Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

10 / 1997

Kochaj przeze mnie, miłości Boża, Pragnę być niby czyste powietrze,
Które oddaje pełnię kolorów, Samo jak gdyby nieobecne.

Mocy miłości Bożej, Serca Bożego głębio,
Miłości, która nie zawodzisz, tryśnij,
Zalej ten świat swoją pełnią.

Amy Carmichael (1867-1951)1

5 września świat dowiedział się o śmierci Matki Teresy od Nędzarzy. I poczuł, że stracił jedną z tych podpór, które – jak to sobie z nagłą jasnością w takich chwilach uświadamia – powstrzymują go przed ześliźnięciem się w otchłań, na krawędzi której stale samobójczo balansuje. W licznych wspomnieniach, artykułach, filmach dokumentalnych starano się oddać istotę jej fenomenu i wpływu, jaki wywarła na oblicze II połowy XX wieku. Ale tym, co najsilniej w niej urzeka, jest świadectwo o miłości Boga, objawionej w Jezusie Chrystusie: czyste, dobitne, składane całym życiem.

Łączy ją ono, niezależnie od podobieństw w wyborze drogi życiowej, z Amy Carmichael, najsłynniejszą z kolei protestancką misjonarką w Indiach. Dzieło Amy: Wspólnota Dohnavur, kilkadziesiąt książek, z których wiele jest stale wznawianych, a przede wszystkim ciągle żywe wyznanie o Jezusie są natchnieniem dla kolejnych pokoleń chrześcijan nie tylko w Europie Zachodniej. Spędziwszy w Indiach ponad pół wieku, umarła tam w 1951 r. Matka Teresa mogła słyszeć o niej i o jej misji. Ale to, czy się znały, nie ma znaczenia. Ważne bowiem jest to, że obie były prawdziwymi świadkami Dobrej Nowiny, którą Bóg Ojciec darował światu w swoim Synu.

Matka Teresa z Kalkuty

Taką ją zapamiętaliśmy: krucha, acz niezłomna kobieta, niczym w całun owinięta w skromne, białe sari z niebieskim rąbkiem, z krzyżykiem na ramieniu i spracowanymi dłońmi złożonymi modlitewnie w namaste, hinduskim geście pozdrowienia. Przez pół wieku schylała się nad ludźmi, którzy mogli powiedzieć „moje” przeważnie tylko o tym, co mieli na grzbiecie, i potrząsała sumieniami oraz skarbonkami sytych i dobrze sytuowanych.

Urodziła się w 1910 r. w Skopje jako Agnes Gonxha Bojaxhiu, córka albańskiego przedsiębiorcy budowlanego, który zmarł pod koniec I wojny światowej. Impuls do służby ubogim odczuła jako dwunastolatka i po uzyskaniu pełnoletniości wstąpiła do irlandzkiego Zgromadzenia Sióstr Loretanek. Imię zakonne przyjęła ku czci kanonizowanej w 1925 r. francuskiej karmelitanki – Teresy z Lisieux (1873-1897). Spędziwszy czas jakiś w Irlandii, pożeglowała do Indii. Przez następnych siedemnaście lat najpierw uczyła geografii, a później nawet kierowała renomowaną kalkucką szkołą dla panien z zamożnych bengalskich rodzin.

Przełom w jej życiu nastąpił 10 września 1946 r., gdy jadąc na rekolekcje do Darjeeling, z okien wagonu po raz pierwszy naprawdę ujrzała kalkuckich nędzarzy. Wewnętrzny nakaz był jednoznaczny i nieodparty: miała opuścić konwent, porzucić bezpieczną stabilizację i zamieszkać wśród najuboższych z biednych, żeby im służyć. Po dwóch latach, nie bez turbulencji, zdobyła zgodę na wystąpienie z zakonu. W niepodległych już Indiach wraz z gronem towarzyszek zaczęła przepatrywać zaułki Kalkuty w poszukiwaniu tych, których świat pozbył się jak śmieci. Począwszy od niemowląt wynoszonych na śmietnik, by zajęli się nimi buszujący w odpadkach szperacze, a skończywszy na ludziach umierających na ulicy z głodu, chorób i samotności, mijanych obojętnie, pozbawionych pomocy i nieraz tak wyczerpanych, że nie mieli siły odganiać szczurów. Siostry opatrywały rany, łagodziły śmierć, kołatały o pomoc dla żywych i same żyły z jałmużny. Była przełożona liceum Sióstr Loretanek prowadziła też szkółkę dla dzieci ze slumsów, gdzie pisało się patykiem po ziemi.

