Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

4 / 1998

POLSKIE LOSY

Zawiłe stosunki niemiecko-polskie zasygnalizowaliśmy w recenzji wspomnieniowej książki Walburg Lehfeldt Majątek Lehfelde w grudniowym numerze „Jednoty”. W książce tej przedstawione były dwie wyraźnie określone, odrębne strony: niemiecka i polska. Tymczasem stosunki te bywały o wiele bardziej skomplikowane – skomplikowane tak niezwykle, jak w autentycznej historii żydowskiego chłopca z filmu Europa, Europa Agnieszki Holland. Podobnie złożone są dzieje Bogdana Bernharda (Danka) Żuralskiego i jego rodziny, zamarkowane jedynie w Majątku Lehfelde. Dziś pragniemy przedstawić je Czytelnikom jako swego rodzaju ukoronowanie rozpoczętego przed laty w naszym piśmie cyklu pt. „Polskie losy” – red.

Opowieść Bodgana Żuralskiego

Dziś już trudno mi powiedzieć, kiedy pierwszy raz pojechaliśmy do Powodowa (po niemiecku – Lehfelde). Jak można sądzić z zachowanego zdjęcia, może mieliśmy: ja – siedem lat, moja siostra Nina – trzy. W każdym razie z majątkiem Lehfelde związani byliśmy od wczesnego dzieciństwa, ponieważ państwo Lehfeldtowie byli przyjaciółmi moich rodziców.

Domyślam się, że wiele przyjaźni moich rodziców: ojca, dr. med. Tadeusza Żuralskiego, i matki – Agnes z d. Paul, to były przyjaźnie z rodzinami byłych pacjentek mego Ojca. Ojciec był ginekologiem-położnikiem, miał w Poznaniu własną klinikę i widocznie był nie tylko dobrym lekarzem, ale i sympatycznym człowiekiem, skoro kontakty z pacjentkami i ich rodzinami nie kończyły się wraz z zakończeniem procedur medycznych, ale trwały przez lata i były bardzo bliskie i serdeczne. W związku z tym spędzaliśmy wakacje w różnych wiejskich posiadłościach Wielkopolski. W Powodowie bywaliśmy z siostrą wielokrotnie i były to dla nas bardzo szczęśliwe czasy, które bynajmniej nie skończyły się z chwilą wybuchu wojny, lecz trwały nadal, a w styczniu 1945 r. przeżyłem w majątku Lehfelde jeden z najważniejszych momentów w moim życiu.

Chociaż w Poznaniu mieliśmy bardzo dobre warunki, mieszkaliśmy w willi (co prawda – wynajętej) z ogrodem, to dla dzieci wieś, gdzie był obszerny pałac (na okładce Majątku Lehfelde pokazany jest folwark Nelken, czyli Niałków Wielki; zdjęcia pałacu znajdują się na str. 37 i 38), pałac z wieloma pokojami, korytarzami, piętrami, zakamarkami; majątek, gdzie można było odwiedzać stajnie, obory, kurniki, bawić się w rozległym parku – to były atrakcje ogromne. Nigdy jednak nie uczestniczyliśmy w polowaniu, mimo że polowania się tam odbywały. Z tamtych czasów zapamiętałem Walburg Lehfeldt, którą myśmy zdrobniale nazywali Burgi, jako kobietę bardzo atrakcyjną, którą jako trzynasto- czy czternastoletni chłopak szczerze podziwiałem. Pana Dietera Lehfeldta pamiętam zawsze w bryczesach i wysokich butach do konnej jazdy, ze szpicrutą, jak na koniu jechał gdzieś na pola na inspekcję albo naradzać się ze swoimi pracownikami.

