Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

NR 2/2018, s. 5

Jaroslaw Swiderski (fot. Ewa Jozwiak)Od pewnego czasu trwa coraz bardziej ożywiająca się dyskusja nad prawidłowym tłumaczeniem (i rozumieniem) szóstej prośby Modlitwy Pańskiej. Do dyskusji włączył się papież Franciszek, włączyli się też liczni teologowie protestanccy. M.in. bardzo ciekawą analizę znaczenia zwrotu „i nie wódź nas na pokuszenie” przeprowadziła w JEDNOCIE (nr 1/2018) prof. Kalina Wojciechowska. Wydawać by się mogło, że temat jest w pełni wyczerpany. Niektórzy chrześcijanie modlą się dotychczasowymi słowami Modlitwy Pańskiej, inni zastąpili je bardziej nowoczesnymi zwrotami, jak np. „i uchroń nas przed pokusami”, „i nie daj, byśmy ulegali pokusom” lub podobnymi. Ale dyskusja wciąż nie wygasa, gdyż nad argumentami górują emocje wyrosłe z faktu, że Modlitwy Pańskiej uczyliśmy się przecież przeważnie jako dzieci i ona właśnie najczęściej kojarzy się nam z całą naszą wiedzą o Bogu, z całym tzw. „życiem religijnym”.

Czy słusznie? Przypomina mi się następujące wydarzenie z dzieciństwa: przeszło siedemdziesiąt lat temu mieszkałem jako kilkunastoletni chłopiec w niewielkim, powiatowym miasteczku na Podlasiu. Byliśmy tam jedyną rodziną ewangelicką, a Pismo Święte dla wszystkich naszych sąsiadów było niedostępne z wyjątkiem specjalnie dobranych fragmentów czytywanych przez księdza w kościele. Moja mama swój egzemplarz Biblii pożyczyła pewnego dnia młodej sąsiadce. Dzień później z wielką awanturą wpadła do nas jej matka, wołając od progu: „Jak pani mogła dać do czytania mojej córce taką nieprzyzwoitą książkę?!”. Scena ta wstrząsnęła mną wówczas tak silnie, że do dziś mam pewien uraz do wszelkich dyskusji typu „co myślał autor, gdy pisał te słowa?”. Ale czasem niezbędnym się staje uświadomienie sobie, jak ja naprawdę rozumiem te ważne słowa, które w tej chwili czytam. Spróbuję to przedstawić poniżej w kilku zdaniach i namawiam Szanownych Czytelników do dyskusji, bo chyba problem jest tego wart.

Źródłem pokusy jest, moim zdaniem, możliwość wyboru. Pan Bóg stworzył człowieka na obraz i podobieństwo własne, a więc wyposażył go w wolną wolę, czyli właśnie w możliwość takiego wyboru. Człowiek przeżywa swoje życie tak, jakby podążał drogą od momentu narodzin do śmierci. Cały czas dokonuje wyboru między dobrem a złem, między posłuszeństwem Bogu a sprzeciwem wobec Jego woli. Najważniejszym dla chrześcijanina przykładem takiej drogi jest życie Jezusa Chrystusa, który sam nazywa siebie drogą – drogą do Boga. I na tej drodze Duch zawiódł (zaprowadził) Jezusa na pustynię, aby w skrajnych warunkach (czterdziestodniowy post) został poddany próbie, pokusie (np. Mt 4,11). Diabeł zaproponował mu łatwy posiłek (symbolizujący dobrobyt), bezpieczeństwo, wreszcie władzę. We wszystkich tych trzech przypadkach warunkiem uzyskania takiego dobrostanu było popełnienie czynu niezgodnego z wolą Boga, ba, nawet czynu stanowiącego „kuszenie, wystawianie na próbę Pana Boga” (Pwt 6,16; 1 Kor 10,9).

Dlaczego więc dziś tak zaciekle walczymy ze zwrotem „i nie wódź nas na pokuszenie”? Przecież nie oznacza ono, że Bóg nas kusi, lecz że pragniemy, aby na drodze, po której nas prowadzi (wiedzie), gdy musimy stale wybierać między działaniami zgodnymi i niezgodnymi z Jego wolą, było jak najmniej tych drugich możliwości. By wiódł nas drogą, a właściwie by pomógł nam wybierać drogę, którą na swoim przykładzie wskazał nam Pan Jezus. Czy odpowiada Wam, Drodzy Czytelnicy, takie podejście do problemu pokusy? Co Wy na to?

* * * * *

Jarosław Świderski – profesor elektronik, Instytut Technologii Elektronowej

 

Na zdjęciu autor felietonu (fot. Ewa Jóźwiak)