Drukuj

7-8 / 1998

TO ZNACZY JAK?

Jezusowe przykazania miłości są wiernymi cytatami z III i V Księgi Mojżeszowej. W ewangeliach św. Mateusza i św. Marka opisana jest scena, w której Pan Jezus, egzaminowany przez uczonych w Piśmie, określa te przykazania jako fundament wiary w Boga, na którym opiera się cały Zakon i prorocy. Ciekawe, że w ewangelii św. Łukasza osobą przytaczającą treść owych przykazań jest rozmówca Jezusa, pobożny Żyd, dla którego istota wiary była oczywista. Jest to bowiem kluczowa myśl judaizmu. To przesłanie Chrystus wcielił w życie, potwierdził samym sobą, czyniąc je również fundamentem chrześcijaństwa.

Zatrzymajmy się na chwilę przy drugim z omawianych przykazań. Ma ono formę porównania: coś, co chcemy wyjaśnić, czyli miłość do bliźniego, określamy przy pomocy czegoś, co jest oczywiste, czyli miłości do siebie samego. Jednak słowo „oczywiste” wydało mi się po namyśle nietrafne. Bo jak my właściwie kochamy siebie?

Podlegamy działaniu dwóch podstawowych instynktów: instynktu samozachowawczego i instynktu zachowania gatunku. Dzięki nim odruchowo, poza filtrem świadomości, bronimy się przed zauważonym niebezpieczeństwem. Te instynkty każą nam zaspokoić głód, pragnienie i inne podstawowe potrzeby życiowe. Jednak dążenie do zaspokojenia instynktów – to nie miłość. Miłość jest bowiem uczuciem rejestrowanym przez świadomość. Możemy nie wiedzieć, w jaki sposób to uczucie w nas powstaje, ale zawsze wiemy, kiedy je w sobie mamy. Miłość jest stanem uświadomionym. Co więcej, człowiek to jedyna istota żywa, która potrafi zapanować nad swoimi instynktami w imię racji wyższego rzędu.

„Kochaj bliźniego swego jak siebie samego” – to przykazanie mówi nam, że powinniśmy kochać siebie, ponieważ ta miłość jest probierzem naszego stosunku do bliźniego. Między sposobem, w jaki traktujemy siebie, a sposobem traktowania innych ludzi istnieje ścisła, choć nieprosta zależność, którą najlepiej można scharakteryzować jako sprzężenie zwrotne. Parę dyscyplin wiedzy „żyje” dzięki nieprawidłowościom pojawiającym się na tym newralgicznym styku.

Spróbujmy więc uświadomić sobie, co w nas samych jest godne miłości. Otóż nasze jednostkowe życie jest czymś niezwykle cennym. Jest fenomenem, jedynym w swoim rodzaju cudem, który zawdzięczamy Panu Bogu. To On w jakimś momencie ewolucji tchnął w nas świadomość, to On obdarzył nas wolnością wyboru między dobrem i złem, to On właśnie kazał nam widzieć w nas Jego obraz i podobieństwo. Sam dar bycia człowiekiem jest więc powodem do zachwytu i głębokiej dumy. Zatem pierwszą naszą powinnością powinno być zaakceptowanie siebie bez żadnych warunków wstępnych dotyczących wyglądu, zdolności czy wyposażenia emocjonalnego. Każdy z nas ma w sobie iskrę Bożą, święty ogień, pragnienie piękna i dobra. Trzeba tylko zdobyć się na odwagę i determinację, by wykorzystać dary, którymi dysponujemy. Pierwszym krokiem w tym kierunku jest rozpoznanie własnych ograniczeń i działanie w zgodzie z własną naturą. Doskonalenie posiadanych zdolności prowadzi do perfekcji, która daje poczucie przydatności, które z kolei staje się źródłem zadowolenia. Człowiek pogodzony z sobą jest też życzliwy dla innych: nie odreagowuje swoich frustracji na otoczeniu, nie mści się za krzywdy doznane od losu, nie zżera go zawiść. Taki człowiek jest gotów wyjść innym naprzeciw. Co więcej, niezadowolenie z siebie potrafi sparaliżować wszelką wolę działania.

Zdarza się, że źle poprowadzona edukacja religijna rodzi w nas rozdarcie: oto jesteśmy posiadaczami świętej duszy i grzesznego ciała i zaczynamy koncentrować nasze życie na „świętej wojnie” duszy z ciałem. A przecież świadome panowanie nad naszymi popędami jest czymś zasadniczo odmiennym od pogardy dla ciała. Bóg stworzył nas jako całość i wręcz nakazał nam cieszyć się urokami życia. Dając nam do dyspozycji cuda natury, nie wodzi nas przecież na pokuszenie, ale chce, abyśmy umieli je docenić. Mamy prawo czerpać przyjemność z podziwiania pięknych widoków, z dobrego wypoczynku czy z chwil intymności z innym człowiekiem. Uświadomiona radość życia jest formą najpiękniejszej modlitwy. Dlatego ascezę jako sposób na życie uważam za niepotrzebną próbę „poprawiania” Pana Boga.

