Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

7-8 / 1992

Wokół problemu tolerancji nagromadziło się szczególnie dużo nieporozumień. W polsko-litewskiej Rzeczypospolitej XVI wieku i pierwszej połowy następnego stulecia wyrażała się ona w dopuszczaniu do istnienia obok Kościoła panującego (rzymskokatolickiego) także innych sekt, wyznań i religii. Ich szlacheccy zwolennicy nie podlegali żadnej dyskryminacji z powodu swych przekonań religijnych. Zarówno oni, jak i mieszczanie, którzy opowiedzieli się po stronie Reformacji, cieszyli się swobodą kultu, która jednak w ośrodkach miejskich Korony uległa już u schyłku XVI wieku zakłóceniu na skutek zaczynających się tam pogromów religijnych.

Od tolerancji religijnej należy odróżniać wolność religii, polegającą nie tylko na możliwości wyboru dowolnej konfesji, lecz i na prawie do głoszenia oraz propagowania poglądów sprzecznych z jakąkolwiek religią (z ateistycznymi włącznie). Aż do końca XVIII stulecia żadne państwo europejskie nie zezwalało swoim obywatelom na podobnie pojmowaną swobodę wyznaniową. W jeszcze większym stopniu dotyczyło to wolności sumienia, przez którą rozumiemy możliwość wyznawania, głoszenia i propagowania wszelkich zapatrywań, nie tylko religijnych, lecz również naukowych, filozoficznych, społecznych i politycznych.

W potocznym rozumieniu tego słowa tolerancja bywa zacieśniana do zagadnień ściśle wyznaniowych, gdy tymczasem znajdowała ona także wyraz w sposobie traktowania mieszkańców innego języka i obyczaju stanowiących znaczną część ludności dawnej Rzeczypospolitej. Zauważali to już współcześni. W połowie XVII stulecia poeta Wespazjan Kochowski pisał:

Mała i Wielka Polska, Prusy, Kurlandyja, Różne narody, stroje, mowa, religija.

Wtórował mu kaznodzieja katolicki, Jakub Olszewski, u którego czytamy, iż Rzeczpospolita jest ptak pstry, wszytek farbowany. Tkniesz rozmaitości narodów? ptak pstry: Polacy, Litwa, Ruś, Mazowsze, Żmudź, Prusowie. To samo miało dotyczyć rozmaitości wiar.

Na ludność szlachecką olbrzymiego państwa składali się poza samymi Polakami także Litwini, Rusini i Niemcy. Miasta zamieszkiwali, obok wyżej wymienionych, Ormianie i Żydzi. W niektórych występowały także kolonie ludności włoskiej, francuskiej czy nawet holenderskiej. Zwarte osadnictwo przybyszów z dalekich Niderlandów objęło także tereny wiejskie (m. in. wokół Gdańska), a osadnicy czescy, reprezentowani przez tak zwaną Jednotę braterską, w dwóch falach (po 1548 i po 1626 r.) napłynęli do Wielkopolski. Wszystkie te grupy nie podlegały dyskryminacji ze względów narodowościowych, wręcz przeciwnie, cieszyły się rozległym samorządem, korzystały również z rozległych swobód religijnych.

Zajmujący się głównie handlem Ormianie posiadali swą starszyznę, sądy, a nawet odrębne prawo, zatwierdzone przez królów polskich. To samo da się powiedzieć o ludności niemieckiej Prus Królewskich, której aż do końca istnienia szlacheckiej Rzeczypospolitej nikt nie przeszkadzał w pielęgnowaniu języka, odrębności obyczajów czy rodzimej kultury. W XVI i XVII wieku przeszkodę w nadaniu prawa miejskiego mogła stanowić jedynie religia, co zresztą działało w sposób obosieczny. Tak więc z jednej strony Toruń i Gdańsk nie dopuszczały do osiedlania się katolików, a Kraków i Lublin w XVII stuleciu podobne restrykcje stosowały wobec zwolenników protestantyzmu. Natomiast ludność żydowska cieszyła się daleko posuniętą tolerancją w większości miast katolickiej Korony (Wielkopolski, Małopolski oraz Mazowsza), była zaś niechętnie widziana w miastach luterańskich Prus Królewskich.

