcją jest odrzucenie przypuszczenia, że komputer może myśleć. Komputer nie może mieć wyobraźni i wyobrażeń, nie może mieć poglądów czy osądów. Ale nie bądźmy pochopni. Przyjrzyjmy się bardziej wnikliwie czynnościom komputera rozpatrywanego wraz z całą znaną dziś gamą programów.

A więc czy liczenie (dodawanie, odejmowanie, mnożenie, dzielenie, potęgowanie, pierwiastkowanie, różniczkowanie, całkowanie itd.) jest pracą myślową, czynnością umysłową? Oczywiście jest – a to przecież mogą wykonywać komputery z odpowiednim programem.

A czy pamiętanie o faktach i przypominanie o nich w odpowiednim momencie nie jest czynnością umysłową?

A czy segregowanie, wybór według przyjętych kryteriów, porządkowanie zbiorów – to nie jest praca umysłowa?

A czy sterowanie urządzeniami według założonych kryteriów nie jest pracą umysłową?

A czy tłumaczenie tekstów na inny język nie jest pracą umysłową? A wreszcie weźmy maszynę, która uczy się na własnych błędach, poprawia sposób swego działania w zależności od wyników, które uzyskuje. Czyż to nie jest praca umysłowa?

To wszystko może wykonywać komputer zaopatrzony w odpowiedni program. Więc?

Chciałoby się powiedzieć, że komputery nie myślą, lecz wykonują prace myślowe, ale czy takie zdanie ma sens? Cóż powiedzielibyśmy o złodzieju, który – tłumacząc się w sądzie – wyjaśniałby, że nie kradł, tylko wykonywał czynności złodziejskie, albo o zabójcy, który by twierdził, że nie zabijał, tylko wykonywał czynności powodujące śmierć?

Chociaż buntuje się w nas anachroniczne już dziś wyobrażenie, musimy przyznać, że komputery całkiem słusznie nazywane są maszynami myślącymi.

No i teraz czas wrócić do Kartezjusza i jego Cogito – ergo sum. Co my z tym, mistrzu René, zrobimy?

Tu czas na małą dygresję. Pisząc tę apostrofę do Descartesa pożałowałem, że utrwalam moją myśl w ten sposób, a nie na taśmie magnetycznej. Bo ktoś czytający te słowa, a nie słuchający ich, mógłby podłożyć pod nie wydźwięk drwiny czy lekceważenia. A ja jestem jak najdalej od takich intencji. Odnoszę się do Kartezjusza z szacunkiem i czcią należną ojcu nowożytnej kultury umysłowej. I tylko mi go żal, serdecznie żal, jeśli jego dusza jest świadoma tego, co po jego śmierci dzieje się z jego dziełem. Czyż nie musi być smutna ta dusza, dusza twórcy tzw. psychologicznego dowodu istnienia Boga, gdy widzi, jak na gruncie filozofii, którą stworzył, rozwija się filozofia racjonalistyczna i prowadzi do wniosków całkiem materialistycznych, połączonych z negacją wszystkiego, co duchowe? Należy się tu Czytelnikowi kilka słów wyjaśnienia lub przypomnienia, czym był ten psychologiczny dowód istnienia Boga, należy się nie tylko dla porządku, ale także ze względu na fakt, że teraz w tym kierunku pożegluje mój tekst.

Otóż Kartezjusz dowodzi, że skoro człowiek, istota skażona – a o tym nie trzeba nikogo przekonywać, wystarczy spojrzeć dokoła siebie albo tylko w siebie – nosi w sobie zaszczepiony ideał doskonałości, to wyjaśnienie tego faktu może być tylko jedno: ideał ten wszczepiła w duszę ludzką istota doskonała – Bóg.

Czas kończyć tę dygresję. Wskazanie na przeżycie się Kartezjuszowskiej formuły absolutnie nie jest podważaniem znaczenia dzieła filozofa. Swoją Rozprawę o metodzie wydał on w roku 1637, a pisał, a tym bardziej wymyślił, jeszcze wcześniej. A tymczasem pierwszą maszynę do liczenia, arytmometr, skonstruował Pascal w roku 1642, w pięć lat po wydaniu Twojej, Mistrzu, sławnej rozprawy. Konstrukcja Pascala zawierała odkrywczą myśl zmechanizowania czynności liczenia. Ona dopiero otworzyła drogę ulepszeń i wynalazków, która po przeszło trzystu latach doprowadziła do skonstruowania współczesnych komputerów. Nie było możliwości przewidzenia takiego rozwoju. A rozwój ten trwa dalej. Dziś Japończycy konstruują pamięci półprzewodnikowe o pojemności milionów bitów. Nie jest to jeszcze dużo w stosunku do liczby komórek nerwowych w mózgu człowieka, która sięga dziesięciu miliardów. Ale postęp trwa i możliwości komputerów będą rosły. Bez obawy można przepowiadać, że w XXI wieku komputery, pozostając maszynami, zwielokrotnią możliwości mózgu ludzkiego.