Wprawdzie kontakty z Powodowem nie ustały z chwilą wybuchu wojny, odmieniła ona jednak zasadniczo nasze życie, moje życie. Dotąd mieszkaliśmy na Wałach Wazów, niedaleko Opery Poznańskiej, w której śpiewała moja mama, a ta wynajęta willa znajdowała się w odległości ok. pół kilometra od ul. Chopina, przy której stał wysoki budynek, własność moich rodziców – klinika ginekologiczno-położnicza mego ojca. Z chwilą kiedy ojciec został jako oficer rezerwy zmobilizowany do Wojska Polskiego, klinikę zamknięto – nie było w niej ani pacjentek, ani personelu. I wtedy mama zdecydowała, że się tam przeniesiemy, żeby dom nie stał pusty.

Mieszkało nam się tam z początku spokojnie, dopóki nie znalazł się pewien człowiek, który zapragnął nas stamtąd wyrzucić i samemu objąć tę klinikę, kompletnie wyposażoną, z salami zabiegowymi. Tym człowiekiem był Niemiec, dr Fuchs, ginekolog z Gdańska, były kolega mego ojca z czasów studiów w Berlinie, który wpadł na prosty i świetny pomysł, żeby za darmo zdobyć własną klinikę.

Doktor Fuchs rozpoczął u władz stosowne starania. A władze były już, jak wiadomo, niemieckie. Zaczęły się w tym czasie wywózki Polaków z Wielkopolski do Generalnej Guberni i my również znaleźliśmy się na liście do wywiezienia. Wtedy mama, broniąc z jednej strony naszej egzystencji, a z drugiej – zdecydowana czekać na powrót ojca pod znanym mu adresem, podjęła walkę.

Moja mama była Niemką z Królewca. Wyszła za mąż za mego ojca w 1919 r., gdy w Prusach Wschodnich odbywał się plebiscyt: czy Mazurzy i Warmiacy chcą być przyłączeni do Polski, czy wolą pozostać w enklawie niemieckiej. Moi dziadkowie Wanda i Walenty Żuralscy mieszkali w Biskupcu Warmińskim, gdzie dziadek był lekarzem powiatowym. Oboje byli gorącymi polskimi patriotami, w plebiscycie oczywiście opowiedzieli się za Polską i po przegranej musieli się stamtąd wynieść. Wyemigrowali do nowej, niepodległej Polski, do Poznania. Tam mój ojciec, wówczas młody lekarz, został zatrudniony w miejskim szpitalu ginekologicznym. Dla jego świeżo poślubionej żony był to zupełnie nowy świat. Nie znała wcale polskiego, więc dopiero wtedy poszła do szkoły, żeby się go nauczyć, co nie było łatwe, bo język słowiański nie jest – zarówno w warstwie gramatycznej, jak i fonetycznej – łatwy dla kogoś, kto wychował się w języku niemieckim. Mama była absolwentką Konserwatorium w Berlinie (tam poznali się z ojcem) i śpiewaczką operową, a jej specjalnością był Mozart (tzw. śpiewaczka mozartowska). Została zatrudniona w Operze Poznańskiej, a oprócz tego jako solistkę zaangażował ją Feliks Nowowiejski, który prowadził pierwszy w niepodległej Polsce Chór Narodowy. W opanowaniu polszczyzny niewątpliwie pomógł mamie jej słuch muzyczny i wkrótce śpiewała wszystkie opery po polsku, a co było szczególnie wzruszające – „Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród” z chórem Nowowiejskiego w auli Uniwersytetu Poznańskiego.

Ale teraz musiała bronić siebie i nas. I niecne zamiary dr. Fuchsa spełzły na niczym, bo wezwani rozpaczliwym listem zjawili się na ratunek trzej bracia mamy z tzw. Reichu, tj. z Niemiec. Jeden z nich był bardzo wysoko postawionym prawnikiem, drugi – inżynierem samochodowym, trzeci – bankowcem. „Wychodzili” sprawę na miejscu tak, że cofnięto decyzję o eksmitowaniu nas i wywiezieniu do Generalnej Guberni. Mamie przywrócono jej niemieckie obywatelstwo, które – jak cała jej rodzina – posiadała od urodzenia, a zmieniła je, wychodząc za mąż za mego ojca i wyjeżdżając z nim do Polski.