W XVI wieku wzrastała w Koronie ludność gmin żydowskich (tak zwanych kahałów), a to na skutek napływu emigrantów z Niemiec i Czech oraz z Półwyspu Iberyjskiego (często poprzez Włochy). Pod opieką polskich królów nastąpił gospodarczy rozkwit żydowskiego handlu i rzemiosła. Przybysze cieszyli się daleko posuniętą autonomią. Znajdowała ona wyraz w całkowitym samorządzie, obejmującym zarówno sprawy religijne, jak i kwestie opieki społecznej, szkolnictwa oraz wymiaru sprawiedliwości. Od drugiej połowy XVI wieku aż po rok 1764 istniały wspólne sejmy żydowskie, zbierające się corocznie w Lublinie albo w Jarosławiu, podczas jarmarków. Uczestniczyli w nich posłowie, wybierani przez przedstawicieli kahałów oraz rabinów poszczególnych prowincji. Te tak zwane waady uchwalały ustawy obowiązujące gminy żydowskie w całej Rzeczypospolitej, jak również zajmowały się rozdziałem podatków.

W całej ówczesnej Europie niewiele interesowano się tym, po jakiemu mówią ludzie chodzący za pługiem czy stojący za sklepową ladą. Z obojętnością dla różnic językowych od połowy XVII stulecia zaczęła w Rzeczypospolitej kontrastować nietolerancja, jaką przejawiano wobec odmiennych postaw wyznaniowych czy światopoglądowych. W okresie triumfu hasła Polska – przedmurzem niepokojono się faktem, iż ową twierdzę katolicyzmu zamieszkują ludzie różnych konfesji, skłonni do spiskowania ze swymi współwyznawcami po drugiej stronie „muru" okalającego antemurale (przedmurze) - Natomiast wspólnota języka (niemieckiego czy ruskiego) z potencjalnymi wrogami Rzeczypospolitej nie spędzała szlachcie snu z powiek. Jeśli niekiedy na sejmikach domagano się wygnania Tatarów, Żydów czy Cyganów, to ze względu na ich naganne obyczaje, podyktowane trybem życia i odmiennością religii, nie zaś z uwagi na obcość etniczną. Wspólnota etniczna niewiele pomogła braciom polskim (arianom), odwołującym się do niej po wydaniu edyktu banicji (1658), obcość narodowościowa niewiele zaszkodziła niemieckim czy czeskim kolonistom, którzy w tym samym czasie napływali do Polski.

Proces polonizacji niemal całej warstwy szlacheckiej, jaki nastąpił w XVII i XVIII stuleciu, odbywał się wyłącznie na zasadzie dobrowolności, bez jakichkolwiek nacisków ze strony władzy państwowej: monarchy, urzędów czy sejmu. W państwie wielonarodowościowym zdarzało się nieraz, iż szlachta podbitego czy przyłączonego kraju przyjmowała po pewnym czasie język i kulturę warstwy panującej, że przypomnimy tylko germanizację czeskiego rycerstwa lub triumf angielszczyzny wśród szkockiej gentry oraz normandzkich baronów, rządzących podbitą Irlandią. Ci ostatni, zanim się całkowicie zanglizowali, z francuszczyzny przechodzili często na język i obyczaje miejscowej ludności. Aby temu zapobiec, wydano w 1366 roku edykt (obowiązywał aż po rok 1613), który głosił, iż każdy Anglik ma używać angielskiego języka, i ostrzegał, aby po irlandzku z innym Anglikiem rozmawiać się nie ważył.

