Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

11-12 / 1999

Nie pamiętam, czy bawiłam się z Jurkiem w piaskownicy, choć piaskownice na wszystkich dziedzińcach kolonii Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej na Żoliborzu były miejscami skupiającymi liczną dzieciarnię. Bawiłam się raczej z Kazikiem, jego młodszym bratem, moim rówieśnikiem. Jurek był od nas ponad dwa lata starszy, co w naszym wieku stanowiło dużą różnicę. Ale bywałam także u nich w domu, znałam więc nie tylko Kazika i Jurka, ale i ich mamę i babcię, i młodą, energiczną ciocię Stefę.

Mieszkaliśmy na różnych koloniach WSM. Bracia Orłowscy, tak jak i mój „prawie brat” Jarek (nasze mamy przyjaźniły się jeszcze przed naszym urodzeniem, a później jeździliśmy w jednym wózku na spacer), mieszkali na III, a ja na IV kolonii. Ale ponieważ moja mam pracowała, po przedszkolu przychodziłam do babci mieszkającej właśnie na III kolonii i popołudniami tam szalałam na podwórku.

Na innych koloniach oprócz piaskownic były także przeplotnie, ale tutaj chyba przeplotni nie było, bo akrobatycznych ewolucji dokonywaliśmy na trzepaku. I to koło tego trzepaka dzieciaki wdały się w dyskusję o Żydach. Był to odprysk tego, co działo się w dziwnym świecie poza bezpiecznym osiedlem WSM – Niemcy wydawali jakieś zarządzenia, o których dorośli rozmawiali zaniepokojeni, oburzeni.

Zdania przy trzepaku były podzielone: jedni mówili, że Żydzi są źli, a inni, że dobrzy.

– Bardzo źli – twierdził jeden chłopak – bo zabili Pana Jezusa.
– Ale przecież Pan Jezus też był Żydem – zaoponowałam, pamiętając jakieś rozmowy w domu.
– Nieprawda – twardo przeciwstawił się chłopiec. – Pan Jezus był Polakiem.
– A właśnie że Żydem!
– A właśnie że Polakiem!

Doszło do rękoczynów.

Nas z Kazikiem połączyły znaczki. W mroźną zimę roku 1939/40, gdy trudno było długo wytrzymać na dworze, uciekaliśmy do domu. W domu też, co prawda, nie było za ciepło. Warszawska Spółdzielnia Mieszkaniowa, dzieło grona społeczników-architektów, słynęła przed wojną z nowatorskich rozwiązań. „Szklane Domy” – tą nazwą wziętą z Żeromskiego nazwali osiedle jego twórcy, których ideą były tanie mieszkania o nowoczesnym standardzie, przeznaczone dla ludzi niezamożnych – inteligencji i robotników. Mieszkanka były niewielkie, ale miały np. łazienki i kaloryfery. Dziś wydaje nam się to oczywiste, ale wówczas, gdy przeważająca większość mieszkańców Warszawy gnieździła się w suterenach i obskurnych kamienicach ze zlewem na korytarzu i „kluczem u stróża” do wygódki, to były rewelacje. W ciepło wszystkich osiem kolonii WSM zaopatrywała centralna kotłownia. Ta postępowa zdobycz zawiodła jednak w czas wojenny. Wrzesień był miesiącem, w którym ze Śląska przyjeżdżał pociąg z węglem do naszej kotłowni. We wrześniu 1939 roku nie dojechał. Do tego z niektórych okien, na skutek wybuchów, powylatywały szyby. Okna zabili lokatorzy, czym się dało, i zatęsknili do kaflowych pieców, w jakie wyposażone były warszawskie kamienice. Ale tu ich nie było. Nagłą karierę zrobiły więc „kozy”, małe, żelazne piecyki ustawiane w największym pokoju – rurę wyprowadzało się przez okno na zewnątrz przez otwór wycięty w dykcie. Kiedy napaliło się pod „kozą”, robiło się ciepło w promieniu 1-3 metrów. Moja mam obwieszczała z dumą:

– Już jest czternaście stopni.

Można się było bawić.

My z Kazikiem rozkładaliśmy się na biurku. Mój wuj Staś dał mi „na dobry początek” swoje dublety, opowiedział o znaczkach różne historie, wyjaśnił, co to są serie. Tak zaczęła się moja znaczkomania. Od kiedy była to pasja Kazika, nie pamiętam, w każdym razie zajmowaliśmy się godzinami odklejaniem znaczków od kopert na spodeczku z wodą, suszeniem ich na bibule i wklejaniem do zeszytów. Wymienialiśmy między sobą dublety, powiększaliśmy serie. Oczywiście zbieraliśmy głównie znaczki polskie (zagranicznych nie było skąd brać) i takie, które moja ciocia Hala oddzieliła kartką z napisem „Polska pod okupacją niemiecką”. To też były znaczki polskie, tylko ostemplowane brzydką czarną pieczątką z niemieckim orłem i czymś, co się nazywało „swastyka”.