W 1950 r. Watykan zaaprobował regułę nowego zgromadzenia. Misjonarki Miłości, prócz podstawowych ślubów: ubóstwa, czystości i posłuszeństwa, miały bez reszty poświęcić się opiece nad tymi, którzy żyją w warunkach urągających ludzkiej godności. Służba taka wymaga hartu ducha, odwagi i pokory – cech niezbędnych do przełamywania oporów, konwenansów, uprzedzeń własnych i cudzych. Poszanowanie kulturowej tożsamości Hindusów (co wyraża choćby charakterystyczny strój zakonny) w połączeniu z surowym, pełnym wyrzeczeń życiem i poświęceniem dla bliźnich z wolna zyskały siostrom akceptację i zaufanie otoczenia. A otoczenie to żywi nieufność do chrześcijan, bo nazbyt często w ciągu parusetletniego współżycia się do nich zraziło2.

Jednym z pierwszych przedsięwzięć gromadki skupionej wokół Matki Teresy było przekształcenie nieczynnego schroniska przy świątyni Kali, hinduskiego bóstwa śmierci – w hospicjum. Nędzarze konający na ulicach mogli tam spędzić ostatnie chwile na posłaniu, umyci, opatrzeni i nakarmieni. To jedyny nieraz przejaw serdeczności, jakiego doznali w życiu, i jedyny posiłek do syta. Oni muszą czuć, że są kochani, że komuś na nich zależy – tłumaczyła Matka Teresa. – Oni są dla mnie Jezusem. A ludzie trafiający do Nirmal Hriday, czyli Domu Czystego Serca, łudząco przypominają te żywe cienie, które bez słowa patrzą nam w oczy z taśm filmowych, nakręconych przed półwieczem w obozach śmierci lub w dzisiejszych obozach dla afrykańskich uchodźców.

Służba Misjonarek i Misjonarzy Miłości oraz wolontariuszy z całego świata to nie tylko kalkucka umieralnia. To także szpital, sierociniec, akcja adopcyjna, wyszukiwanie miejsc pracy dla podopiecznych, o co w Indiach niełatwo, opieka nad ludźmi okaleczonymi i upośledzonymi umysłowo. Ponadto leprozorium i tkalnie dla trędowatych – najsilniej napiętnowanych i wzgardzonych wśród niedotykalnych, którym praca przywraca godność. A ponieważ Kalkuta – mawiała Matka Teresa – jest wszędzie, więc w 121 krajach (w Polsce od 1983 r.) Zgromadzenie prowadzi kilkaset rozmaitych ośrodków pomocy: punkty medyczne, hospicja dla chorych na AIDS, stołówki, szkoły dla dzieci ze slumsów, schroniska dla samotnych matek, ludzi bezdomnych, umierających. Całą tę olbrzymią machinę uruchomiła i kierowała nią niemal do końca ta drobna, przygarbiona, schorowana kobieta o twarzy zoranej zmarszczkami i niezłomnym duchu. A przy tym nigdy nie zapominała o najważniejszym: Ludziom się zdaje, że jesteśmy pracownikami społecznymi – wyznała kiedyś swemu duchowemu opiekunowi, ks. Edwardowi Le Joly. – Ale my nimi nie jesteśmy. My służymy Jezusowi. Służę Jezusowi przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.

Z czasem coraz bardziej rosła jej sława – z towarzyszeniem, jak zwykle, głosów malkontentów – ale Matka Teresa pozostała niezależna. Wiedziała, że podziw świata wzbudza owo konsekwentne, całkowite samozaparcie, na jakie większość ludzi nie może się zdobyć, i umiała spożytkować zgiełk, jaki tworzyły wokół niej media. Gdy w 1979 r. otrzymała Pokojową Nagrodę Nobla, na jej prośbę odwołano tradycyjny bankiet, a zaoszczędzoną przekazano na rzecz głodujących. Musimy powiedzieć ubogim, że są dla nas kimś – mówiła laureatka dostojnym słuchaczom mowy noblowskiej. – I oni zostali stworzeni przez tego samego miłującego Boga, aby kochać i być kochani. Bo prócz głodu chleba jest jeszcze przemożny głód miłości i sensu istnienia.