Wydanie podobnego zakazu nie przyszłoby do głowy żadnemu z naszych władców nie tylko w Koronie, ale i na poddanej wpływom kultury ruskiej Litwie. Daremnie byśmy szukali jakichś aktów ustawodawczych, które by popierały czy przyspieszały proces polonizacji Wielkiego Księstwa. Wręcz przeciwnie, na Litwie w pełni respektowano język ruski jako urzędowy. Zygmunt August odmówił wręcz (1566) żądaniom szlachty podlaskiej, aby pisano do niej tylko po polsku lub po łacinie, ponieważ ruskiego nie rozumiała. Stopniowo znikał on jednak z dokumentów, co dopiero u schyłku XVII stulecia zostało oficjalnie uchwalone przez sejm Rzeczypospolitej, kiedy to większością głosów konkludowano, po polsku, a nie po rusku, pisać. Występujące w tym samym czasie w Prusach Królewskich przechodzenie z niemieckiego na polski zarówno w trakcie obrad sejmikowych, jak i we wszystkich dokumentach dotyczących obrony państwa, nie zostało nigdy uregulowane w sposób formalnoprawny. Ostentacyjnie przez niektórych posłów używana niemczyzna miała potwierdzać raczej niezłomną wolę zachowania odrębności ustrojowej Prus Królewskich aniżeli odrębność etniczną tej prowincji. Szlachta nie traktowała tych manifestacji zbyt poważnie, o czym świadczy m. in. żartobliwa wypowiedź Jana Gnińskiego, który świeżo powrócił z poselstwa do Konstantynopola. Na sejmiku w Grudziądzu (1672) oświadczył on, że jeśli kto życzy tu sobie wotować po niemiecku, to niech mu wolno będzie odpowiadać mu po... turecku.

Dopiero w dobie oświecenia zaczęto odchodzić od neutralnej postawy wobec problemu różnic językowych. W asymilacji przede wszystkim Rusinów ujrzano rękojmię ich lojalności wobec Rzeczypospolitej, klucz do bezpieczeństwa państwa, i to zarówno wewnętrznego, jak i od strony sąsiadów. Hugo Kołłątaj przypominał, iż bunty ludu występowały u nas tam tylko, kędy nie umiał on mowy polskiej i graniczył z państwem moskiewskim. Domagano się również stopniowej, ale sterowanej odgórnie, asymilacji Żydów; ze względu na przestrzeganą od pokoleń autonomię Prus Królewskich nie rozciągano tego wymagania na ich niemiecką ludność. Wszystkie te postulaty pozostawały pod wyraźnym wpływem idei Wielkiej Rewolucji, dla której być patriotą oznaczało mówić po francusku, a więc posługiwać się językiem republiki i wolności. Unifikacja językowa była, zdaniem jakobinów, niezbędnym warunkiem zaznajomienia wszystkich mieszkańców tego kraju z hasłami rewolucji, narzędziem propagandy jej idei, środkiem umocnienia państwa od wewnątrz.

