Drukuj

12 / 1997

WŚRÓD KSIĄŻEK

Z hallu [gauleiter] Streicher zaprowadził mnie najpierw do dużego pomieszczenia, które służyło do oficjalnych przyjęć, i poprosił, abym usiadła, gdyż chciałby mnie przedtem u Hitlera zameldować. Lecz zanim zdążyłam usiąść, wszedł Hitler i zbliżył się do mnie, przyjazny i wzbudzający zaufanie, przywitał się ze mną całując w rękę i zaprowadził do mniejszego pokoju [...]. Tutaj usiedliśmy w wygodnych fotelach przed kominkiem. Służący serwował kawę i herbatę, wszystko odbywało się w sposób bardzo naturalny [...]. Wydarzenia tego dnia w Berlinie spadły na mnie tak nagle, że mogłam jedynie działać instynktownie i zbytnio się nad nimi nie zastanawiając. Po otrzymaniu fotografii chciałam się pożegnać, na co Hitler, który siedział obok mnie, położył swoją rękę na mojej i poprosił, abym jeszcze została. On i tak może pracować tylko nocą. Zaproponował, żebyśmy razem ze Streicherem poszli o 20.00 do teatru na pewną uroczyście wystawianą sztukę, a gdy później, po powrocie z teatru upora się ze swoją pracą, chciałby mnie jeszcze raz zaprosić do siebie.

Nie wiadomo, jak potoczyłyby się dalsze losy pięknej i pełnej wdzięku 22-letniej Walburg Lehfeldt, gdyby w grudniu 1934 r. uległa temu zaproszeniu. Może nie znalibyśmy Ewy Braun, tylko czytalibyśmy inny wzruszający romans o miłości krwawego dyktatora... Na szczęście Walburg działała instynktownie. Ten zdrowy instynkt kazał jej po teatrze pośpiesznie spakować walizkę i czmychnąć bladym świtem do pociągu, z którego wysiadła w Unrugowie (woj. poznańskie), gdzie czekał na nią mąż – Dietrich Lehfeldt, doktor praw, dziedzic majątku Lehfelde (dawniej Powodowo) k. Wolsztyna. A my otrzymaliśmy jej niesłychanie interesujące i pouczające wspomnienia zawarte w książce Majątek Lehfelde1.

Pełny tytuł książki w wydaniu niemieckim (Limes Verlag Niedermayer und Schluchter GmbH, Wiesbaden und Munchen 1986) brzmi: Majątek Lehfelde. Niemiecka historia 1932-1950. Jak mogło się to wydarzyć? W tym tytule zawarta jest główna treść publikacji, a także wtopione w nią zdumienie: że to się wszystko stało, że autorka straciła nie tylko rodzinny dom i swoją „małą ojczyznę”, ale że uległy unicestwieniu dawny ziemiański świat, dawne wartości moralne, normalne, codzienne życie ludzi różnych narodowości i wyznań oraz że doświadczenie ojców (i matek) jest właściwie nieprzekazywalne pokoleniu młodych. A jednak Walburg Lehfeldt chce utrwalić je i przekazać. Temu służy jej książka, którą można czytać rozmaicie.

Może to być opowieść o świecie, który zniosła z powierzchni ziemi II wojna światowa. Jak podobne polskie publikacje opiewające utracone po obu wojnach światowych ziemie za wschodnią granicą, jedyne w swoim rodzaju życie polskich dworów i zaścianków, tak dwór Lehfelde (niekonsekwentnie nazywany również pałacem, a nawet zamkiem) żyje w rytmie przyrody, prac polowych, hodowli i ujeżdżania koni, zjazdów gości, polowań. Z tym że tutejsza wieś składa się w jednej czwartej z Niemców – reszta to polscy chłopi, zaś rycerskie dobra Lehfelde zostały nabyte w 1855 r. w Powodowie i Niałku Wielkim niewątpliwie na fali germanizacji Wielkopolski. Polityka polityką a życie życiem. Osiadli w Poznańskiem Niemcy wrośli w tutejszy krajobraz, a ich cechy osobiste i umiejętności gospodarskie sprawiają, że są traktowani zarówno przez wieś, jak i miasto za „swoich”.

