Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

12 / 1997

Kiedy w lipcu tego roku leciałam do Afryki Południowej (od 6 do 20 lipca w Port Elisabeth i w Stellenbosch odbywały się dwie matematyczne konferencje, w których miałam uczestniczyć), byłam podekscytowana – wszyscy znajomi relacjonujący swoje afrykańskie przeżycia przejawiali specyficzną fascynację tym kontynentem. Przed oczami snuły mi się obrazy z filmów z Afryką w tle. Jeszcze raz przerzuciłam tom opowiadań Nadine Gordimer Zapach kwiatów i śmierci, gdzie obecność Afryki jest naturalna i nieegzotyczna, bo przywołana przez pisarkę, dla której – jak mówi o sobie – Afryka XX wieku to miejsce i czas jej życia.

Europejskie lato to w Afryce Południowej zima. Na ogół jest to pora deszczowa, ale te moje dwa lipcowe tygodnie były wyjątkowe: ani kropli deszczu, piękne słoneczne dni z temperaturą 25 stopni. Jedyną oznaką zimy były chłodne noce i krótsze dni – zmrok zapadał około 18—tej, a o siódmej rano było jeszcze zupełnie ciemno. Część drzew i krzewów straciła liście, ale wiele innych gatunków miało nie tylko liście, lecz również kwiaty lub owoce, trawa zaś była bujna i soczyście zielona. Znajomi Afrykanie tłumaczyli mi, że w Afryce rosną w zasadzie te same rośliny, co w Europie, różnica polega jedynie na tym, że u nich są one wielokrotnie dorodniejsze. Kaktus, który u nas, uprawiany w doniczce, z trudem osiąga pół metra, w okolicach Port Elisabeth jest dużym, rozłożystym krzewem, a ponadto ma piękne pomarańczowe owoce o doskonałym smaku. Gdzie spojrzeć, rośnie tu coś jadalnego. Tym, co rzuca się w oczy nawet w mieście, jest niezwykła intensywność barw oraz różnorodność i bogactwo świata roślin i zwierząt. Nic więc dziwnego, że nawet w zieleni na terenie uniwersyteckim można zobaczyć i usłyszeć najprzeróżniejsze ptaki i zwierzęta, które nie zanadto płochliwie obserwują ludzi, prowadząc w chaszczach swoje niezależne życie. W Port Elisabeth, opływanym przez wody dobrotliwego Oceanu Indyjskiego, czuje się zapach niesiony przez oceaniczną bryzę, a powietrze w ciągu dnia jest przesycone światłem, odbijanym przez drobinki wody.

Najpiękniejszym dniem, jaki spędziłam w Afryce, była podróż, a właściwie całodniowa wycieczka, z Port Elisabeth do Stellenbosch. Mikrobusem uniwersyteckim przejechaliśmy (kilka osób wraz ze mną uczestniczyło w obu konferencjach) około 900 km wzdłuż południowego wybrzeża Afryki specjalną widokową trasą pozwalającą podziwiać wyjątkowo piękne połączenie piaszczystych plaż i łagodnych zatok ze skalistym i górzystym brzegiem kontynentu. Po tygodniu pracy przyjemnie było prowadzić niespieszne rozmowy, snuć refleksje czy choćby chłonąć to niezwykłe piękno, które nas otaczało.

Stellenbosch jest niewielkim miastem uniwersyteckim, usytuowanym nad wyraz korzystnie: z jednej strony ledwie kilkanaście kilometrów dzieli je od plaż nadoceanicznych, z drugiej zaś – kilka kilometrów od łańcucha gór. Malownicze, stare, ale świetnie utrzymane domy, dużo zieleni i kompleks uniwersytecki stwarzają atmosferę spokoju. Wszelki pośpiech wydaje się tu czymś niestosownym.