Przejdźmy z kolei do pojmowania terminu tolerancja w aspekcie czysto wyznaniowym. O Polsce XVI wieku jako azylu heretyków pisano tak często, że budzi to u niektórych podejrzenie, iż mamy tu do czynienia z mitem kompensacyjnym, wymyślonym dla zaspokojenia narodowych ambicji. Tym bardziej, że w opinii europejskiej nie tylko doby oświecenia ponura sprawa toruńska z 1724 roku, kiedy to stracono jedenastu luterańskich rajców oraz burmistrza za sprowokowany napad na tamtejsze kolegium jezuickie, przesłoniła postanowienia wcześniejszej o półtora wieku Konfederacji warszawskiej.Przypomnijmy, że 28 stycznia 1573 roku, a więc w trakcie bezkrólewia po śmierci ostatniego z Jagiellonów, przyznano całej szlachcie prawo wyboru dowolnej konfesji. Sygnatariusze Konfederacji zobowiązali się do nie narzucania wiary przemocą. Gdyby zaś władze zwierzchnie próbowały wszcząć prześladowania religijne, podpisana pod ustawą szlachta miała się temu zdecydowanie przeciwstawić. Choć Konfederacja, potwierdzana przez następnych władców Rzeczypospolitej, stała się częścią przywilejów tego tylko stanu, to jednak z jej dobrodziejstw korzystali również mieszczańscy zwolennicy Reformacji, pod warunkiem oczywiście, ze znaleźli protektorów w postaci możnych współwyznawców. W konsekwencji dochodziło do takich paradoksów, że nawet w XVII stuleciu, a więc w dobie triumfującej już kontrreformacji, nie tylko w miastach Prus Królewskich, ale i w niektórych ośrodkach różnowierczych na terenie Litwy oraz Korony protestantyzm był wyznaniem panującym. W należącym do zwolenników braci czeskich Lesznie, w ariańskim Rakowie, w Kiejdanach, stanowiących własność kalwińskiej gałęzi rodu Radziwiłłów, katolicy przez długi czas daremnie zabiegali o posiadanie własnej świątyni, a więc o swobodę kultu publicznego. Obejmowała ona wyznania nie tolerowane poza Polską w innych krajach Europy, że wymienimy tylko anabaptystów holenderskich (tak zwanych menonitów). Ze wszystkich krajów chrześcijańskiej Europy tylko w Rzeczypospolitej tolerowano istnienie meczetów, w których odprawiali swe nabożeństwa Tatarzy litewscy, będący wyznawcami islamu. Za charakterystyczną dla Polski właściwość wypadnie także uznać istnienie Karaimów, uważających Stary Testament za wyłączne źródło wiary, oraz wyznawców monofizytyzmu, którzy uznawali tylko boską naturę Chrystusa (byli nimi w znacznej części wspomniani już Ormianie).

W dobie Reformacji zarówno żydowscy (Jakub z Bełżyc), jak i karaimscy (Izaak z Trok) polemiści śmiało zabierali głos w sporach religijnych najżywiej obchodzących chrześcijan. Pierwszy z wyżej wymienionych bronił (w polemice z arianinem Marcinem Czechowicem) wyższości Talmudu oraz Starego Testamentu nad Nowym. Każdy też mógł się zapoznać z jego poglądami, gdyż Jakub pisywał czystą polszczyzną, pełną orientalnych alegorii i przykładów czerpanych z Biblii. Z kolei Izaak, syn Abrahama z Trok, żyjący w drugiej połowie XVI stulecia, medyk i sekretarz tamtejszej gminy karaimskiej, napisał w języku hebrajskim dzieło Twierdza wiary (Hizzuk emunah), zawierające nie tylko obronę poglądów tej grupy, ale i krytykę zasadniczych dogmatów chrześcijaństwa. Śladami tych pisarzy nie odważyłby się pójść żaden z zachodnioeuropejskich wyznawców judaizmu, którzy ze słusznej obawy przed inkwizycją unikali jakiejkolwiek polemiki ze zwolennikami chrześcijaństwa.

Jeśli zaś polska kontrreformacja zwyciężyła ostatecznie w walce o rząd dusz, stało się to nie na drodze krwawych prześladowań, ale dzięki dobrowolnej konwersji protestanckich magnatów i szlachty, jak również poprzez wykorzystanie pewnych luk prawnych, istniejących w Konfederacji warszawskiej. Nie określała ona bowiem, w jaki sposób mieliby być karani ludzie naruszający pokój wyznaniowy w państwie. Nader niejasno mówiła o chłopach, milczała zaś w ogóle na temat miast.