Ale wracajmy do tematu. Przy całym szacunku dla mistrza René, aby zachować wierność i konsekwencję w stosunku do własnych przemyśleń, postanowiłem zaproponować zmianę sławnej formuły Cogito ergo sum na stwierdzenie bardziej odpowiadające sytuacji dzisiejszego człowieka.

I tu kilka zastrzeżeń. Po pierwsze – niewiele znam dzieł filozoficznych i przyznam się, że ciężko mi idzie ich przyswajanie. Bardzo być może, że drepcę po ścieżce już przez kogoś wytyczonej, tylko nie jestem tego świadom. Po drugie – nie zdziwiłbym się reakcją prawdziwych filozofów na tę moją propozycję, tej mniej więcej treści: „Ależ to bezczelność! Ten niedouczony w filozofii amator śmie poprawiać wielkiego Kartezjusza!” Wobec takiego zarzutu mogę tylko powtórzyć, że nie piszę dla filozofów, ale dla zwyczajnych, tyle że myślących ludzi, którzy nie biorą do rąk dzieł filozoficznych. A poza tym – jestem, więc myślę. Myślę, więc piszę.

*

Dawno temu, gdy byłem całkiem młody, usłyszałem taką oto facecję. Pewien pan zwrócił się do znajomego księdza tymi słowami: „Muszę się księdzu przyznać, że nie znajduję motywacji do starania się o zbawienie duszy. Bo proszę pomyśleć: jeśli będę zbawiony, to przez całą wieczność będę tylko – w chórze podobnych do mnie – śpiewać hymny pochwalne memu Stwórcy. Przecież to się musi znudzić”. Na to ksiądz – z uśmiechem: „Proszę pana, jeśli w niebie znajdzie się choć dwu tak inteligentnych ludzi, jak pan i ja, to o nudzie nie ma mowy!”

Śmiałem się z tej facecji, owszem. Ale potem zainspirowała mnie ona do myślenia o tym, jak to rzeczywiście będzie w niebie. Wynik tych przemyśleń był następujący: jeśli będę zbawiony dzięki ofierze Jezusa Chrystusa i jeśli dusza moja w tym błogosławionym stanie zachowa te właściwości, jakie miała na Ziemi, to szczęście moje, obiecane mi przez mego Zbawcę, polegać będzie na tych dwu: będę miłował i będę tworzył.

Dziś, może pod wpływem prób zgłębiania fizyki relatywistycznej, mam niejakie wątpliwości co do możliwości twórczych w wieczności. Nie wiemy, czy w raju czas będzie płynął tak, jak na Ziemi, tylko bez końca. Tu na Ziemi wisi nad nami widmo zagłady, widmo końca świata. W każdej chwili grozi nam wchłonięcie przez Czarną Dziurę albo zamarznięcie wskutek wyczerpania się energii Słońca lub rozbicie przez jakiś zabłąkany meteor czy kometę. Końca nieba nie będzie. Ale może „rajski przebyt” będzie bezczasowy, może zatrzymamy się w naszej ciągłej podróży wzdłuż czwartego wymiaru czasoprzestrzeni – czasu. I w jednym, i w drugim przypadku trudno sobie wyobrazić, żeby były warunki do twórczości. Szkoda!

Więc co pozostaje? Zostaje wiara, nadzieja i miłość, te trzy, lecz z nich największa jest miłość.

Zastanówmy się więc, czy najistotniejszym atrybutem człowieczeństwa, wobec zachwiania pozycji myślenia, nie jest ludzka zdolność miłowania. Ludzka, bo płynąca z najgłębszych warstw ludzkiej psychiki, ale i boska zarazem, bo ją tam umieścił nasz Stwórca, pragnący rozszerzenia kręgu miłości między Osobami Jedynego Boga na Jego stworzenia, aby je objąć swoją miłością i być przez każde stworzenie ludzkie wzajemnie pokochanym. Logiczny wniosek z tej sytuacji brzmi więc: „Miłuję, więc jestem człowiekiem”. Aby jednak uczcić pamięć René Descartesa, proponuję formę analogiczną do jego formuły, skrótową, ale wyrażającą tę prawdę, że miłość jest istotą bytu. Kocham, więc jestem. Amo, ergo sum.