Moja mama bardzo lubiła Kazika, choć przekornie pytała mnie:

– A co, już się nie chcesz bawić z Jarkiem?

No, Jarek to był brat, rzecz zwyczajna, Kazik natomiast zamieszkał na III kolonii niedawno, był kimś nowym, interesującym...

– Te oczy – mówiła moja mama. – Jakie on ma śliczne oczy.

Nie zastanawiałam się, czy Kazik jest ładny, zapamiętałam, że na nosie miał kilka piegów, ale co to było w porównaniu z moim, które pokrywały całą twarz tak, że na podwórku wołali za mną: „Opalona przez dziurawy rondel!”. Mieliśmy z Kazikiem ważniejsze sprawy na głowie.

Po znaczkami pasjonowaliśmy się ołowianymi żołnierzami. Tę namiętność podzielał także Jurek i Jarek, i inni chłopcy. Ja, jako „chłopczara”, biegająca z bandą chłopaków i gimnastykująca się na trzepaku, także chciałam staczać bitwy żołnierzami. Zamęczałam rodziców, żeby mi kupili „jedno takie małe pudełko”. Nie było to łatwe, nie dlatego, żeby rodzice mieli coś przeciwko moim chłopackim zabawom, tylko po prostu w domu była bieda. Ci młodzi inteligenci, zaskoczeni przez wojnę, nie mieli w swym nowoczesnym mieszkaniu ani spiżarni, ani jakichkolwiek zapasów i z trudem zdobywali parę kilo kartofli czy kawałek słoniny. Ulegli jednak w końcu moim gorącym prośbom.

Żołnierzami bawiliśmy się często w domu Kazika. Ich mieszkanie i rodzina były większe od moich. Nie poznałam ich taty, bo jako oficer poszedł na wojnę i nie wrócił. Ale oprócz stałych lokatorów, których już wymieniłam, odwiedzali ich często inni krewni. Ruch w mieszkaniu nie przeszkadzał nam w zabawie. Zdziwiło mnie raz co innego. babcia chłopców, zajmująca oddzielny pokoik, paliła tam świeczki akurat wtedy, gdy była elektryczność (prąd często wyłączano na całe godziny w całych dzielnicach).

– Dlaczego ona pali świeczki? – spytałam Kazika.
– Bo ona jest Żydówką, a Żydzi w piątek palą świece – wyjaśnił mi z pewną wyrozumiałością dla babcinego dziwactwa.

Pamiętam też, że pewnego dnia przyszła ich ciocia Stefa z miasta i na rękawie żakietu miała białą opaskę z niebieską gwiazdą. Ta gwiazda była jakby narysowana niebieską kredką i w domu starałam się ją narysować, ale linie mi się plątały i nie bardzo mi wychodziła. Wszyscy w domu państwa Orłowskich oglądali tę opaskę i komentowali, ale ciocia Stefa nie wydawała się tym bardzo przejęta. Była młoda, wesoła, energiczna. Lubiłam ją.

Aż tu w domu Kazika i Jurka zaczęły się jakieś wielkie przygotowania. Mieli się gdzieś wyprowadzić. Do jakiegoś getta. Ich mama w kuchni topiła masło i wlewała do słoików, gdzie zastygało, robiąc się podobniejsze do miodu niż do masła. Zmartwiłam się. Chyba kochaliśmy się z Kazikiem, bo on także był zmartwiony. W międzyczasie nauczyliśmy się pisać, więc przyrzekliśmy sobie, że będziemy pisać do siebie listy (jedyne listy, które dotąd napisaliśmy, to było zadanie domowe pt. „Napisz list do swoich rodziców i zaadresuj kopertę”). Opowiedziałam o tym mojej mamie i ona też się zmartwiła.

– Po co oni to robią? To nie ma żadnego sensu. Nie wiadomo, co jeszcze Niemcy wymyślą. Tutaj nic im nie grozi, przecież nazywają się Orłowscy. A jak doktór Orłowski wróci, to gdzie ich będzie szukał?

Moja mama poszła porozmawiać z mamą Kazika. Nie wiem, jak rozmawiały, ale dwa tygodnie później oni rzeczywiście się wyprowadzili.

