Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

11-12 / 1999

Doktor Wei Xiao tłumaczy, że największym zagrożeniem dla przyszłości Chin nie są wcale betonowi komuniści w Pekinie, nie jest ukryte, wciąż rosnące bezrobocie w miastach, nie są długi państwa i korupcja urzędników, nie jest nawet nadmiar rąk do pracy na wsi. Największym zagrożeniem dla przyszłości Chin jest brak wiary, obcość tradycyjnych rytuałów, erozja autorytetów. Przede wszystkim w mieście, ale też w ostoi tradycji – na wsi.

Skoro duchowo łączy chłopa z tradycją tak mało, to co stoi na przeszkodzie, by załamał się dawny system wartości i wynikający z niego ład społeczny, na którym bez różnicy wspierały się Chiny cesarskie i komunistyczne? Jak ma współżyć półtora miliarda ludzi, dla których liczy się tylko pieniądz? – pyta. (...)

Doktor Wei Xiao nie ma złudzeń: po roku 1949 życie duchowe na wsi zostało zamordowane – notuje Włodzimierz Kalicki w cytowanej tu książce W domu smoka (Warszawa 1999, s. 88-89; polski Pulitzer 1998 za reportaż). Jednak gdy 1 października 1949 r. Mao Tse-tung proklamował Chińską Republikę Ludową, sądzono, że wolność kultu będzie zapewniona pod warunkiem uznania komunistycznych Chin i odrzucenia „kolonialnych i imperialistycznych wpływów”, tj. więzi z zachodnimi organizacjami kościelnymi.

Iluzje szybko się rozwiały. W 1950 r. od przywódców kościelnych zażądano przyjęcia Manifestu chrześcijańskiego i trzech autonomii: samofinansowania (nieprzyjmowania subsydiów zagranicznych), samoewangelizacji (tylko Chińczykom wolno głosić Ewangelię i prowadzić pracę kościelną) i samorządności (niezależności od struktur kościelnych za granicą, w przypadku Kościoła rzymskokatolickiego zakazu szczególnie dotkliwego). Katolicy i większość protestantów nie była do tego gotowa, brakowało rodzimego duchowieństwa, wspólnoty były finansowo zależne od macierzystych Kościołów i misji zagranicznych. Wśród wiernych nastąpił rozłam: część zeszła do podziemia, wybierając drogę krzyża, część poszła na współpracę z władzami za cenę cenzury praktyki kościelnej i nauczania (zakazano np. wspominania o panowaniu Chrystusa i Jego powtórnym przyjściu).

Jedyną właściwie wspólnotą przygotowaną do życia w podziemiu i jeszcze przed wojną praktykującą zasadę, że ewangelizację Chin powinni prowadzić sami Chińczycy (po części w poczuciu solidarności narodowej, po części ze sprzeciwu wobec kolonialnych praktyk wielu zachodnich instytucji kościelnych), były wolnokościelne protestanckie zbory domowe, praktykujące powszechną służbę, misję i ofiarność, a skupione wokół wybitnego kaznodziei, znanego pod zanglicyzowanym imieniem Watchman Nee. Dla protestanckiego Zachodu aresztowany na początku lat 50. i zmarły w więzieniu z chorób i wycieńczenia w latach 70. Watchman Nee symbolizuje męczeński los Kościoła w Chinach, zwłaszcza że podziemny Kościół domowy rozwijał się mimo represji.

