Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

Nr 6 / 2001

Kiedy człowiek religijny sumiennie wypełnia wszelkie nakazy, kiedy przykładnie przestrzega powierzonej mu przez tradycję nauki, po śmierci zastaje bramy raju otwarte. Lecz jeśli w tym świecie nie czuł płomienia wiary, jeśli nie doznał nigdy uniesienia – w tamtym nie znajdzie ich również. Tak uczy chasydzka mądrość. Uniesienie i płomień wiary są zaś owocem radości. Smutek nie zbliży nas do Boga, nie obudzi mistycznej inspiracji, nie da głębokiej wiary. To prawda, chrześcijanie przeżywają dojmujący smutek Wielkiego Piątku. Ale czymże byłaby ich wiara, gdyby nie doznali nigdy radości Zmartwychwstania? Historią ukrzyżowanego człowieka, który umarł za prawdę, opowieścią o śmierci, która nie przynosi narodzenia się na nowo, o cierpieniu, z którego nie wynikło nic?

„Zawsze się radujcie” – uczył św. Paweł, ten, którego do nowego życia obudziła radość Zmartwychwstania. Podobnie uczył wielki żydowski kabalista – Izaak Luria. Był przekonany, że bez radości człowiek religijny nie jest w stanie ani naprawdę żyć wiarą, ani wykonać swego najważniejszego zadania, jakim jest łączenie tego, co w świecie rozłączone, a co wedle zamysłów Bożych winno być złączone.

Smutek i depresja stawiają w duszy tamę inspiracji niebios i oddalają nas od Boga. Są ukąszeniem węża – twierdził Nachman z Bracławia, żydowski mistyk i mędrzec. Kiedy człowiek ulega depresji, jego duch i jego intelekt idą na wygnanie. Na wygnanie idzie również Szechina – obecność Boża. Radość natomiast – uczył Nachman – jest wolnością. Radość to „promienne oblicze”, to „prawda”, to „wiara”. Depresja to forma bałwochwalstwa, to „ciemne oblicze” i „śmierć”. Depresja to główna przyczyna grzechu, radość zaś prowadzi do czystości. Kiedy się radujesz – mówił Nachman – twoja radość promieniuje, dociera do twoich nóg i zaczynasz tańczyć. Zawsze staraj się niepokój i depresję przemienić w radość. Jeśli twoje postanowienie będzie silne, nawet pośród najgorszych kłopotów zobaczysz jasny punkt, który pozwoli ci całą depresję przekształcić w radość. Do walki z melancholią skieruj wszystkie siły – polecał Nachman. Doradzał nawet uciekanie się do wybiegów. Zrób coś głupiego, coś dziecinnego – mówił – byleś tylko odsunął od siebie smutek i znalazł radość.

Chrześcijaństwo nie zmaga się aż tak zaciekle z depresją i melancholią. Może dlatego, że jest w nim pamięć ukrzyżowania, może dlatego, że pozostał w nim gnostycki smutek ułomnego stworzenia oddanego w pacht ciemnym mocom, a może dlatego, że Zmartwychwstanie zostało przez tylu chrześcijan zamknięte w odległej sferze spraw ostatecznych. Tak jakby człowiek nie umierał i nie rodził się niemal codziennie, jakby siły śmierci i zmartwychwstania nie dotykały naszego życia w jego przełomowych chwilach! Poza tym, chrześcijaństwo jest religią miłości. Zapewne dlatego mogło sobie pozwolić na pozostawienie radości jej własnemu biegowi; zapewne dlatego nie musiało podkreślać, że łączenie tego, co rozłączone, jest najważniejszym duchowym zadaniem człowieka. Bo czyż Chrystus nie przyszedł, by połączyć niebiosa i ziemię? Czyż miłość nie jest z najgłębszej swojej istoty komunią, czyli właśnie łączeniem tego, co jeszcze niezłączone? I czyż miłość może istnieć bez radości?

Dlaczego więc tak mało radości w chrześcijaństwie? Czyżby impuls miłości przyniesionej przez Chrystusa okazał się za słaby? Czyżby za słabi okazali się ludzie, którzy go mieli ponieść dalej? A może to gnostycka spuścizna kazała chrześcijaństwu wykopać zbyt wielką przepaść między porządkiem nadprzyrodzonym a naturalnym? Może duch, zmuszony do walki z ciałem, nie mógł czerpać zeń potrzebnych mu sił? I dlatego chrześcijańska miłość okazywała się wątła, anemiczna, „niedowcielona”? Może natura, zbyt niechętnie i podejrzliwie traktowana przez chrześcijan, została stłumiona i utraciła żywotność? A wraz z nią radość?

Ale przecież radość nie jest abstrakcyjną cnotą, do której przymuszamy się z zaciśniętymi zębami. Każdy człowiek przeżywa radość. Każdy otwiera się na jej ożywczy powiew. Nie każdy jednak zna jej głębokie źródła, nie każdy umie tak pokierować swoim życiem, by radość mogła je przenikać i nadawać mu sens. Jakżeż często poprzestajemy na przyjemności, na doznaniach poddających się manipulacji. Cały świat ludzkich pragnień – cielesnych i duchowych – łatwo podlega woli człowieka szukającego spełnienia. Lecz ten, kto działa tylko wolą, spełnienia nie znajdzie nigdy. Radość, ujęta rachunkiem strat i zysków, podporządkowana zachciankom człowieka, umiera. Zostaje gorycz i smutek. By radość mogła żyć i ożywiać nasze istnienie, musimy pojąć, że jest darem. Darem, który otrzymujemy jedynie w wolności i miłości.

