Drukuj

9 / 1997

Z PRASY

Jesteśmy skazani na strzępki informacji, sygnały, domysły. ľ! Dwa lata temu cennym źródłem informacji były gliniane garnki do kiszenia kapusty kimczi, rzędem wiszące jesienią na płotach, dnem do góry. „Oho, jest źle, chłopom grozi głód” – pomyślał na ten widok uczony z PAN, któremu władze Ludowej Republiki Korei zezwoliły na badanie endemicznej flory górskiej. Dziś wiadomości pośrednich i bezpośrednich jest nieco więcej. Jedno jest pewne – na Koreę Północną spadła klęska głodu. Poza dywagacjami, czy wygłodniała Północ przekroczy magiczny 38 równoleżnik, by pożreć syte Południe, jest też tylko jedna niewiadoma: ile osób dotychczas zmarło z głodu i ile jeszcze będzie musiało umrzeć.

Gospodarka Korei Północnej, od niemal pół wieku ściśle odizolowanego od świata poligonu azjatyckiego komunizmu, któremu przyświecało „Czerwone Słoneczko” – wódz Kim Ir Sen (zm. 1994), osuwa się w przepaść, odkąd dawni patroni i sponsorzy: Rosja i Chiny – wprowadzają swoiste reformy i wybierają handel z bogatą Koreą Południową. Zakręcając kurek z gazem, północny sąsiad wywołał kryzys energetyczny, którego skutki spotęgowała plaga klęsk żywiołowych.

Najpierw było sześć lat nieurodzaju. Od 1995 r. Koreę nawiedzały powodzie, które spowodowały gigantyczne straty, pustosząc całe połacie kraju i pozbawiając ponad pół miliona ludzi dachu nad głową. Po zeszłorocznej lipcowej powodzi władze po raz pierwszy oficjalnie przyznały, że „klęski żywiołowe odbiły się na poziomie życia obywateli i gospodarce kraju, stwarzając przejściowe kłopoty w zaopatrzeniu w żywność”. Ponieważ wycięto lasy: w ramach uprzemysławiania, na opał i wymianę barterową – nic nie powstrzymuje erozji gleby. Tymczasem po powodziach przyszła równie katastrofalna susza. Z reportaży w tygodnikach „Time”, „Newsweek” i „Gazecie Wyborczej” (na fotografii z kwietnia br. osowiali, rachityczni chłopcy w mundurkach projektu znanego azjatyckiego stylisty Mao-Tse-Tunga dziobią motykami wyschłą, zbitą ziemię) wynika, że pola uprawne zmieniły się w płachcie pustyni. Ich rekultywacja wymagała ogromnych nakładów finansowych, ale ćwierć budżetu Korei Płn. pochłania licząca 1,2 mln ludzi armia. A ile zżera program jądrowy oraz utrzymanie rozbudowanej kasty nadzorców tego państwa-gułagu? Zresztą głód głodem, a polityków dręczy głównie pytanie, czy Phenian ma bombę atomową. Amerykanie chcą go też nakłonić, by nie sprzedawał Iranowi i Egiptowi rakiet typu Scud.

Koreańczycy wychowani w bałwochwalczym kulcie Wielkiego Przywódcy oraz ideologii dżucze (niezależność i samowystarczalność) nie mieli mądrego i zapobiegliwego Józefa. Ale nie widać też północnokoreańskiego Mojżesza, który stanąłby przed faraonem, mówiąc: „Wypuść mój lud”. Zresztą dokąd ten lud miałby pójść? Zasobne Południe boi się inwazji i uchodźców, i komunistycznej armii („przejściowe braki” dotknęły nawet wojsko; mnożą się doniesienia o grabieżach i przekradaniu się po żywność do Chin). Seul nie pali się też do pokojowego zjednoczenia półwyspu. Niwelowanie przepaści dzielącej obie Koree pochłonęłoby bajońskie sumy i na długo zahamowało wzrost gospodarczy, co wykorzystałyby inne azjatyckie tygrysy.

Dla wszystkich uczestników tej hazardowej rozgrywki głód jest świetnym argumentem przetargowym. Phenian od dostaw żywności uzależnia udział w rokowaniach pokojowych i ograniczenie projektów jądrowych. Seul i Stany Zjednoczone jego ustępstwami w sprawie zbrojeń i negocjacji nad traktatem pokojowym warunkują udzielenie pomocy humanitarnej w postaci żywności, lekarstw, nasion. Chcą też, by jej rozdzielanie nadzorowali przedstawiciele organizacji charytatywnych, aby mieć nieco pewności, że rząd nie nakarmi nią tylko armii, której lojalność musi czymś opłacić. Seul obliczył, że gdyby Phenian zmniejszył wydatki na wojsko, mógłby kupić dość zboża, by wykarmić głodujący naród. Tymczasem Japończycy nakryli przemyt północnokoreańskiej amfetaminy.

Głodowy przetarg trwa a przedstawiciele Czerwonego Krzyża, WHO i FAO oraz charytatywnych organizacji kościelnych biją na alarm. W kwietniu br. północnokoreańskie ministerstwo zdrowia oznajmiło, że z głodu zmarło dotąd 134 dzieci a 15 proc. cierpi na niedożywienie. Nikt nie wątpi, że są to tylko część prawdy. Wiadomo, że większość Koreańczyków zjada dziennie 1 g zboża (dawniej 7 g), tj. 15 proc. racji, jaką ONZ rozdziela między uchodźców w Afryce, że ludzie żywią się korą z drzew i zjadają niedojrzałe plony, a telewizja nadaje pogadanki o przyrządzaniu smacznych i pożywnych potraw z trawy. Ponoć w niektórych rejonach Korei rodziny chowają zmarłych późno, jak najpóźniej... Z danych o rocznym spożyciu zboża wynika, że w latach 1996-1997 na jednego Koreańczyka przypadało go mniej niż w Etiopii w czasach głodu. Szacuje się, że umrzeć może ok. 7 mln spośród 23 mln mieszkańców Korei.

Carrol Bogert towarzyszyła przedstawicielom organizacji charytatywnej AmeriCares, którzy dostarczyli do Phenianu 3 ton żywności (to pierwszy transport bezpośrednio z Ameryki od wybuchu wojny koreańskiej; inni kupują zboże np. w Chinach). W reportażu Sekrety i kłamstwa opisała dla „Newsweeka” to, co policyjni „babysitters” pozwolili jej wówczas zobaczyć. Np. sierociniec w Phenianie: osowiałe, leżące bezwładnie dzieci o zaciśniętych ustach i niedziecinnych oczach. Placówka ta otrzymała partię amerykańskich odżywek, a jej dyrektor przyznał, że często ma trudności z zapewnieniem maluchom pożywienia. Skoro tak jest w samym Phenianie, jak wobec tego jest gdzie indziej? I ilu jeszcze ludzi musi skonać z głodu, zanim świat doczeka się runięcia Ś! kolosa na glinianych nogach?

Oprac. mok