W latach 50. zamknięto większość kościołów, świątyń i klasztorów, przejęto majątek wspólnot religijnych i instytucje dobroczynne. Zagranicznych misjonarzy zmuszono do wyjazdu. Chińskich duchownych chrześcijańskich, buddyjskich mnichów oraz szamanów wtrącano do więzień i obozów. Skazani na „reedukację przez pracę”, ginęli z głodu, maltretowania i wycieńczenia (w br. nakładem „Iskier” ukazała się Zupa z trawy. Dziennik z chińskiego gułagu Zhanga Xianlianga, opis losu więźniów obozu pracy przymusowej w 1960 r.). Największe prześladowania przypadły na lata „rewolucji kulturalnej” (1966 1976), gdy zamknięto nawet koncesjonowane, propaństwowe kościoły. „Wspólnota z Narodami Prześladowanymi” z Getyngi podaje, że wedle najskromniejszych szacunków liczba ofiar reżimu maoistycznego sięga 50 mln zmarłych z głodu, wskutek niewolniczej pracy podczas odbywania drakońskich wyroków więzienia, tortur i egzekucji.

Kościół dzielił los narodu, lecz mimo skali represji władze komunistyczne nie zdołały go zgładzić ani powstrzymać jego rozwoju. W 1949 r. w Chinach były 3 mln katolików i 1 mln protestantów. Według danych przytoczonych przez tygodnik chrześcijański „Idea-Spectrum” 40/99 codziennie powstaje średnio 6 nowych zborów, a w oficjalnie zarejestrowanych Kościołach co roku przyjmuje chrzest 90 tys. osób. Uznane przez państwo protestanckie Kościoły liczą 13 mln członków, a podziemne „zbory domowe” – 40-60 mln członków. Parafie zrzeszone w Patriotycznym Stowarzyszeniu Katolików Chińskich, do dziś przez Watykan oficjalnie uznawanym za schizmatycki, mają 4 mln członków, działające nielegalnie – dwa razy więcej. Kościół chrześcijański w Chinach (protestanci i katolicy) może więc liczyć ok. 85 mln ludzi.

Przez 50 lat istnienia ChRL chrześcijanie na świecie bacznie śledzili wydarzenia w Chinach. Na Zachód docierały strzępki informacji, czytano więc między wierszami wystąpienia partyjnych bonzów. Formalne i nieformalne grupy modlitwą szturmowały chiński mur, wykorzystując też każdą szansę działania. Ewangelizacyjne stacje radiowe np. dyktowały Biblię a Chińczycy uczyli się Pisma Św. na pamięć. Pisać było nieraz zbyt niebezpiecznie.

Zatrzaśnięte drzwi uchyliły się z okazji nawiązania stosunków dyplomatycznych przez USA i Chiny (1979). Prezydent Carter zaapelował wówczas do Denga Xiaopinga o zgodę na otwarcie kościołów chrześcijańskich, druk Biblii i powrót do Chin zagranicznych misjonarzy. Realizacja dwóch pierwszych postulatów jest oczywiście kontrolowana przez partię (wciąż trwa więc przemyt Biblii). Dziś na obecność misjonarzy władze przymykają oko, o ile nie prowadzą oni jawnej ewangelizacji, bo dostarczają potrzebnych dewiz i „usług” (dobroczynność i edukacja). Lecz coraz ostrzejsze represje wobec konfucjańskiego związku Falun Gong (ok. 70 mln), o Tybecie już nie mówiąc, nie pozwalają na złudzenia.

Tak, to jest właśnie władza, która chce zmienić wszystko, z wyjątkiem swej istoty. Ale to nie potrwa długo, mówi profesor. Nie można modernizować kraju w izolacji. Świat wymusza zmiany. Ludzie chcą dobrobytu. Ci, którym się powiodło, nie chcą oglądać się na wartości ojców i dziadów. Chcą zmian. Na razie kobiety chcą być piękniejsze, chcą lepiej mieszkać. Mężczyźni chcą samochodów, rozrywek. Z czasem zechcą prawdziwego bezpieczeństwa dla siebie, dla swoich pieniędzy. W końcu zachce im się mówić głośno, co myślą (W domu smoka, s. 125). Rząd nie potrafi zapełnić ideologicznej pustki, duchowego głodu po upadku maoizmu. W miejsce to wkraczają ze swym przesłaniem różne ruchy religijne i parareligijne. Dla Kościoła to znak, że pole dojrzało do żniwa.

Oprac. M. K.