To oczywiście miało też konsekwencje dla nas, dzieci. Zamiast siedzieć w domu, poszliśmy do szkoły (niemieckiej). Ale ponieważ nauka trwała tylko pięć czy sześć godzin, to dla trzynastoletniego chłopca, który już ma swoje poglądy i pomysły, a brak mu jeszcze doświadczenia życiowego, czas wolny stanowił pokusę do prowadzenia pewnej działalności, która mogła dla niego samego, ale także dla matki i siostry skończyć się tragicznie.

Ojciec poszedł na wojnę jako polski oficer. Ja przed wojną należałem do harcerstwa. Jeździłem na różne biwaki i obozy, zdobywałem liczne sprawności, których oznaki z dumą naszywałem na rękaw mundurka. Teraz w naszym domu było radio – pozostawiono nam je jako Niemcom, Polacy bowiem musieli radioodbiorniki oddać. Spokojnie więc słuchałem audycji „Tu mówi Londyn” a nasłuch radiowy przenosiłem na kartki, które następnie roznosiłem po znajomych. A Poznań był opanowany nie tylko przez administrację niemiecką, ale przede wszystkim przez Gestapo – ci by się nie patyczkowali, gdyby taką rzecz odkryli. Gdy moja matka dowiedziała się o tym (już nie pamiętam jak), przeraziła się i postanowiła, że nie będę chodził do szkoły w Poznaniu, tylko trzeba mnie wysłać gdzieś dalej, do jakiejś dobrej szkoły z internatem.

Każda matka chce, by syn chodził do dobrej szkoły. No to ktoś jej polecił bardzo dobrą szkołę w Turyngii. Znalazłem się tam i co się okazało? Że była to elitarna szkoła Hitlerjugend, a właściwie NAPOLA – Nationalische Politische Anstalt, czyli kuźnia wychowawcza przyszłych entuzjastów III Rzeszy. W szkole panował wojskowy rygor, wszyscy chłopcy w mundurkach Hitlerjugend, bardzo szeroki program nauczania ze świetnym szkoleniem praktycznym (nauczyłem się tam m.in. obsługiwać tokarkę), ale dla mnie, który trafiłem tam prosto z Polski, prosto z takiego patriotycznego domu – zwłaszcza moich dziadków Żuralskich – było to psychicznie nie do zniesienia. Miałem jakieś kieszonkowe, szkolnym rowerem dojechałem do najbliższego miasta i pociągiem przez Berlin wróciłem do Poznania.

Gdyby to była normalna szkoła, zapewne skończyłoby się na niczym – sprawdzono by, czy gdzieś nie zaginąłem, czy jestem w domu i może usunięto z listy uczniów. Ale to był afront polityczny – uciekłem z miejsca dla wybranych. Nastąpiła kolejna afera z Gestapo. Moja matka wraz ze mną i siostrą została wezwana do Berlina, do Reichsische Hauptamt (Główny Urząd Rzeszy). Tam miano ustalić, czy my w ogóle należymy do rasy germańskiej. Przepuścili nas przez laboratoria, gdzie robiono nam pomiary czaszek itp., po których jacyś tam „naukowcy” stwierdzili, że jednak te rozmiary czaszek są prawidłowe i nordyckie. Można by się z tego śmiać, gdyby nie to, że jeśliby uznali co innego, skończyłoby się to dla nas obozem koncentracyjnym. Ale skończyło się tylko na strachu.

