Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

1 / 2000

„Wspólna deklaracja o usprawiedliwieniu” w refleksji katolickiej i luterańskiej

Napięcie towarzyszące dacie roku 2000, wypełnione nadzieją, ale i uczuciem nie tajonego niepokoju w obliczu wielkiej niewiadomej, jaką jest przełom nowego stu- i tysiąclecia, zdaje się jeszcze trwać, ale jakby jęło się rozrzedzać w miarę naszego przybliżania się do przekroczenia progu tej daty. Tuż pod koniec ostatniego roku wieku XX w Kościołach luterańskich i katolickim podnoszą się natomiast głosy o wydarzeniu, o jakim Kościołom tym nie śniło się od czasów Marcina Lutra. 31 października 1999 roku w Augsburgu Światowa Federacja Luterańska i Papieska Rada do Spraw Jedności Chrześcijan podpisały „Wspólną Deklarację na temat nauki o usprawiedliwieniu” (=WD), w którym to punkcie oba chrześcijańskie Kościoły ostro i bezkompromisowo różniły się przez blisko 500 lat. Luter wyrokował, że w nauczaniu o usprawiedliwieniu „pozostaniemy podzieleni i przeciwko sobie na wieki”.

Wielkim prorokiem
Luter tu nie był

– i dzięki za to Bogu. Przepowiadana przez niego „wieczność” trwała 462 lata i na naszych oczach skończyła się opublikowaniem wymienionego historycznego dokumentu. Papież i teologowie mówią o „milowym kroku” naprzód ekumenii. Biskup Walter Kasper, sekretarz Papieskiej Rady do Spraw Jedności Chrześcijan, w podpisaniu WD widzi akt „rewolucyjny”, choć w istocie rzeczy stosowniejsze jest mówienie o „ewolucyjnym” rozwoju wypadków. Mamy tu bowiem rezultat długiego procesu docierania się wspólnego dla katolików i luteran rozumienia niezmiennego wyznania jednej i prawdziwej wiary. Poprzez cały kilkunastostronicowy dokument, liczący 43 numery,

jak refren rozbrzmiewa
formuła „wyznajemy wspólnie”.

Takiego wspólnego, katolicko-ewangelickiego wyznania wiary szukalibyśmy daremnie w całym okresie pół tysiąca lat od wystąpienia Marcina Lutra. Świadomość tego wspólnego wyznania docierała się mozolnie i znaczona była całą amplitudą wyżów i niżów. Jeden z luterańskich teologów stwierdził, że opis trzydziestokilkuletniej historii krystalizowania się WD można by wręcz przedstawić w literackim gatunku „powieści kryminalnej”.