Stellenbosch leży na skraju wielkich winnic należących do koncernu KWV. Wina i koniaki opatrzone tym znakiem dzięki swej wysokiej jakości zdobywają rynki amerykańskie i zachodnioeuropejskie i stanowią ważny produkt eksportowy Afryki Południowej. Atrakcją dla turystów są wycieczki tzw. szlakami winnymi, polegające na zwiedzaniu wytwórni win i piwnic, a także na degustacji alkoholi, w których specjalizuje się dana wytwórnia. I właśnie w czasie takiej wycieczki nieoczekiwanie stanęłam oko w oko z Historią.

W miejscowości Pearl znajdują się piwnice należące do najstarszych w kraju. Leżakuje w nich kilkadziesiąt beczek o trzymetrowej średnicy. Niektóre z nich liczą sobie kilkaset lat i w dalszym ciągu są w użyciu. Dzieje się tak dzięki niezwykle pieczołowitej konserwacji, wykonywanej ręcznie, tradycyjnymi metodami znanymi od wieków. Aby wyczyścić wnętrze beczki, pracownik wytwórni wchodzi do środka przez drzwiczki w dnie beczki; musi to być osoba niezwykle szczupła, ponieważ otwór jest bardzo mały. Przewodniczka, która oprowadzała nas po Pearl, stanowczo stwierdziła, że nikt z naszej grupy nie mógłby podjąć się tego zadania.

Najstarsze beczki są na ogół ozdobione płaskorzeźbami i napisami. Na jednej z nich znalazłam pięknie wyrzeźbiony statek na wzburzonym morzu, a pod nim słowa:

Ten przylądek jest najwspanialszym i najbardziej baśniowym z przylądków, jakie kiedykolwiek widzieliśmy na świecie. I podpis: Hugenoci 1688.

Wszystko wyjaśniło się, kiedy nieco później znaleźliśmy się w miejscowości Franschoek, aby zwiedzić tamtejsze muzeum hugenotów.

*

Reformacja we Francji rozwinęła się głównie pod wpływem idei Jana Kalwina. Jego zwolenników zaczęto nazywać hugenotami, od niemieckiego słowa Eindgenossen, co znaczy „sprzysiężeni towarzysze”. Uznani przez Kościół katolicki za heretyków, stali się ofiarami prześladowań jak wszyscy protestanci. Wśród hugenotów znalazło się wielu ludzi bogatych i wpływowych, którzy byli w stanie przy dostatecznym poparciu sięgnąć po władzę. Rodzina Gwizjuszy, panująca wówczas we Francji, lękając się utraty politycznego znaczenia i chcąc zdławić rosnącą popularność idei hugenockich, posunęła się najpierw do zamordowania wielkiego wodza hugenotów, księcia Kondeusza. Apogeum prześladowań przypadło na noc Św. Bartłomieja z 24 na 25 sierpnia 1572 roku, kiedy na rozkaz Katarzyny Medycejskiej, matki króla Karola IX, wymordowano 20 tys. hugenotów, którzy przybyli właśnie do Paryża na ślub księcia Henryka z Navarry z Małgorzatą de Valois. Rzeź w Paryżu zapoczątkowała podobne kaźnie na terenie całej Francji.

Odmianę losu przyniósł hugenotom rok 1598, kiedy to Henryk z Navarry został królem Francji jako Henryk IV. Wydał on edykt nantejski, zapewniający protestantom wolności religijne i polityczne. Jednak po śmierci Henryka IV prześladowania powróciły, a w 1685 roku Ludwik XIV edyktem z Fontainebleau anulował postanowienia edyktu nantejskiego. Wielu hugenotów uciekło wtedy za granicę ratując życie1. Ostre prześladowania zelżały dopiero wtedy, kiedy okazało się, że niektóre regiony Francji całkowicie się wyludniły, co groziło krajowi gospodarczym upadkiem.