Tym razem mama znalazła dla mnie naprawdę bardzo dobrą szkołę. Było to prywatne gimnazjum – rzadkość już, bo zdecydowana większość szkół została przez nazistów upaństwowiona – koedukacyjne, ale z internatem dla chłopców, we Wrocławiu (wówczas – Breslau). Miało nie tylko znakomitych nauczycieli i sympatyczną atmosferę, ale było przytuliskiem dla takich jak ja niespokojnych duchów, dzieci z rodzin o poglądach niechętnych narodowemu socjalizmowi. Z perspektywy lat muszę stwierdzić, że były to najlepsze lata mojej młodości. Rozumieliśmy się z kolegami świetnie, zawiązały się prawdziwe przyjaźnie a podczas gdy np. w hitlerowskich Niemczech jazz był zakazany, bo była to muzyka „brudnych murzynów”, w naszej szkole mieliśmy doskonałą orkiestrę jazzową i ja w niej grałem na perkusji.

Dobre czasy nie trwały długo. Rok wcześniej, niż przewidywał program, zarządzono maturę – młodzi ludzie z cenzusem potrzebni byli armii. Nie mieliśmy nic do gadania. W marcu 1944 r. zdaliśmy tę przyspieszoną maturę, na trzy dni puścili nas do domu na urlop pożegnalny z rodzinami i już siedzieliśmy markotni w wagonach (osobowych), które nas wiozły – szczęśliwie – na zachód. Dotarliśmy do Biarritz koło Bordeaux nad Zatoką Biskajską. Dostałem przydział do łączności.

Właściwie była to spokojna i ciekawa praca, zakwaterowano nas w La Rochelle – cudownym średniowiecznym miasteczku portowym. Ale ten przyjemny, spokojny okres zakończył się raptownie 6 czerwca lądowaniem aliantów w Normandii, na terenie dosłownie sąsiednim. Oczywiście nasza dywizja została przerzucona do Normandii i tam już nie było niczego przyjemnego; po prostu to była to okropna wojna, nieprzerwana walka z ogromną techniczną przewagą aliantów – wszystko, co się poruszało, było natychmiast przez nich bombardowane, ostrzeliwane ze wszystkich stron. Był to rzeczywiście najdłuższy D-day i marne mieliśmy widoki na przeżycie. Prawdopodobnie źle by się to dla nas skończyło, gdyby nie to, że kolejnym zrządzeniem losu (a może nie losu?) zostałem wraz z paroma kolegami wycofany z pierwszej linii frontu.

Główne dowództwo Wehrmachtu, gdzie odczuwano już brak kadry oficerskiej, wydało polecenie ściągnięcia wszystkich maturzystów – zewsząd, obojętnie, gdzie się znajdowali: na zapleczu, w różnych jednostkach, a nawet na pierwszej linii frontu. Z niemiecką dokładnością, mimo bombardowań, urzędnicy wojskowi potrafili – według listy nazwisk – wyciągnąć nas stamtąd. Dalszą drogę przebyliśmy różnymi środkami lokomocji, które co chwila były atakowane nie tylko z powietrza, ale i z ziemi przez FFI (France Force Independente) – francuski ruch oporu, tak że dopiero po prawie trzech tygodniach znaleźliśmy się w Dijon, we wschodniej Francji.

Tutaj dwukrotnie nadarzyła mi się okazja, żeby zakończyć moją wojnę, ale ani razu mi się to nie udało. Przez przypadek. Pierwszy raz, pod Dijon, byliśmy pod strasznym ostrzałem amerykańskim – wojska generała Pattona szły właśnie w naszym kierunku. W czasie tego ostrzału, żeby się schronić przed gwiżdżącymi pociskami, w jakimś instynktownym odruchu... wskoczyłem do studni. Nie zastanawiałem się, czy jest głęboka ani czy jest w niej woda – to były sekundy. Na szczęście studnia okazała się niegłęboka i bez wody, i świetnie mnie ochroniła. Gdybym tam przesiedział spokojnie do rana, to rano weszliby Amerykanie i zapewne mój szlak bojowy zakończyłbym u generała Maczka albo w innej polskiej formacji. Ale nie wysiedziałem. Wyszedłem wcześniej i dołączyłem do jakichś innych grup niemieckich żołnierzy uciekających na wschód.