W krótkim rozważaniu uwypuklić mogę jedynie kilka ważniejszych punktów tego przełomowego a radosnego dokumentu. Jak brzmi jego orędzie skierowane konkretnie do wiernych wszystkich chrześcijańskich Kościołów? Czy i w jakim stopniu powoduje zmianę stylu naszej religijności i pobożności? Jak to wielkie porozumienie wpisać w nasze prastare credo, w którym wyznajemy wiarę w Ducha Ożywiciela, który mówi przez Proroków, który działa w Kościele, w chrzcie na odpuszczenie grzechów, w obcowaniu świętych, w naszej nadziei na wskrzeszenie umarłych i pełnię życia wiecznego?
Nie będę tu szkicował dramatyzmu wiekowych kontrowersji na temat usprawiedliwienia. Przechodzę od razu do próby definicji tego aktu: Usprawiedliwienie jest najważniejszym aktem Bożego działania zbawczego przez Jezusa Chrystusa, który gładzi grzech człowieka w sposób całkowicie nieoczekiwany i przez niego niezasłużony. W akcie tym Bóg nie tylko odpuszcza grzech, lecz przenosi człowieka na poziom nowego, „sprawiedliwego” stosunku do Boga, odnawia przez to człowieka z gruntu w głębi jego bytu. Człowiek zostaje niejako stworzony na nowo, obdarzony wolnością, której jako grzesznik nie miał. Tego wielkiego aktu Bożej łaskawości człowiek nie może zdobyć żadnym własnym wysiłkiem, akt ten może z rąk Bożych tylko przyjąć.
A oto zwięzłe streszczenie orędzia WD: w swej WD katolicy i luteranie wyznają wspólnie i w radosnej jednomyślności, że grzesznikowi bez reszty w sobie zagubionemu i o własnych siłach nie mogącemu podnieść się ku Bogu ani niczym sobie zasłużyć na Boże miłosierdzie, Bóg mocą samego słowa i z łaski odpuszcza grzechy i go usprawiedliwia, o ile tylko człowiek powierzy się całkowicie usprawiedliwiającej mocy Bożego słowa o przebaczeniu i usprawiedliwieniu, o ile zaufa Słowu przyobiecanemu mu w Jezusie Chrystusie. Boża obietnica ocalenia jest skierowana do każdego człowieka bez wyjątku i stanowi niewzruszony fundament nadziei na ocalenie bez względu na to, w jak beznadziejnej sytuacji człowiek by się znalazł. Jeszcze więcej: nawet jeżeli człowiek przez całe swoje życie nie wyzbędzie się świadomości, że był, jest i będzie grzesznikiem, zawsze może i powinien wiedzieć o jednym: że jest grzesznikiem, którego Bóg ratuje i zbawia mimo wszystko, wbrew wszystkiemu i wszystkiemu na przekór – byleby tylko człowiek na ten wspaniałomyślny gest Boży się otworzył!

Przecierając oczy, pytamy:

i o tę sprawę ewangelicy i katolicy toczyli tak długi i zajadły spór?! A przecież to samo, co strona ewangelicka, utrzymywała także partia katolicka: że usprawiedliwienie grzesznika Bóg sprawia niezależnie od wszelkich uprzednich uczynków grzesznika, bez jakiejkolwiek z jego strony zasługi. I tak, i nie.
Wielka teologia katolicka ze św. Augustynem, Tomaszem z Akwinu i wielu innymi najwybitniejszymi teologami głosiła naukę o usprawiedliwieniu jako wyłącznym akcie z łaski Boga, bez jakichkolwiek zasług człowieka.
Swe zdecydowane TAK wypowiada także Sobór Trydencki  1547 (w rok po śmierci Lutra) i to pod anatemą: Jeśli kto twierdzi, że człowiek może być usprawiedliwiony przed Bogiem przez swoje czyny dokonywane albo siłami natury ludzkiej, albo dzięki nauce Prawa, lecz bez łaski Bożej poprzez Chrystusa Jezusa – niech będzie wyłączony ze społeczności wiernych (BF VII 77).
Adolf Harnack, wybitny liberalny historyk ewangelicki (zm. 1930) oświadczył, że gdyby ten głos Soboru Trydenckiego zabrzmiał 50 lat wcześniej, Reformacja potoczyłaby się całkiem inaczej, a może w ogóle by do niej nie doszło.
W czasach Lutra karta się jednak odwróciła. Doktorowi Marcinowi przyszło żyć

w okresie wielkiego upadku
i zepsucia teologii,

kiedy to renomowani teologowie często głosili właśnie to, co Reformator tak namiętnie piętnował.

Zacięte kontrowersje wokół usprawiedliwienia, jakie wstrząsały teologią wieku XVI, zrozumiemy pewnie nieco lepiej, gdy skierujemy uwagę na obawy artykułowane wzajemnie i przeciwko sobie przez teologów Reformacji i teologów katolickich. Strona katolicka żywiła lęk, że reformacyjna doktryna o usprawiedliwieniu (że grzesznikowi wszystko oferowane jest przez Boga darmo) pociągałaby za sobą takie oto skutki: człowiek byłby pozbawiony wolności do czynienia dobra, nie byłby zdolny do etycznego wysiłku, nie byłoby nagrody, nie byłoby Kościoła, redukcji uległoby znaczenie chrztu i sakramentu pokuty, a po usprawiedliwieniu przez samo słowo i samą łaskę grzesznik nie byłby człowiekiem do głębi przeobrażonym. Teologowie luterańscy obawiali się natomiast, że nauczanie katolickie prowadziłoby do następujących rezultatów: bagatelizowanie grzechu, wyniosłość i triumfalizm człowieka z dumą spoglądającego na swe dobre uczynki, zbawienie osiągane za pieniądze oraz Kościół stający pomiędzy Bogiem i człowiekiem (Kościół jako znak i narzędzie zbawienia).