Kazik dotrzymał przyrzeczenia. Pisał i ja pisałam do niego, i, o dziwo, listy dochodziły. Także ten na Boże Narodzenie chyba 1941 roku, który okleił srebrnymi gwiazdkami i główkami aniołków ze skrzydełkami. Ale na moją odpowiedź już nie odpisał. Ani na następny list i mama powiedziała, że to koniec. A ja już coraz więcej rozumiałam i wiedziałam, choć WSM nadal stanowił swoistą oazę spokoju. Oprócz tego, że mojego tatę zabrano w czasie „blokady” z biura i wywieziono do Oświęcimia. I oprócz tego, że moja druga babcia, którą z Kalisza, tj. z Reichu, ojcu udało się ściągnąć do nas, pokazywała mi przez ono:

– O, popatrz, tam idzie ta Żydówka.

Ponieważ „ta Żydówka” to była moja ciocia-babcia, pytałam zaniepokojona:

– Ale ja, babciu, nie jestem Żydówką?
– O nie! Ty jesteś córka mojego Tadzika. A poza tym masz jasne, proste włosy i niebieskie oczy.

Powoli wróciłam do zabaw z Jarkiem, który uwielbiał ołowianych żołnierzy, dobry był także w robieniu zabawek na choinkę. Później, już później, w pewien Wielki Piątek, gdy z moją przyjaciółką Anką wybrałyśmy się pieszo z Żoliborza na Stare Miasto, żeby obejrzeć Groby w tamtejszych licznych kościołach i zebrać jak najwięcej „świętych obrazków”, zobaczyłam czarny dym nad gettem i fruwające w powietrzu kawałki spalonego papieru – czarne, a na nich jeszcze czarniejsze dziwne, „żydowskie” litery.

Mijały lata. Powstanie Warszawskie i wyjście z Warszawy z wielotysięcznym tłumem do Pruszkowa, trzydniowa jazda w deszczu w otwartych towarowych wagonach do Jędrzejowa, później Kraków i Piotrków z babcią, bez mamy. Wróciłam do Warszawy w maju 1945 r., skończyłam szkołę powszechną, później liceum, później studia. Pierwsze dziecko, pierwsza praca, drugie dziecko, druga praca.

To była Telewizja, medium i instytucja, która fascynowała. Trafiłam do Redakcji Dziecięco-Młodzieżowej. Raz się zgadało z jedną z koleżanek, Teresą, że na początku wojny bywała na Żoliborzu.

– A gdzie?
– Na III kolonii WSM, u krewnych.
– A u kogo, bo wiele osób stamtąd znałam?
– Nazywali się Orłowscy.
– Tam byli dwaj mali chłopcy – Kazik i Jurek.
– To moi kuzyni.
– Co się z nimi stało? Czy wiesz, jak zginęli?
– Nie, obaj żyją.
– Niemożliwe! Gdzie teraz są?
– W Izraelu.

Teresa opowiedziała mi, że matka, babcia i cała reszta rodziny zginęła, ale chłopców ocaliła ta właśnie młoda, energiczna ciocia Stefa, że byli wprawdzie w obozie, ale przeżyli i po wojnie wyjechali do Izraela. Żyje nawet ich ojciec, który po wojnie wrócił ze Związku Radzieckiego, nie znalazł nikogo z rodziny i ożenił się ponownie. W końcu jakoś nawiązali kontakt z ojcem (czy ojciec z nimi), ale mają żal do niego za to drugie małżeństwo i stosunki między nimi są oziębłe.

Wiadomości te wstrząsnęły mną. Nad wszystkim górowała ogromna ulga i radość. Potem jeszcze dowiedziałam się od Teresy, że Jurek mieszka w jakimś kibucu, a Kazik skończył medycynę i pracuje w Republice Południowej Afryki – dlaczego akurat tam, nie wiedziała. ja z kolei opowiedziałam jej moje wspomnienia i ona miała postarać się dla mnie o ich adresy. W niedługi czas potem odeszła z Telewizji i choć miałam jej telefon, jakoś nie zebrała się w sobie, żeby do niej zadzwonić. Myślałam sobie: jesteśmy już dorosłymi ludźmi, oni mają swoje nowe życie. O czym tu pisać – że razem bawiliśmy się w piaskownicy? I odpuściłam sprawę. Wystarczyła mi ta radosna świadomość: przeżyli! Żyją!