Wspominając niewątpliwie najlepsze lata swojego życia, urodzona w 1912 r. w Kilonii Walburg von Schönberg, która w 1932 r. poślubia polskiego obywatela Dietricha Lehfeldta, patrzy na okres międzywojenny przez różową mgiełkę tęsknoty. Stara się jednak być obiektywna, ukazując dobre i złe strony stosunków niemiecko-polskich. Nas może przy tym nieco bawić spojrzenie „dziedziczki” na „prosty polski lud”: Płace były bardzo niskie. Ludzi wynagradzano bezpłatnym mieszkaniem [w czworakach – K.L.] i możliwością hodowli bydła. Każda rodzina miała jedną lub dwie krowy, które latem pasły się na naszych łąkach [...]. Na utrzymanie bydła i drobiu otrzymywali tak zwany deputat [raczej ordynarię – K.L], było to żyto, pszenica, jęczmień, owies, kartofle i buraki. Miedze były dobrem wspólnym. Mieszkańcy kosili tam sobie trawę i suszyli siano. Zbierano też drewno w lesie. Karano jedynie za kradzież drewna ustawionego w stogi [w sagi – K.L.]. [...] Nigdy nie mieliśmy trudności ze znalezieniem we wsi kobiet do pomocy. Pomaganie u nas przy praniu uważane było za wyróżnienie, co dziwi mnie do dziś. Była to przecież naprawdę ciężka robota w pomieszczeniu pełnym pary. Naturalnie częstowano solidnym drugim śniadaniem, bardzo pożywnym obiadem i smacznym podwieczorkiem.

Walburg Lehfeldt stara się ująć stosunki między mniejszością niemiecką a Polakami, więcej – polskimi władzami, w szerszej perspektywie, poświęcając im obszerny rozdział. Jest to sprawa bardzo mało znana, po wojnie często przez stronę polską przedstawiana tendencyjnie, więc takie spojrzenie daje nam wgląd w te skomplikowane układy: Dietrich Lehfeldt jest polskim oficerem rezerwy, jako poborowy z cenzusem ukończył bowiem polską podchorążówkę. Jest też członkiem rady niemieckiej parafii Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego w Wolsztynie oraz przewodniczącym Okręgu Wolsztyńskiego WELAGE (Zachodniopolskiego Towarzystwa Rolniczego). Jak stwierdza Walburg Lehfeldt, umowa o mniejszościach narodowych zabraniała Polakom prowadzenia bezwzględnej polityki polonizacyjnej, pozostawiała jednak wystarczająco dużo możliwości do ograniczania liczby szkół, praktyk lekarskich i adwokackich, jak również wydawania koncesji na prowadzenie interesów (s. 63). Jednak problem niemieckiej mniejszości narodowej po gwałtownym odłączeniu Poznańskiego (Prus Zachodnich) oraz części Górnego Śląska na przełomie 1918 i 1919 roku został świadomie wyolbrzymiony [przez rząd niemiecki – K. L], aby w ten sposób dostarczyć Lidze Narodów, do której Niemcy należały w latach 1926-1934, pretekstu do odzyskania tych terenów (s. 62).

Dochodząc do tragicznych wydarzeń 1939 r., odkrywamy karty mało znane, miejsca szczególnie bolące w historii obu, sąsiadujących ze sobą, narodów. Mniejszość niemiecka w Polsce staje się podejrzana i nierzadko brak zaufania ze strony polskiej jest uzasadniony: Wehrmacht otrzymał w marcu 1939 roku rozkaz przygotowania operacji »Biały«, uzupełniony później terminem ataku: 1 września 1939. Przez granicę zostali przerzuceni agenci, którzy ze strony niemieckiej prowokowali zamieszki(s. 65). Dodajmy, że od lutego 1939 r., choć oficjalnie nie zalegalizowany, ale tolerowany przez polskie władze, działał w Bydgoszczy Oddział Miejski Narodowo-Socjalistycznej Partii Robotników Niemiec (NSDAP), a 2 marca 1939 r. bydgoski oddział Partii Młodoniemieckiej zaapelował do Niemców z Pomorza i Wielkopolski, by przystąpili do gospodarczego bojkotu Polaków.