Skąd czerpała siły do niestrudzonego służenia odtrąconym, nie dbając przy tym nie tylko o swą wygodę, ale i o zdrowie? Dlaczego żyjąc pośród ogromu nędzy, której kresu nie widać, wśród takiej rzeszy nie chcianych i wzgardzonych ludzkich istnień, nieugięcie broniła ich prawa do życia? I skąd brała się u niej ta pochwała życia z jego blaskami i cieniami, ta nadzieja i otucha, której udzielała bez różnicy biednym i bogatym? Celnie napisał o niej po śmierci „Gość Niedzielny”: Miała szczególne spojrzenie. W każdym napotkanym człowieku, niezależnie od jego wieku, zdrowia, stanu majątkowego, wyznania, widziała Jezusa. Ktokolwiek spotkał Ją na swej drodze, upewniał się, że Bóg kocha każdego człowieka. W ten sposób wypełniała swe powołanie Misjonarki Miłości. Takiego spojrzenia nabiera się, gdy człowiek długo wpatruje się w ukochane oblicze, a Matka Teresa nie wyobrażała sobie dnia bez modlitwy, bez kontemplacji i adoracji Jezusa. Wyznała kiedyś:

Jest tyle religii, a każda z nich
ma rozmaite drogi prowadzące do Boga.
Ja podążam za Chrystusem:
Jezus jest moim Bogiem,
Jezus jest moim Oblubieńcem,
Jezus jest moim życiem,
Jezus jest moją jedyną Miłością,
Jezus jest moją Pełnią,
Jezus jest dla mnie Wszystkim.
Dlatego nigdy się nie boję.

Matka Amy z Dohnavur

Amy Carmichael urodziła się w 1867 r. w zamożnej, północnoirlandzkiej rodzinie protestanckiej, która po śmierci ojca zubożała i zmuszona była przenieść się z rodzinnej wioski do Belfastu3. Amy, na którą spadła troska o młodsze rodzeństwo, udzielała się w pracy charytatywnej i ewangelizacyjnej. Decydujący wpływ na jej duchową formację wywarł szerzący się w ostatniej ćwierci XIX w. w krajach anglosaskich ponadwyznaniowy ruch o charakterze uświęceniowym. Ten pietystyczny nurt przebudzeniowy zachęcał chrześcijan do pogłębiania życia duchowego i poddania się przemieniającemu działaniu Ducha Świętego, dzięki któremu człowiek wierzący może wieść nie byle jakie, lecz zwycięskie – nad swą skłonnością do zła – życie chrześcijańskie.

W 1892 r., już jako dorosła kobieta, Amy otrzymała powołanie misyjne. Rok z okładem spędziła w Japonii, lecz w listach do bliskich nie kryła, że nie znalazła tam sobie miejsca. Miejscowy klimat i język dawały jej się we znaki w stopniu nie mniejszym niż odbiegające od ideału chrześcijańskiego współżycia stosunki panujące w misjonarskim światku. Prawdziwym życiowym powołaniem Amy Carmichael okazały się Indie. Odkąd przyjechała tam w 1895 r., już ich nie opuściła. Umarła w wieku 83 lat, z których ostatnich dwadzieścia spędziła na wózku inwalidzkim, pisząc książki i kierując ośrodkiem misyjnym w Dohnavur.

Rodacy uważali ją za ekscentryczkę, bo nie przystawała do wizerunku kobiety epoki wiktoriańskiej. Nie była istotą potulną. Już na samym początku, by zrealizować misyjne powołanie, musiała pokonać opór swego duchowego ojca, który nigdy nie pogodził się z jej decyzją. Przychylności gremiów kościelnych – decydujących o losach misji, a więc i o przyznawaniu funduszów – nie przysparzało jej otwarte krytykowanie tych ocen i decyzji, które uznawała za błędne. Nie wahała się mówić o niewdzięcznych i niełatwych kulisach pracy misyjnej, czym narażała się na oskarżenia o kalanie własnego gniazda. Uważała jednak, że jeśli roztacza się przed ludźmi – ogarniętymi szczerym zapałem, lecz naiwnymi – zachętę do pracy na misji, to należy im się znajomość prawdziwych realiów, a nie miraż pobożnej, propagandowej fikcji. Kiedy więc komitet misyjny odesłał jej rękopis jednej z książek z poleceniem naniesienia poprawek, by obraz misji wypadł bardziej zachęcająco, odmówiła wyretuszowania go i opublikowała później pod wymownym tytułem: Things, as They Are (Tak się sprawy mają).