Tymczasem właśnie w miastach w drugiej połowie XVI wieku zaczęły się wspomniane już pogromy wyznaniowe, w czasie których niszczono kościoły różnowierców (zwane wtedy zborami), grabiono ich sklepy i domy, profanowano cmentarze i napadano na pogrzeby, samych zaś protestantów bito, rzadko jednak zabijano. Do połowy XVII wieku zginęło podczas tych zajść w Krakowie od 10 do 12 luteranów i kalwinistów, tyleż samo mniej więcej katolików poniosło śmierć ze strony broniących się różnowierców lub dało głowę w wyniku wyroku sądowego, jako winni grabieży i śmierci. Grono męczenników polskiej Reformacji można powiększyć o kilku jej wyznawców, straconych m. in. za domniemaną obrazę uczuć religijnych (jak arianin Iwan Tyszkowic i kalwinista Franco de Franco, obaj w tym samym roku 1611).

Warto jednak w związku z tym przypomnieć, iż w Anglii, w samym tylko XVI stuleciu, poniosło śmierć za swe wyznanie 278 protestantów (głównie za rządów Marii Tudor, zwanej nie bez przyczyny „krwawą") i 189 katolików. W Niderlandach za wierność Reformacji stracono na stosach i szubienicach lub pod toporem kata blisko tysiąc osób, we Francji podczas jednej doby (z 23 na 24 sierpnia 1572) ofiarą rzezi padło w samym tylko Paryżu parę tysięcy hugenotów. W ślad za stolicą poszły inne miasta; w sumie zgładzono wówczas co najmniej 30 tysięcy zwolenników Genewy, nie licząc oczywiście setek tysięcy ofiar wojen religijnych, które tak spustoszyły Zachód Europy. Uchwalając Konfederację warszawską szlachta pragnęła zabezpieczyć swą ojczyznę przed powtórzeniem się w Polsce tego, co oglądano we Francji, Niemczech czy Niderlandach.

Elita intelektualna, a ona wówczas nadawała ton życiu politycznemu, doskonale rozumiała, iż burza wojny domowej na tle religijnym doprowadziłaby do rozpadu wieloetnicznej i wielowyznaniowej Rzeczypospolitej. Podobnie, dodajmy, jak opóźniła o kilka wieków zjednoczenie Niemiec oraz doprowadziła do podziału Niderlandów na dwa państwa; Belgię i Holandię. Właściwie pojmowana racja stanu nakazywała władcom Polski i Litwy prowadzenie realistycznej polityki, nie podporządkowanej względom wyznaniowym. Na zewnątrz wyrażało się to w utrzymywaniu pokojowych stosunków z Turcją oraz w uznawaniu pierwszego państwa protestanckiego, jakim były Prusy Książęce, których hołd przyjęto w 1525 roku na rynku krakowskim. W polityce wewnętrznej o potrzebie okazywania tolerancji wszystkim poddanym, niezależnie od ich konfesji, uczyły już doświadczenia minionych stuleci, kiedy to królowie polscy i wielcy książęta Litwy dopuszczali do swobodnego rozwoju prawosławia.

Tolerancja polska wynikała więc do pewnego stopnia z trzeźwego rachunku zysków i strat, z nauk dawanych przez historię, wreszcie z położenia na mapie kontynentu. W tej bowiem części Europy od pokoleń krzyżowały się wpływy różnych kultur, wyznań i religii.

Niektórzy, i to już od XVI wieku poczynając, wywodzili polską tolerancję z jeszcze mniej chwalebnych pobudek, a mianowicie z oziębłości religijnej i słabego przywiązania do wiary przodków. U schyłku poprzedniego stulecia Michał Bobrzyński pisał, iż owa tolerancja wynikała nie z przewagi zasad politycznych i humanitarnych nad religijnym uczuciem, ale z braku silnych religijnych przekonań.

Nie tu miejsce na obszerniejszą polemikę z powyższymi zarzutami; warto przypomnieć tylko jedną prawdę, aktualną we wszystkich stuleciach. We wszystkich ustępstwach czynionych przez władze kościelne czy świeckie nieistotne są motywy kompromisów, ale ich owoce. Tymi zaś, w wypadku polskiej tolerancji, okazał się rozkwit naszej kultury doby renesansu oraz wczesnego baroku. Nawet w pierwszej połowie XVIII stulecia nie ośmielono się naruszyć granic posiadłości szlacheckich. Bez przeszkód działały w nich szkoły różnowiercze, kwitły drukarnie, zwoływano regularnie synody i uczęszczano do zborów.