Niechętna polityce, ale życzliwa ludziom Walburg Lehfeldt, garnąca się do kontaktów z polską inteligencją (nauczyła się tak trudnego dla niej języka polskiego) – ulega nazistowskiej propagandzie w przypadku, gdy ta uderza w strunę niemieckiej krzywdy, tworząc martyrologię na zasadzie „łapać złodzieja”. Wydarzeniem, które stało się sztandarowym atutem w odwecie na Polakach, była tzw. „krwawa niedziela” (Blutsonntag) 3 września 1939 r. w Bydgoszczy. W odbiorze autorki wygląda to tak: nienawiść wobec Niemców ciągle wzrastała, Polacy przygotowywali akcje odwetowe, które doprowadziły do wielu porwań i krwawej niedzieli na początku września w Bydgoszczy, gdzie według danych niemieckiego ministerstwa spraw zagranicznych zabitych zostało 5400 Niemców. Jak gdyby ta liczba nie była dostatecznie wstrząsająca, Hitler kazał ją pomnożyć przez dziesięć i propaganda donosiła o 59000 zamordowanych i zaginionych. Potworności czynione przez Polaków na ogół zupełnie niewinnym Niemcom, nie dają się opisać (s. 65).

Zostały jednak opisane. Niemcy, którzy do Bydgoszczy wkroczyli 5 września, do końca grudnia 1939 r. przeprowadzili procesy Polaków oskarżonych o napaść na mniejszość niemiecką. Po wojnie Instytut Zachodni w Poznaniu badał akta tych procesów, Akta Stanu Cywilnego w Bydgoszczy i przesłuchał pozostałych przy życiu świadków2. Wynikiem tych dochodzeń było ustalenie liczby ofiar niemieckich na 618 (238 osób miejscowych, 286 z okolic Poznania i 94 inne) oraz listy ofiar po stronie polskiej – 904 osoby. Niemcy, którzy zginęli w walkach w trakcie tłumienia dywersji, nie padli ofiarą polskiej tłuszczy („polnische Pöhel”), ale stracili życie w walce z regularnymi formacjami W.P. Oczywiście nie wyklucza to prawdy, że mieszkańcy Bydgoszczy w tych walkach brali także udział3.

Jest kilka publikacji na ten temat i założywszy nawet, że i polscy historycy „poprzedniego okresu” nie byli całkowicie bezstronni (może teraz wraz z historykami niemieckimi dojdą do ostatecznej oceny tej głośnej niegdyś sprawy), to pełna bólu wypowiedź przyjaznej nam przecież Niemki aż się prosiła o przypis redakcyjny. Niestety, książka ta, zawierająca sporo innych niejasności (choć o znacznie mniejszym ciężarze gatunkowym), właściwie nie posiada przypisów, a te, które są, pochodzą z wydania niemieckiego i odsyłają do niemieckiej bibliografii. (Do opracowania redakcyjnego tej publikacji jeszcze powrócę.)