Znaleźliśmy się w Wogezach. Był wrzesień, wokół cudowne górskie krajobrazy, szosa prowadziła w stronę Szwajcarii. Było nas czterech czy pięciu maruderów i wiedzieliśmy, że Szwajcaria jest niedaleko. Gdybyśmy poszli pod górę, to za parę kilometrów dotarlibyśmy do granicy. Ale byliśmy zmordowani wędrówką i poszliśmy drogą w dół. A tam już pełno było żandarmerii wojskowej, która maruderów wyłapywała.

Epopeja francuska zakończyła się tym, że odesłano nas do Niemiec i przez macierzystą wrocławską jednostkę trafiłem do Grlitz, do części miasta, która teraz jest polskim Zgorzelcem. Była tam szkoła oficerska (później koszary polskiej Straży Granicznej), gdzie spotkałem część moich szkolnych kolegów i znów czas upływał mi spokojnie na nauce najróżniejszych umiejętności, bardzo przydatnych nie tylko w wojsku, ale i w życiu.

Tymczasem nastała zima. W okolicach Bożego Narodzenia przyjechała do mnie mama z siostrą. O tym, żeby nas wypuszczono na Święta do domu, nie było mowy – front wschodni stał na Wiśle i w każdej chwili mógł ruszyć. Spędziliśmy razem bardzo miłe dwa dni. Na pożegnanie, kiedy odprowadzałem je na pociąg, mama szepnęła mi do ucha, że w recepcji hotelu w Grlitz, gdzie się zatrzymały, zostawiła dla mnie paczkę. Mam ją odebrać wtedy, kiedy będzie mi potrzebna.

Przewidywania dowództwa szkoły były słuszne. 17 stycznia ruszyła ofensywa sowiecka z linii Wisły i bardzo szybko wojska rosyjskie posuwały się na zachód. zarówno w kierunku Poznania, jak i przez Kraków na Górny Śląsk. Cała szkoła została postawiona w stan najwyższej gotowości, skończyły się wykłady i inne nauki. Jednostka czekała w każdej chwili na włączenie do walk na froncie. Był to moment, w którym musiałem zdecydować, co należy zrobić na tym kolejnym etapie mojej wojennej odysei – jak się wywikłać z tej sytuacji.

Decydująca chwila nastąpiła 23 stycznia 1945 r. Zarządzono alarm III stopnia, nie wolno nam było wychodzić poza obręb koszar, spaliśmy w pełnym rynsztunku. Mimo że moja decyzja wydawała się szaleństwem, bo widzieliśmy, jak obok naszej szkoły rozstrzeliwano dezerterów – Ślązaków, którzy uciekali do domów (dzisiaj w tym miejscu jest tablica upamiętniająca ich nazwiska), postanowiłem zwiać. Gdy się ma osiemnaście lat, to się nie analizuje sytuacji, skacze do studni bez zastanowienia. Po prostu poprosiłem o przepustkę do dentysty, do wojskowej przychodni, która była w mieście. Nie wypuszczano nas, ale ponieważ tydzień wcześniej rzeczywiście byłem u dentysty, więc powiedziałem, że zatruł mi ząb i kazał przyjść na dokończenie zabiegu. Otrzymałem tę przepustkę i pierwsze kroki skierowałem do hotelu, gdzie na portierni czekała moja paczka... z cywilnym ubraniem. Po drodze stwierdziłem, że cały dworzec jest obstawiony przez żandarmerię i w ogóle tam wejść nie można. Wycofałem się więc do parku, który znajdował się nad Nysą, i tam, w jakiejś budce na narzędzia ogrodnicze, przebrałem się. Mundur zakopałem pod stertą nagrabionych liści. Zachowałem tylko dobre wojskowe buty. Byłem teraz w cywilnym ubraniu, co prawda bez płaszcza, ale miałem ciepły sweter, marynarkę, czapkę na głowie i rękawiczki. Było ponad dwadzieścia stopni mrozu. Bardzo mroźna była wtedy zima.