Lata „potopu" (1655-1660), kiedy to niemal całe terytorium szlacheckiego państwa zostało zajęte przez wrogów, przyniosły wyraźną zmianę stosunku jego mieszkańców do obcych w szerokim tego słowa rozumieniu. Cudzoziemcy, dawniej przybywający do Polski w charakterze petentów, w poszukiwaniu chleba oraz swobód religijnych, pojawili się w niej teraz jako zbrojne kolumny najeźdźców: rabusiów i morderców. Odtąd też dawna polska tolerancja, która charakteryzowała „państwo bez stosów" w złotym wieku jego dziejów, zaczyna przechodzić do przeszłości. Najsilniej chyba odczuwano obcość wyznaniową ludzi, z którymi łączyły równocześnie więzy języka czy nawet pokrewieństwa. „Swój" budził większą troskę o jego zbawienie i - niepokój, jeśli nie chciał uznać blasku „prawdziwej wiary". Stąd na wygnanie zostali skazani bracia polscy, należący w znacznej mierze do szlachty. W dziesięć lat po ich wygnaniu sejm polski zabronił porzucania katolicyzmu pod karą banicji (1668). W 1673 roku zamknięto ludziom innej konfesji dostęp do stanu szlacheckiego; na mocy uchwały sejmowej indygenaty (potwierdzenie szlachectwa otrzymanego w innym państwie) oraz nobilitacje mieli odtąd otrzymywać wyłącznie katolicy.

Konfederacji warszawskiej jednak nie zniesiono, choć tego domagali się posłowie mazowieccy na sejmie 1666 r.; formalnie obowiązywała ona aż do końca istnienia pierwszej Rzeczypospolitej. Wbrew tej ustawie położono jednak kres swobodnemu wyznawaniu wiary. Warto w tym miejscu dodać, iż za porzucenie panującego wyznania już przedtem w Anglii, Niderlandach i Skandynawii grożono wygnaniem. Tak zwanej apostazji (w tym przypadku porzucania katolicyzmu) w Polsce zabraniała nawet Konstytucja uchwalona 3 maja 1791 roku, a więc w dobie pełnego rozkwitu idei oświecenia. Miało to z jednej strony zyskać dla niej przychylność Kościoła, który dość niechętnym okiem spoglądał na ustawę przygotowaną w znacznym stopniu przez środowiska polskiej masonerii. Z drugiej zaś strony Stanisław August Poniatowski obawiał się, iż zniesienie zakazu apostazji zachęci ruskich chłopów do masowego przyjmowania prawosławia.

W Wielkiej Encyklopedii Francuskiego Oświecenia pod hasłem Polska czytamy m. in., że kraj ten zamieszkuje naród, który nie wyhodował na swym łonie ani spisku prochowego, ani Nocy św. Bartłomieja, ani mordu senatorów, ani królobójstwa. Nie zbroił też braci przeciw braciom. Jest to państwo, w którym spalono najmniej ludzi za to, że się pomylili w dogmatach. Podobnie pisał Dymitr Michał Krajewski w roku 1784:miło jest czytać historyję narodu naszego. Są to dzieje najspokojniejszego ludu w świecie. Nie ma w nich ani rzezi św. Bartłomieja, ani nieszporów sycylijskich, ani podbicia Ameryki...Choć sporo jest w tych pochwałach przesady, trudno nie przyznać, iż w jakimś stopniu oddają one polską rzeczywistość XVI stulecia, kiedy to szeroko pojmowana tolerancja religijna szła w parze z narodowościową.

Prof. Janusz Tazbir
[Instytut Historii PAN, Warszawa]