Pierwsze lata w Indiach Amy Carmichael spędziła na poznawaniu kraju jako wędrowna ewangelistka. Szczególnie obchodził ją los dzieci, istot najbardziej bezbronnych: sierot i potomstwa wielodzietnych rodzin, których nie było stać na ich utrzymanie i wychowanie. Do dziś w Indiach powszechnym problemem jest zjawisko niewolniczej pracy dzieci a wówczas często oddawano je do hinduskich świątyń, gdzie zwłaszcza młode tancerki bywały narażone na prostytucję kultową. W 1901 r. Amy założyła w Dohnavur nowoczesny ośrodek opiekuńczo-edukacyjny dla dziewcząt i chłopców, których rozmaitymi metodami wyłuskiwała spod opieki bóstw, poważnie narażając się przy tym ich kapłanom. W 1913 r. miała już 130 podopiecznych.

Jak na owe czasy Wspólnota Dohnavur była ewenementem: pracownicy misji – Hindusi i Europejczycy, głównie Brytyjczycy, nosili się po hindusku i mieszkali razem. Wzięte pod opiekę dzieci otrzymywały hinduskie imiona. Ich portrety przetrwały dzięki książkom Amy, które pełniły wówczas tę samą rolę, co telewizja w epoce Matki Teresy. Dzieciom zapewniano wykształcenie i przygotowanie do dorosłego życia, dbano o ich rozwój fizyczny, duchowy i kształtowanie charakteru. Taka koncepcja wychowawcza niespecjalnie zresztą – jako zbyt świecka i postępowa – podobała się konserwatywnym sponsorom misji.

Jeszcze w Japonii Amy postanowiła nie wychodzić za mąż i nie zakładać rodziny, aby wszystkie siły móc oddać służbie Bogu. Dla potrzeb swej indyjskiej misji – a potrzebowała grona współpracownic, które mogłyby cały swój czas poświęcić dzieciom jako ich duchowe matki i wychowawczynie – powołała stowarzyszenie sióstr wspólnego życia. Był to protestancki zakon dla niezamężnych kobiet, wzorowany na XIV-wiecznym zgromadzeniu braci wspólnego życia, jakie założył ojciec ruchu devotio moderna, niderlandzki mistyk Geert Groote (w kręgu tym powstał słynny traktat O naśladowaniu Chrystusa). Formuła stowarzyszenia umożliwiała Amy i jej towarzyszkom całkowite poświęcenie się pracy misyjnej wśród dzieci a zarazem dawała im poczucie silnej, rodzinnej więzi. Jego członkiń nie wiązały zakonne śluby, jeśli więc któraś chciała założyć własną rodzinę, mogła ze zgromadzenia wystąpić. W latach 50., po śmierci Amy, istniały trzy takie wspólnoty. Ośrodek w Dohnavur działa do dziś i oprócz tradycyjnych funkcji wychowawczo-edukacyjnych zajmuje się udostępnianiem opieki medycznej na hinduskich wsiach.

Integralną częścią życia Amy Carmichael i stworzonej przez nią wspólnoty było pielęgnowanie duchowego życia z Chrystusem, modlitwa i medytacja. Z nich Amy i jej siostry czerpały siłę do życia i służby, dzięki niej przezwyciężały wewnętrzne napięcia oraz zewnętrzne problemy. Jedyną spolszczoną książką Amy Carmichael jest niewielka broszurka pt. Jeśli, poświęcona rozważaniu tajemnicy Golgoty: głębi miłości Bożej oraz jej oddziaływaniu na życie chrześcijanina i Kościoła. Pierwotnie przeznaczona tylko do użytku wewnętrznego, miała pomóc mieszkańcom Dohnavur w dokonywaniu wewnętrznego obrachunku i ożywiać wolę przemiany.