*

Rejestruję pokrótce ten katalog obaw, ponieważ zachowały one swą ważność po dziś dzień, nie tyle jako dwa fronty wyznań zajmujących wobec siebie pozycje przeciwstawne i wojownicze, lecz jako

sygnatura całości naszego
dzisiejszego chrześcijaństwa.

Pytam: czy my, współcześni nie mamy do czynienia ze skłonnością do bagatelizowania grzechu? Rośnie przede wszystkim świadomość, że dzisiejszy stechnicyzowany, a raczej poddany presji ekonomii człowiek, usiłujący przeć od sukcesu do sukcesu, w swym życiu osiągać pragnie wszystkie dobra wyłącznie wysiłkiem własnym i suwerennym. Z drugiej strony obserwujemy istną paletę etycznej nonszalancji, ulegania modnym stylom życia, a raczej wyżywania się, nie kontrolowanego przez żadne moralne normy (zjawisko sławetnego permisywizmu).

Zacieśniając naszą problematykę, usprawiedliwienie przeliterować możemy jeszcze i w ten sposób: człowiek sam i o własnych siłach nie jest w stanie nadać swemu życiu sensu, sam siebie nie potrafi uwolnić od zaciągniętej winy, o własnych siłach sam siebie nie potrafi podnieść na wyżyny człowieczeństwa, nie potrafi też w żaden sposób dotrzymać solidarności z ofiarami społecznej niesprawiedliwości. Przekładając rzecz na język pozytywny, powiemy: człowiek wcale nie potrzebuje się dzień w dzień usprawiedliwiać za to i z tego, że jest taki, a nie inny. Usprawiedliwienie w sensie biblijnym znaczy:

być akceptowanym takim,
jakim się jest;

że moje życie, życie twoje, nasze życie, każde życie w gruncie rzeczy ma swój sens, że nie musimy sami własnymi rękoma wszystkiego wytwarzać, względnie rozpaczać z tego powodu, iż naszych życiowych celów i ambicji osiągnąć nie potrafimy; że w ostatecznym rachunku nie liczy się nasz wyczyn i nasz sukces, że w najgłębszym poczuciu winy istnieje poza tym także jeszcze wyjście, że oprawcy nie będą nad swymi ofiarami triumfowali, ponieważ i oni zasiądą na ławie oskarżonych i będą sądzeni, gdyż Bóg swą sprawiedliwość okaże wszystkim i wszystkich podźwignie, na siebie ukierunkuje Ten, który sam jest Panem i darzy życiem.
Pewna znajoma dziennikarka nieustannie kieruje do mnie pytanie: dlaczego chrześcijańscy kaznodzieje mówią tak mało o Bogu miłosiernym, o Bogu łaskawym, o Bogu, który niewiernemu grzesznikowi zawsze dotrzymuje wierności? Dzisiejsze doświadczenie religijne mniej jest przecież nasycone myślą o sądzie, o grzechu, o jawnym sprzeniewierzeniu się wobec Boga. Odpowiadam: kaznodzieje głoszą Ewangelię Bożej łaskawości i miłosierdzia, co nie wyklucza faktu, iż czynią to może nie dość przekonująco. Dzisiejsze przepowiadanie Ewangelii zmierza, a przynajmniej zmierzać powinno,