Znaczna część uchodźców dotarła do Holandii, życzliwej podówczas wszystkim prześladowanym. Kiedy gubernator kolonii holenderskiej w Afryce Południowej Szymon van der Stel szukał chętnych do osiedlenia się na południowym wybrzeżu Afryki, do wyjazdu zgłosiło się wielu hugenotów. Stawiali jeden tylko warunek – chcieli mianowicie zabrać ze sobą swoich duchownych i nauczycieli. W latach 1688-1700 na południe Afryki przybyło około dwustu hugenotów. Jednym z największych skupisk francuskich uciekinierów była wieś, która nazywa się Franschoek, od słów de Fransche Hoek, czyli „francuski róg”.

Hugenoccy uchodźcy nie przywieźli ze sobą zbyt wiele do nowej ojczyzny. Najstarsze eksponaty w muzeum to: Biblia francuska, wydrukowana w Genewie w 1693 roku, zegar stojący z drzewa orzechowego oraz francuskojęzyczne wpisy w rejestrze chrztów, dokonane przez pierwszego nauczyciela i opiekuna chorych -Pawła Roux. Gubernator Van der Stel chciał jednak zholandyzować ludność francuską, więc późniejsze recepty i rachunki lekarzy hugenockich pokazują, jak język francuski był stopniowo wypierany przez holenderski.

Większość eksponatów muzealnych to przedmioty należące do potomków hugenockich osadników. Są wśród nich drewniane meble, drobne przedmioty domowego użytku srebrne i miedziane. Duży zbiór Biblii rodzinnych dostarcza wielu informacji genealogicznych, a to dzięki zwyczajowi zamieszczania w tej właśnie księdze dat ważnych wydarzeń rodzinnych oraz nazwisk i imion członków rodziny. Podobne informacje znajdują się również w sztambuchach: drukowanych lub wykonanych ręcznie. Zebrane w muzeum portrety znaczniejszych osób ze środowiska hugenockiego powstawały jako wyraz uznania ich zasług. Są interesujące także ze względu na to, że dają wyobrażenie o sposobie ubierania się ówczesnych osobistości.

Muzeum we Franschoek jest niewielkie i powstało stosunkowo niedawno, bo w 1967 r., dzięki gorliwym zabiegom potomków południowo-afrykańskich hugenotów, którzy chcieli utrwalić i spopularyzować wiedzę o zasługach swych przodków. Za godne najwyższego podziwu uznali ich przywiązanie do wiary, świetną organizację życia we wspólnocie, a także... cenną wiedzę o uprawie winorośli, wyniesioną z ojczystej Francji. W ogrodzie – pięknie zaaranżowanym na terenie, gdzie mieści się muzeum – już w 1943 roku stanął pomnik hugenotów, wystawiony dla uczczenia 250. rocznicy ich przybycia do Afryki Południowej.

*

Nieoczekiwane napotkanie historycznych śladów hugenotów w tym tak odległym od Europy zakątku ziemi, skłania do zadumy nad losami naszych „domowników wiary”. Nie sposób również uciec od gorzkich refleksji ogólniejszej natury, dotyczących ludzkiej kondycji, nieskłonnej do zrozumienia i akceptacji tych, którzy myślą inaczej. Ale choć z rozważań tych płynie uzasadniony smutek, najwyższy czas przytoczyć hugenocką maksymę, wyrytą na belce przechowywanej w południowoafrykańskim muzeum: Post tenebras Lux.

Te słowa streszczają nadzieję cierpiących, nadzieję na odmianę losu, która graniczy z pewnością, bo wynika z ufnego zawierzenia Bogu. Tylko od nas zależy, czy w tej nadziei zechcemy mieć swój udział. Post tenebras Lux. Po ciemności światło...

Dr Dorota Niewieczerzał

[Wykłada na Wydziale Matematyki Uniwersytetu Warszawskiego; do 1995 r. radca świecki Konsystorza, obecnie jest sekretarzem Synodu Kościoła Ewangelicko-Reformowanego]

1 O losie hugenotów, którzy znaleźli się na terenie Niemiec, była mowa w artykule Krystyny Lindenberg: Francuski kościół w Berlinie, „Jednota” 7/93 (red.)