Ale nie koniec na tym. Aby zachować paralelność do rozumowania mistrza René, potraktujmy miłość jako atrybut człowieczeństwa. I tu od razu można się spodziewać krytycznych uwag ze strony miłośników zwierząt, którzy twierdzą, że one zdolne są do miłości i to nie tylko zmysłowej, między osobnikami przeciwnej płci, ale i okazują przywiązanie do człowieka. A jakże! I służą zaraz przykładami: a to babcia przytoczy historię o swoim koteczku, a to myśliwy o swoim psie, który rzuca się na dzika, nie bacząc na prawie pewną śmierć, w obronie swego pana, a to amazonka, nie widząca świata poza swoją ulubioną klaczką. Co z tym zrobić? Spróbujmy skorzystać z doświadczenia świętego Biedaczyny z Asyżu. On kochał zwierzęta, pytanie tylko, czy z wzajemnością?

*

Chodzi sobie Franciszek po lesie, między winnicami, po swoim miasteczku, po polach i coś wykrzykuje, machając rękami i co kilka kroków śmiesznie podskakując. Zbliżmy się ukradkiem i posłuchajmy, co go tak zaszokowało. Teraz dojdą już do nas jego słowa.

– Jak to jest? Jak to w ogóle możliwe? Jakże to może być, że Miłość nie jest kochana?

Napotkani ludzie albo pukają się w czoło, albo na widok dziwaka zbaczają z drogi i obchodzą go z daleka. Franciszek rozgląda się i – choć nikogo nie widzi – woła znowu:

– Dlaczego Miłość nie jest kochana?

Unosi głowę ku niebu. Zauważa skowronka. Woła do niego:

– Ptaszku drogi! Ty jesteś samą radością, ty swoją świergotliwą pieśń wynosisz na skrzydłach pod niebiosa. A przecież nie ma radości bez miłości. Więc może ty mi powiesz, dlaczego Miłość nie jest kochana?

Chcecie, to wierzcie, nie chcecie – nie wierzcie, ale Franciszek usłyszał:

– Kocham słońce, gdy po zimnej nocy wstanie zza gór i zaczyna ogrzewać moje zziębnięte, szare piórka. Kocham ziarno, które daje siłę, żeby wytrzepotać się aż pod chmury i potem ścigać się w locie ku ziemi z pierwszymi kroplami deszczu. Nic więcej nie umiem ci powiedzieć o kochaniu.

Potem poszedł Franciszek do lasu. Tam napotkał wilka, ale się go bynajmniej nie zląkł. Cóż złego mogło mu zrobić to krwawe zwierzę? Śmierć powitałby z radością, skróciłaby mu ona jego najgłębszą tęsknotę. Więc – patrząc w dyszącą paszczę, zadał mu, jemu też, to dręczące pytanie.

Wilk przymrużył ślepia, jakby chciał się mu lepiej przyjrzeć, i mówi:

– Kochać? Zdarza mi się, że kocham wilczycę, zdarza mi się, że kocham małe wilczęta, które wilczyca urodzi, ale mi to prędko przechodzi. Kocham polowanie i chłeptanie świeżej krwi. Masz szczęście, Franciszku, że dziś nie jestem głodny, a ty mi wyglądasz na łykowatego. To dziwne, że się mnie nie boisz. To mnie nawet trochę onieśmiela. No, ale jutro znów będę głodny. Nie radzę ci powtarzać tej wizyty.

*

Czy przygoda Franciszka wyjaśniła nam naszą wątpliwość? Może nie tak jasno, jak by należało. Nie obejdzie się więc bez definicji miłości, odróżniającej ją od pożądania. Można by ją chyba tak określić. Miłość to nastawienie umysłu, serca i woli na działanie dla istoty kochanej z gotowością ofiarowania kochanej istocie wszystkiego, co kochający posiada.

Ta definicja od razu eliminuje zwierzęta z kręgu istot zdolnych do miłości. Nie mają one ani umysłu, ani woli, którą zastępuje instynkt. Niektóre zwierzęta są zdolne do przywiązania, ale to jeszcze nie jest miłość. Ale nasze podsłuchanie Franciszka nie jest bezowocne. Unaoczniło ono nam sprawę najistotniejszą. Niedościgła skala jego wiary pozwoliła mu ulec olśnieniu tą prawdą, że miłość jest istotą boskości. Dzięki Franciszkowi zaczynamy rozumieć, że Bóg naprawdę stworzył człowieka na swoje podobieństwo, nie we wszechwiedzy, nie we wszechwładzy, nie w kształcie ciała, bo Bóg jest duchem, ale właśnie w tej zdolności do miłowania. To jest ten okruch boskości, który został nam dany do pielęgnowania.

Stanisław Werner