Kiedy jesteśmy wolni, wolni nie tylko od przymusu, lecz również od przymuszania innych, otwieramy się na otaczającą nas rzeczywistość. Napotkanych ludzi mniej widzimy przez pryzmat własnych potrzeb, bardziej zaś w ich wewnętrznej istocie. Są tacy, jacy są. Ich twarze – ładne czy brzydkie, młode czy stare, swojskie czy obce – są w stanie do nas przemówić, wzbudzić zainteresowanie, nawet zachwyt. Patrząc na nie, zapominamy o własnych troskach i kłopotach. Przyjmując je w siebie, gotowi jesteśmy do przyjęcia daru. Ten dar ani nie uśmierza bólu, ani nie daje przyjemności. Przynosi natomiast radość, która jest snopem światła i podmuchem ciepła. Radość wydobywa z mroku ukryte piękno bytu i pobudza uśpione w nim dotychczas siły dobra. Tak oto życie obudzonego radością człowieka ulega przemianie; powstaje nowy porządek duszy, nowa hierarchia wewnętrzna, w której ból i przyjemność tracą władzę.

A więc radość jest darem. Cóż więc dziwnego, że w chrześcijaństwie straciła żywotność, że stała się cnotą suchą i niedościgłą, że bywa wstydliwie ukrywana pośród wyrzutów sumienia? Podobny los spotkał przecież łaskę. Mimo przeświadczenia, że cały świat jest dziełem Boga, chrześcijanie oddzielali naturę od łaski, czynili z niej rzeczywistość suchą i niedościgłą, udzielaną człowiekowi spoza jego życia. Czyżby zapomniano o intuicjach mistyków, którzy pulsowanie łaski czuli w każdym oddechu; którzy, żyjąc blisko Boga, wiedzieli, że samo istnienie jest niepojętym darem? Niepojętym, bo któż potrafi je wyjaśnić; niepojętym, bo przekraczającym stwórcze możliwości człowieka. Czyżby chrześcijaństwo bało się łaski – nieujarzmionej, spontanicznej, swobodnej – gotowej w każdej chwili wyjść nam naprzeciw? Czyżby bało się radości?

Zapewne tak. Radość wymyka się naszej woli, wymyka się zakazom i nakazom, doktrynom, instytucjom religijnym. Jest Bożym szaleństwem. Jest tchnieniem niebios udzielanym człowiekowi otwierającemu się na rzeczywistość. Jest tańcem stworzenia i ekstatyczną muzyką bytu. Jej czysty rytm można wyczuć w każdym geście hojności, w każdym akcie twórczym, w każdej głębokiej modlitwie. Radość jest w szczerym śmiechu i prawdziwych łzach. Jest w macierzyństwie i przyjaźni, w więzi między mistrzem a uczniem, w każdym „tak” wypowiedzianym z głębi serca. Jest dziecięcą zabawą, uściskiem kochanków i szczęśliwym uśmiechem ukochanej twarzy. Jest owocem miłości ludzkiej i Boskiej. Jest wszędzie tam, gdzie rozproszone iskry scalają się w żywy płomień, gdzie wypełnia się dystans i samotność przemienia w związek.

Radość jest oznaką siły, dzięki której świat powstał i codziennie odradza się na nowo. Ten, kto przeżywa radość, czuje smak Zmartwychwstania. Ten, kto poznał radość, poznał najważniejsze zadanie duchowe człowieka. Wie już, bo nie może nie wiedzieć, że radość płynie z łączenia tego, co rozdzielone – łączenia rozchodzących się cząstek własnej duszy, łączenia ludzi, łączenia człowieka z Bogiem. I pojął, że ten ruch łączenia – który pulsuje w sercu każdej religii – jest niczym innym, jak ruchem miłości: miłości, która wyzwala radość.

Czy chrześcijaństwo potrafi znaleźć w sobie szaleństwo radości? Czy o Zmartwychwstaniu zdoła mówić nie z nut, lecz ze słuchu? Być może tak. Ale chyba tylko wówczas, gdy będzie w stanie połączyć to, co mocą historycznego przypadku było w jego wizji świata rozłączone: ducha i materię, łaskę i naturę, agape i eros. Gdy przestanie bać się wolności, tańca, ludzkiego ciała. Gdy apolliński ład chrześcijaństwa, zamiast odrzucać w przerażeniu dionizyjski chaos, będzie potrafił go wchłonąć i zsakralizować. Zsakralizować tak, by nikt już nie powiedział, że jest to religia ludzi słabych i pozbawionych żywotnej siły. Czy chrześcijaństwo pójdzie tą drogą? Niewykluczone. Jest przecież religią wcielonej miłości.

Krzysztof Dorosz
[Eseista zajmujący się problematyką religijną, publikuje na łamach miesięcznika „Znak”; jest członkiem warszawskiego zboru ewangelicko-reformowanego. Powyższy tekst miał swój pierwodruk w „Tygodniku Powszechnym” w 1993 r.]