Uri Orlev (Jurek) jest znanym izraelskim pisarzem. Steven K. Orlovski (Kazik) – bankierem w Nowym Jorku (nie lekarzem!). Uri Orlev napisał wiele książek, w tym książki dla dzieci, które z hebrajskiego przetłumaczono już na 30 języków. Za twórczość dla dzieci otrzymał międzynarodową nagrodę im. Jana Christiana Andersena. Sam tłumaczy dzieła Janusza Korczaka na hebrajski. Po polsku ukazała się dotąd tylko jedna pozycja z jego bogatego dorobku: „Wyspa na ulicy Ptasiej”. To beletrystyka, ale w dużej mierze autobiograficzna. Dowiedziałam się z niej, jak obaj z Kazikiem przeżyli getto. Książka ta miała być w Polsce sfilmowana i Jurek przyjechał w 1995 roku do Warszawy. Odszukał dawnych przyjaciół z podwórka III kolonii WSM. tak się znów spotkaliśmy.

Film w rezultacie różnych „uwarunkowań” nie został w Polsce zrealizowany. Powstał jednak w Szwecji. Na jego uroczystą premierę Jurek leciał do Sztokholmu w sierpniu tego roku. Zrobił sobie w tej podróży trzydniową przerwę w Warszawie. Zadzwonił do przyjaciół. Spotkaliśmy się w czwórkę (Jurek, Jarek, Mietek i ja) na podwórku III kolonii przy klatce schodowej, gdzie było ich mieszkanie. Zrobiliśmy sobie zdjęcia.

– W październiku będę w Izraelu. Spotkamy się? – spytałam go.
– Oczywiście – dał mi swój adres, numer telefonu i faksu.

Więc 17 października zadzwoniłam z automatu na jerozolimskiej ulicy King George VI. Potem poznałam jego piękny dom wśród zieleni niedaleko jafskiej bramy, jego miłą żonę, nie mówiącą, ale rozumiejącą po polsku, i szesnastoletniego syna – najmłodszego z czwórki jego dzieci. Dostałam prezent – książkę (w wolnym przekładzie z niemieckiego) „Zabawa w piaskownicy” – z autografem. Oto jej początek:

Przed paru laty mój syn oglądał w telewizji film, którego bohater zwycięsko wychodził z walki ze Złem. Obejrzał się na mnie i nagle zapytał: „Tato, a jak ty uszedłeś Niemcom?”.

W pierwszej chwili nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Jak mam w krótkiej odpowiedzi wyjaśnić to wszystko, co działo się w ciągu tamtych sześciu lat. I wtedy przyszedł mi na myśl pewien przykład i opowiedziałem mu o zabawie z piaskiem.

Kiedy byliśmy dziećmi, bawiliśmy się w „jasnowidza”: „Ile będziesz miał dzieci?”. Zazwyczaj bawiliśmy się w to w piaskownicy. „Jasnowidz” podnosił do góry garść piasku, rzucał ją w powietrze, szybko podstawiał rozpostartą dłoń pod spadający piasek, zamykał ją i pytał: „Ile będziesz miał dzieci?”. Chodziło o liczbę ziarenek, które teraz ściskał w garści.

Oczywiście niemożliwością było odgadnąć, bo ich było za dużo. Ale to był dopiero początek. „Jasnowidz” znowu podrzucał piasek do góry, łapał to, co dawało się złapać, i mówił: „Tyle zabłądziło w lesie”. Chodziło o piasek, który spadł obok, na ziemię. I znów podrzucał piasek, i wyciągając do współgracza zaciśniętą pięść, za każdym razem obwieszczał, „ile dzieci zginęło”, czyli mówił o tych, które spadły na ziemię:

Tyle przejechał tramwaj,
tyle umarło na cholerę,
tyle utonęło w morzu,
tyle trafił piorun,
tyle spadło z dachu,
tyle spaliło się w pożarze,
tyle zginęło w trzęsieniu ziemi,
tyle wypiło truciznę,
tyle udławiło się jedzeniem,
tyle... tyle...

Aż w końcu w dłoni pozostawało już tylko kilka ziarenek. Niektórzy „jasnowidze” kończyli grę już przy około dwudziestu ziarenkach, ale każdy miał własną metodę. I wtedy to już była ta właściwa przepowiednia. Oczywiście za każdym razem wychodziła inna liczba dzieci, ale to nam nie przeszkadzało.

Poszedłem z moim synem do piaskownicy i pokazałem mu tę zabawę. I wytłumaczyłem mu, że Niemcy „rzucali nas w powietrze” tak... i tak..., i tak..., i że za każdym razem umierało wielu ludzi. Ale my, mój brat i ja, za każdym razem spadaliśmy w bezpieczne miejsce. Ten każdy raz to cała historia...

Krystyna Lindenberg