ku ukazywaniu
pozytywnego obrazu Boga

– Boga zdecydowanie stojącego po stronie człowieka, grzesznika wewnętrznie i katastrofalnie rozbitego. Mówić bez końca powinniśmy o bezwarunkowej dobroci i łaskawości Boga w stosunku do człowieka albo o absolutnej woli zbawczej Boga względem wszystkich ludzi.
Refleksja ta wiąże się nierozerwalnie z podstawową treścią nauki o usprawiedliwieniu. Dla chrześcijanina fundamentem życia nie jest bowiem zadufanie we własną zdolność do czynienia dobra, lecz pełne ufności zawierzenie Bogu. Mówienie o niczym nie uwarunkowanej Bożej dobroci podporządkowane musi być jednak nauce o usprawiedliwieniu. Chcemy przez to powiedzieć, że zbawczy finał historii Boga z ludźmi w żadnym wypadku nie jest jakąś formą niefrasobliwego wybaczania i zapominania o wszelkim złu, lecz stanowi następstwo iście dramatycznego, egzystencjalnie wstrząsającego procesu. Nie jest tak, że dobrotliwy Bóg z reguły przymyka oko, odnosząc się z pobłażliwością do ludzkiego grzechu. Wspomniany dramatyczny proces bierze przecież swój początek w wezwaniu człowieka przez Boga. Drugim aktem jest niesprostanie przez człowieka Bożemu wezwaniu i wreszcie radykalne samozaangażowanie się Boga w ocalenie straconego człowieka. Ów czyn radykalnego włączenia się Boga w dzieło zbawienia człowieka barwnie opisuje pierwsza Księga Pierwszego Testamentu. W wolności swej decyzji człowiek jest tutaj potraktowany z całą powagą. Przez swe zaangażowanie na rzecz człowieka

Bóg sam podejmuje
wielkie ryzyko.

Tak więc teologia usprawiedliwienia staje się nam bliska i droga w dramatyzmie biblijnej historii zbawienia.
Prawdę o tym, że Bóg jest dobry, przyjmujemy nieomal jako bezdyskusyjną oczywistość. Ale prawda, że ów sprawiedliwy i dobry Bóg pozostaje dla człowieka zawsze niezmiennie życzliwy i przychylny – stanowi wydarzenie na miarę historiozbawczą, które chrześcijanie wyznają w hymnach pochwalnych. Doświadczenie takiego Boga z gruntu przemieniło ich życie. Życzliwość Boga dla człowieka jest nie tylko nieustającą dobrocią Boga samą w sobie. Bóg raczej ingeruje w stworzenie jako gwarant sprawiedliwości, która ostro i skutecznie protestuje przeciwko niesprawiedliwym stosunkom, w jakich ludzie muszą żyć. Jego kategoryczne NIE jest fundamentem nadziei, że gwałt i przemoc nie będą miały ostatniego słowa. Grzech jako rebelia człowieka przeciwko porządkowi Bożemu zapada się w nicość.
Sprawiedliwość Boża jawi się nam tutaj nie jako wyczekująca swojej godziny sprawiedliwość sądu i odwetu, jako sprawiedliwość re-aktywna, czyli odmierzająca tą samą miarą, lecz prezentuje się nam jako sprawiedliwość włączająca się w akcję przeobrażania człowieka, jako sprawiedliwość kreatywna, czyli stwórcza, stwarzająca nowego człowieka.
Właśnie to doświadczenie ma za sobą Marcin Luter, że Bóg może człowieka przemienić, że skierowane do niego słowo Bożej obietnicy mobilizuje siły, że ten, kto od drugiego doznaje przebaczenia i doświadcza pełnego zaufania –

może zmienić swe życie
ku dobremu.