Wojna właściwie nie dotknęła majątku Lehfelde. Sprawy, które zaprzątają autorkę w tych latach, wydają nam się bardzo egzotyczne. Żyje się tam może trochę trudniej (kontyngenty obowiązkowe), ale rodzina jest razem. Pan domu, zmobilizowany we wrześniu 1939 r. do Wojska Polskiego, najgorszy okres spędza w kwatermistrzostwie, a później wraca do rodzinnej siedziby. Nie zostaje jednak uznany za „pełnego” Niemca (mimo działalności na rzecz mniejszości niemieckiej w latach 30.), ponieważ donos zawistnego sąsiada ujawnia, że herbowy szlachcic miał jednego z pradziadków – Żyda. Majątkowi grozi konfiskata, żonie także władze nie chcą przyznać pełnego obywatelstwa niemieckiego ani... karty łowieckiej. Dzięki licznym arystokratycznym i towarzyskim koneksjom (m.in. wykorzystana zostaje przytoczona na wstępie wizyta u Hitlera) wszystko się dla bohaterów tej opowieści kończy pomyślnie. Tragicznie natomiast układają się losy innych osób związanych z Lehfeldtami – przyjaciół, którzy im pomogli. To jest znów niesłychanie interesujące, bo bezpośrednio, nie z relacji historyków, ale ze wspomnień osoby prywatnej poznajemy dramat rodziny Bonhoefferów (tak, tych samych), Dohnanyich, sprawę Canarisa i Ostera. Opozycja antyhitlerowska, spisek krwawo stłumiony, osobista tragedia związana ze straceniem przyjaciół znajdują w pamięci Walburg Lehfeldt trwałe i serdeczne miejsce.

I sprawa ostatnia – dla nas, Polaków, ważna, choć niechętnie dopuszczana do świadomości: rok 1945, exodus Niemców, najpierw bałtyckich, później „polskich”. Lehfeldtów akurat nikt nie „wypędził”, opuścili gniazdo rodzinne na rozkaz swoich władz, ale sceny dziejące się na drogach przypominają polskie drogi września 1939, tyle że teraz panuje trzaskający mróz. W tej tułaczce wiernie towarzyszą uciekinierom polscy woźnice, a zło, którego zaznają uchodźcy, to z jednej strony po prostu działania wojenne, z drugiej zaś – Rosjanie, którym zwierzchność wojskowa pozwala na wszystko w ramach odwetu, a może i swego rodzaju żołdu.

Końcowe lata relacji, zamkniętej datą 1950 r., to próby urządzenia się w nowych miejscach (kilku kolejnych) i doświadczenia nowej rzeczywistości – NRD. Człowiek wplątany w wydarzenia historyczne, na które nie ma wpływu, może tylko cierpieć i w całej poniewierce starać się ocalić moralne wartości i to, co stanowi sens życia – rodzinę. Walburg Lehfeldt robi to z powodzeniem. Przejmująca jest historia jej potajemnej próby powrotu do „ojczyzny” w sierpniu 1945 r. Z niesłychanymi przygodami udaje jej się na chwilę wrócić do folwarku Gross-Nelken, sąsiadującego z Lehfelde i doń należącego. Ta próba ukazuje jej z całą wyrazistością (znajomi ziemianie, Polacy, są więzieni, niektórzy w więzieniach umierają), że jej szczęśliwy świat został starty z powierzchni ziemi nieodwracalnie i że nie ma powrotu. Kiedy w latach wojny obserwowała poczynania nazistów, pisała: Dawniej byłam dumna z tego, że jestem Niemką, nigdy nie byłam tak świadomie Niemką, jak za polskich czasów. Teraz, przeciwnie, wstydziłam się tego, że jestem Niemką (s. 90). W „nowej” Polsce jej uczucia nikogo nie obchodzą. Jest Niemką, „obszarniczką”, grozi jej śmierć.

Na niełatwej drodze pojednania konieczne jest wyjaśnienie wszelkich niejasności, dążenie do prawdy, odważne przyznanie się do winy tam, gdzie stała się krzywda – po każdej ze stron. Odnotowany w książce przykład dziejów zaprzyjaźnionej z Lehfeldtami rodziny dr Tadeusza Żuralskiego, polskiego oficera, który został zamordowany w Katyniu, a jego żonę Agnes, Niemkę – po wojnie aresztowano, a następnie zmuszono z dwójką dzieci zamieszkać w piwnicy w Poznaniu, świadczy o tym, jak łatwo w totalitarnym ustroju każdej proweniencji niszczono ludzkie życie i jak trudno to życie było odbudować.