Kierowało mną ogromne pragnienie przedarcia się do Poznania. W tej oficerskiej szkole nauczono mnie m.in. terenoznawstwa i orientowania się w ciemności, tak że potrafiłem obejść dworzec i wejść na tory kolejowe, które prowadziły we właściwym kierunku. Długo szedłem po torach, w nocy, przy 25o mrozu. Aż nareszcie dopędziła mnie lokomotywa z jednym tylko wagonem. Stanąłem, machając rozpaczliwie, i lokomotywa się zatrzymała. To nie był żaden, oczywiście, rozkładowy pociąg, tylko skład, który jechał do Nowej Soli po jakichś ludzi, których ewakuowano. Nowa Sól to był kierunek na Wolsztyn, na Poznań – lokomotywa zabrała mnie. Ale do Nowej Soli, a nawet do Wolsztyna nie dojechała. O północy maszynista zatrzymał pociąg w szczerym polu i oświadczył, że dalej nie pojedzie, bo cały horyzont był w ogniu, słychać było wybuchy – front był blisko, więc pociąg się wycofuje. Wyskoczyłem i roztopiłem się w ciemnościach.

Szedłem szosą, a gdy napotkałem nazwę wsi – wiedziałem już, gdzie się znajduję i jak dojść do Powodowa. Okolice te przecież znałem jak własną kieszeń. Wystarczyło w odpowiedniej odległości od Wolsztyna zboczyć w pole i w lasy, aby na przełaj dojść do następnej szosy, przy której leżało Powodowo.

Brnąłem w głębokim śniegu, nocą, w mróz, zmarznięty tak, że cud, iż w ogóle doszedłem do celu. Udało mi się przez tę śnieżną pustynię dotrzeć do zabudowań gospodarczych majątku, a przez nie – pod sam podjazd pałacu. A tam, ku mojemu zmartwieniu, zamiast przyjaznych gospodarzy roiło się od wojska (parę kilometrów dalej był front, słychać było artylerię). Nieprzyjemne było zwłaszcza to, że nie był to Wehrmacht, lecz oddziały Waffen SS. Na szczęście żołnierze kręcili się, nikt nikogo o nic nie pytał, a ponieważ nie miałem siły iść dalej, postanowiłem nie ukrywać się, tylko wręcz przeciwnie – wejść śmiało i grać rolę domownika.

Wszedłem więc do środka, pozdrowiłem „chłopców”, wyraziłem uznanie, że mają ciepło i chwilę odpoczynku. Pełno ich było na parterze, we wszystkich pokojach i salonach, leżeli i spali na podłodze i dywanach, a jeden siedział przy fortepianie pani Burgi i coś tam grał. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Wycofałem się więc i po schodach wszedłem aż na poddasze. Było tam kilka małych pokoików, w których mieszkała służba. Wszedłem do jednego z tych opuszczonych pokoików, zobaczyłem łóżko z górą piernatów i natychmiast, tak jak stałem, w butach zwaliłem się na posłanie. Naciągnąłem na głowę wszystkie te piernaty i gdy się trochę rozgrzałem, zasnąłem jak kamień.

Sen był mi bardzo potrzebny – przeszedłem chyba z piętnaście kilometrów na silnym mrozie. Ale nie dane mi było się wyspać. Było szaro, kiedy obudziła mnie seria karabinowa, która przeszła po oknie pokoiku, gdzie spałem, i posypało się szkło. Leżałem pod piernatami tak długo, aż wszystko ucichło, może godzinę, może dwie. To był styczeń, szaro na dworze, bez słońca, ponuro. W końcu uznałem, że nie mogę tak leżeć, bo jak ktoś zacznie przeszukiwać dom i mnie odkryje – to może być źle. Wyjrzałem więc przez okno i zobaczyłem, że zmienił się front – na dole nie ma Niemców, tylko Armia Czerwona, przed samym wejściem do pałacu stoi czołg T-34, pełno ludzi w uszankach kręci się z pepeszami w ręku.

Cdn.
Notowała Krystyna Lindenberg