Żyjemy w cywilizacji spektakularnego sukcesu, który dla wielu ludzi staje się celem całego życia. Nie jestem przeciwniczką sukcesu. Ludzie, którzy go nie osiągają, są sfrustrowani i bezsilni, a często bywają wręcz niebezpieczni, ponieważ usiłują desperacko zmusić nas do podziwu. Jest jednak coś zasadniczo złego w zaciętej pogoni za znaczeniem czy pieniędzmi. Prowadzi ona bowiem do instrumentalnego traktowania innych, podejrzliwości i wyobcowania. Sukces powinien być skutkiem ubocznym naszych działań, nie zaś celem samym w sobie. Traktowanie życia jako nieustannego konkursu czyni je ubogim i nieszczęśliwym. Nikt przecież stale nie wygrywa, a dostrzeganie w innych ludziach wyłącznie przeciwników prowadzi do samotności, będącej ciężką chorobą ludzi XX wieku. Tak więc dążenie do zdobycia wszystkiego, co się da, rodzi poczucie niespełnienia i rozgoryczenia.

Jednym z wielkich praw natury nie jest przetrwanie osobników o cechach najkorzystniejszych, lecz zasada współpracy. Rośliny i zwierzęta mogą przetrwać nie przez zwalczanie swoich sąsiadów, lecz dzięki temu, że uczą się z nimi współżyć przez przystosowanie. Bóg jest tą siłą, która powoduje, że przekraczamy własny egoizm i pomagamy innym, a oni pomagają nam. Bóg sprawia, że wzrastamy. To On wzywa nas, byśmy przekraczali granice własnej osoby. Dzięki Niemu możemy zrozumieć nasz udział w toczącym wokół nas się życiu.

Jest to dobry moment, żeby wspomnieć o tradycji religijnej. Uważam ją za czynnik niesłychanie ważny w kreowaniu związków między ludźmi. To dzięki niej możemy od razu znaleźć się za skrzyżowaniem, w dobrze oznakowanym miejscu. Tradycja pozwala nam odczuć ciągłość: przed nami inni ludzie trudzili się przez lata, aby osiągnąć pewien model religijnego życia. Przy całym krytycyzmie i potrzebie reformowania mamy już od czego zacząć, nie startujemy w próżni. Przed nami byli inni, teraz jesteśmy my, po nas będą następne pokolenia. Mamy swój czas i swoje miejsce w łańcuchu ludzkim, a to, podobnie jak osadzenie w rodzinie, daje nam poczucie bezpieczeństwa.

W rozwijaniu wrażliwości na potrzeby innych ludzi istnieją też jednak pewne zagrożenia, wynikające z niewłaściwej oceny sytuacji. Możemy czasami przekroczyć pewną granicę, zapominając o tej podstawowej substancji własnej, którą musimy chronić. Te trudności są zawsze jednej natury, sprowadzają się do wyczucia przysłowiowej „cienkiej czerwonej linii” między tym, co właściwe, a tym, co już właściwe nie jest. Zatem jest to rozstrzyganie między dobrem i złem, czyli próba zrozumienia woli Boga. Wszyscy potrzebujemy przekonania, że nasze życie ma znaczenie, że zostaliśmy wezwani do ważnego dzieła. Chcemy być traktowani serio. Bóg stawia przed nami wysokie wymagania i oczekuje, że spełnimy Jego wolę. Trzeba ją tylko dobrze zrozumieć i o to zrozumienie trzeba się starać nieustannie, prosząc Boga o wsparcie.

Stosunek do samego siebie jest pochodną całego naszego myślenia o świecie. Dochodzimy zatem do kluczowego dla wszystkich ludzi pytania o sens życia. Borykamy się z tym problemem wszyscy na swój prywatny użytek, a niektórzy także – „pro publico bono”. Jest to pytanie z natury swej religijne, ponieważ żadna dyscyplina wiedzy nie potrafi na nie odpowiedzieć. Nauka bowiem odpowiada na pytanie „jak?”, wyjaśniając np. procesy ewolucyjne, naturę procesów biologicznych itp. Jednak nie jest w stanie odpowiedzieć na pytanie „dlaczego?”. Poszukując na nie odpowiedzi, dochodzimy do granic ludzkich możliwości, a to jest – jak zawsze – moment, gdy musimy odwołać się do Boga.

Tak więc pytanie: jak kochać siebie i bliźnich, doprowadziło nas do pytania: kim jesteśmy i jaki jest sens naszego życia.

Dorota Niewieczerzał