Swoje wspomnienia Walburg Lehfeldt kończy aneksem z wiosny 1996 r. – sprawozdaniem z otwarcia muzeum w domu noblisty Roberta Kocha w Wolsztynie. To też ciekawy przyczynek do historii polsko-niemieckich stosunków i udziału w niej osobistości, jaką jest autorka tej książki. Jej refleksja końcowa to wyraz nadziei, że Niemcy znów będą się mogli w Polsce osiedlać i żyć tam w poważaniu, że Polacy wybaczą nam zbrodnie nazistowskie, jak i my powinniśmy im wybaczyć wypędzenie niewinnych Niemców, którzy przecież przyczyniali się do bogacenia się ich kraju (s. 182).

I na tym powinna zakończyć się recenzja. Ale książka jest zbyt ważna, by pominąć to, co może zaszkodzić jej polskiej recepcji. Są to sprawy formalne, ale dla odbioru bardzo istotne.

Do Majątku Lehfelde przedmowę napisał Andrzej Szczypiorski. Wybitny pisarz i znawca niełatwych spraw polsko-niemieckich przedstawia wielorakie zalety książki, określając ją mianem fascynującej. Autorem przekładu jest znany i ceniony w polskim środowisku ewangelickim ks. Mirosław Danyš, wypróbowany przyjaciel Polaków. Z tej przyjaźni, z ogromnego zaangażowania w pojednanie między Niemcami i Polakami zrodził się pomysł przybliżenia przeżyć i przemyśleń „polskiej” Niemki polskim czytelnikom.

Opublikowanie tego cennego świadectwa tłumacz powierzył Wydawnictwu Naukowemu Semper, które ma na koncie m.in. cenne publikacje o historii polskiej Reformacji. Niestety, z tego zadania Wydawnictwo nie wywiązało się w stopniu, do jakiego je zobowiązuje jego nazwa. Dla ks. Danyša polszczyzna nie jest językiem ojczystym i choć na co dzień posługuje się nią doskonale, to posiada braki, które uzupełnić może tylko nauka w polskiej szkole (to jedna z przyczyn, dla których przekłady Karla Dedeciusa są tak znakomite). Nie jest więc jego winą, że pewne pojęcia i terminy, niekiedy przestarzałe, poznać można już tylko z literatury XIX-wiecznej. Zadaniem redakcji jest jednak wszelkie tego typu nieporozumienia i stylistyczne niezręczności wyprostować. Niektóre błędy mogą budzić rozbawienie: np. bulion z kluskami to niewątpliwie rosół z makaronem, pnąca lipa to zapewne rozłożysta lipa, a kufer eleganckiej damy (który następnie okazuje się walizką) zawiera dwie suknie wieczorowe i kożuch. Inne potknięcia stają się jednak błędami merytorycznymi. A więc mamy uparcie statki zamiast okrętów wojennych, wójtów pracujących w polu u dziedzica zamiast włodarzy, woźnych w stajni zamiast stajennych, a co gorsze – transatlantyk „Sobieski”, duma polskiej marynarki, wybudowany dla Polski na specjalne zamówienie przez angielskie stocznie w 1939 r., staje się tu parowcem, choć w rzeczywistości wyposażony był w dwa potężne silniki spalinowe. Przykłady tego rodzaju niechlujstwa można znaleźć niemal na każdej stronie.

Jest to krzywda wyrządzona autorce, tłumaczowi, czytelnikom. Krzywda niezasłużona i tym dotkliwsza, że trzeba się zgodzić z Andrzejem Szczypiorskim, iż książka jest fascynująca i – dodajmy – niezwykle potrzebna. Powinna trafić do jak największej liczby polskich domów. Najlepiej w wydaniu drugim, poprawionym.

Krystyna Lindenberg

1 Walburg Lehfeldt: Majątek Lehfelde. Tłum. Miroslav Danyš przy współpracy Renaty Wróbel. Wydawnictwo Naukowe Semper. Warszawa1997, s. 188

2 Instytut Zachodni, Dok III – 87

3 Edward Serwoński: Dywersja niemiecka i zbrodnie hitlerowskie w Bydgoszczy na tle wydarzeń w dniu 3 września 1939 r. Wydawnictwo Poznańskie 1984, s. 9