I mamy tu na myśli, podkreślam to z całym naciskiem, nie tylko poprawę moralno-etyczną, lecz nową wewnętrzną jakość życia nawróconego człowieka.
Jezus w każdej fazie swego życia zbliżał się do człowieka ze wspaniałomyślną ofertą przebaczenia. Jego słowo przekształcało się w „wywrotowe” doświadczenie całej ludzkiej egzystencji. Z takim rewolucyjnym przełomem rzeczywistości wiąże się naturalnie i to, iż u pojednanego wyostrzy się teraz tym więcej jego własna grzeszność. W tym sensie usprawiedliwienie prowadzi do uświadomienia sobie przez usprawiedliwionego, że jego grzech historycznie się nie odstanie, że grzech został mu wprawdzie darowany i odpuszczony, lecz nadal zataczać może kręgi, z których były grzesznik nawet nie zdaje sobie sprawy. Pewien mężczyzna, który skutecznie zerwał z alkoholizmem, opowiadał mi niedawno, iż w czasie którejś z kolejnych terapii odwykowych kuracjuszom zadano temat pisemnego wypracowania: Jakie i ilu ludziom mój alkoholizm wyrządził krzywdy? Opracowania te autorzy następnie czytali i dyskutowali. Był to dla niego szok tak wstrząsający, iż doprowadził do definitywnego skończenia z nałogiem (już dziewiąty rok!). Wniosek i wyznanie tego człowieka: „Ja wiem o tym, iż mimo wyleczenia się z pijaństwa już do końca życia pozostanę alkoholikiem, albowiem historyczne to piętno w moim życiorysie nie odstanie się”. Podobny stan wewnętrzny miał pewnie na myśli Luter, gdy formułował swą sławną zasadę simul iustus et peccator (zarazem sprawiedliwy i grzeszny – red.). Zaakceptowany przez Boga grzesznik nie potrzebuje już więcej się okłamywać na temat swego zatraconego trybu życia. Boża deklaracja o zaakceptowaniu takiego, a nie innego życiorysu prześwietla owo mroczne kłębowisko, wypełnione po brzegi akrobatyką samooszukiwania się i życiowymi przekłamaniami.
Właśnie orędzie, że Bóg w Jezusie Chrystusie skierował do człowieka mocne słowo swego pojednania, nie obwarowanego żadnymi warunkami wstępnymi, wyostrza i niepomiernie uwrażliwia go na zło. Jest to jednak

uświadomienie sobie
zła zdetronizowanego,

zła bezsilnego, dawno obezwładnionego. W świetle Bożego orędzia grzech staje się odtąd mocą bezsilną, złem zawsze do pokonania. Wspaniałe powiedzenie Lutra: peccatum regnans – peccatum regnatum (grzech panujący – grzech poddany panowaniu; red.).

*

Słowo o bezwarunkowym przebaczeniu, o miłości, wyswobadza człowieka z jego okrutnego zadurzenia się w sobie samym. W słowie pojednania, przypieczętowanym śmiercią na Golgocie, Ukrzyżowany wychodzi człowiekowi naprzeciw, by w beznadziejnej sytuacji potrzasku, w jaki człowiek sam wpadł, oferować mu swoją boską wspólnotę.
Tam, gdzie człowiek przeżywa taki cud wychodzącej mu naprzeciw miłości, dar usprawiedliwienia z łaski może stać się nowym programem życia; tam człowiek zacznie wyrastać ponad siebie, stawać się prawdziwie sprawiedliwym, wkraczając na drogę świętości.
Jeżeli naukę o łasce usprawiedliwienia człowieka przez słowo Boże tak będziemy przekładali na język naszej wiary, wówczas i dzisiaj może ona stać się znakiem rozpoznawczym i otwierać drugim oczy na samo centrum chrześcijańskiej wiary jako aktu wyznania i przyznania się do Boga prawa i sprawiedliwości, Boga, który pragnie życia wszystkich ludzi.

Ks. prof. dr hab. Alfons J. Skowronek

[Homilia wygłoszona w czasie ekumenicznego nabożeństwa Słowa Bożego w ewangelicko-augsburskim kościele Wniebowstąpienia Pańskiego 8 listopada 1999 r. Śródtytuły pochodzą od redakcji.]