Jeśli – pisała Amy, a słowa te kryją ślad zmagań człowieka, który obrał niełatwą drogę samozaparcia – zachowuję pewną rezerwę w swoim oddaniu się Temu, który tak mnie umiłował, że oddał za mnie swego Najdroższego; jeśli w mojej modlitwie kryje się jakieś „ale”, jakieś „wszystko, tylko nie to” (...), jeśli zapominam o tym, że droga Krzyża prowadzi na krzyż, a nie na „świecznik”, (...) jeśli pożądam na ziemi jakiegoś miejsca oprócz prochu u stóp Krzyża, to nie poznałem nic z miłości Golgoty...

Przy swej żarliwości Amy nie była sentymentalna i dobrze wiedziała, że droga miłości nigdy nie jest łatwa. Jeśli nasze serca mają się nastawić na wybranie tej drogi, to musimy przygotować się na cierpienie: „Skoro tą drogą poszedł Mistrz, czyż nie powinien podążyć nią i sługa?” Możliwe, iż znajdziemy się w okolicznościach, w których naturalna miłość się wyczerpie, aż w końcu poczujemy się tak wysuszeni, jak trawa na indyjskich wzgórzach, palona promieniami słońca.

Dlaczego więc, gdy to nastąpi, nadzieja nie ginie? Ponieważ On pozwala tym, którzy Go kochają, posiąść dziedzictwo, wspaniałe dziedzictwo, którym jest „łaska za łaską”, ustawiczny dar Jego Pełni. Ta łaska nie jest tylko bezosobową substancją, ale jest to Bóg pracujący w nas, Pan działający u samych źródeł naszych myśli i woli. (...) Puste koryto rzeki „dziedziczy” wodę, która wpada doń z gór. Koryto samo nie stwarza wody, a jedynie ją przyjmuje i jego skarbnice się napełniają; sadzawki obfitują w wodę, stanowiąc błogosławieństwo i odświeżenie dla ziemi. Podobnie jest z nami. Nasze skarbnice czasu: miesiące i lata, tygodnie, dni, godziny i minuty napełniają się skarbem miłości, abyśmy mogli pomagać innym. Któż mógłby zgotować nam taką radość, jeśli nie Ten, którego imieniem jest Miłość?

Skąd się biorą opale?

Jako motto jednego z rozdziałów książki Gold Cord (Złoty sznur) o losach Wspólnoty w Dohnavur Amy Carmichael przytoczyła słowa Ellice Hopkins, swej bratniej duszy:

Czy znasz piękną prawdę o opalu? To, z grubsza rzecz biorąc, pustynny pył, piasek i krzemionka, a swe piękno i wartość zawdzięcza skazie. Opal to kamień o skruszonym sercu. Ma wiele miniaturowych pęknięć, szczelin wypełnionych powietrzem, w którym załamuje się światło. Stąd biorą się te śliczne barwy i błogi ogień, który stale gorzeje w jego wnętrzu, bo spoczęło w nim tchnienie Pana, Boga.

Ty dostrzegasz wyłącznie owe rysy i proch pustyni, lecz On właśnie tak tworzy swój cenny opal. Musimy zostać wewnętrznie skruszeni, by móc rozsyłać piękne promienie Jego światłości, a wtedy światło Świątyni będzie płonąć w nas, nie gasnąc nigdy.

W ten sam sposób tchnienie Pana, Boga, zapłonęło w Amy Carmichael i Matce Teresie.

Monika Kwiecień

1 Amy Carmichael: Jeśli. Przekład i redakcja: Zespół. Wydawnictwo „Teofilos”, Bielsko-Biała 1995. Oficyna ta zapowiada wydanie biografii Amy Carmichael

2 O kulisach tej nieufności warto sobie poczytać w poświęconych Indiom rozdziałach arcyciekawej książki Kazimierza Dziewanowskiego: Brzemię białego człowieka. Jak zbudowano Imperium Brytyjskie. Wydawnictwo „Rytm”, Warszawa 1996

3 Informacje o życiu Amy Carmichael zaczerpnęłam z jej książki Gold Cord, Londyn 1957, oraz z książki Ruth A. Tucker: Sławni i nieznani. Niezwykłe postacie z historii misji [Wybór]. Przekład: Agnieszka Karpowicz. Oficyna Wydawnicza „Vocatio”, Warszawa 1995