Drukuj

8 / 1996

CO WY NA TO?

Nikt z nas nie jest samotną wyspą, stanowimy raczej system naczyń połączonych. To, co robi ktoś z nas, i to, co się z nim dzieje, wywiera wpływ na pozostałych. Jaki? Po pierwsze, świadomy i nieświadomy. Po drugie zaś, budujący lub destrukcyjny. Dysponujemy na szczęście takimi mechanizmami, które sprawiają, że od nas zależy – przynajmniej w bardzo dużym stopniu – i to, co emitujemy, i to, co absorbujemy. Te mechanizmy (słowo użyte z braku lepszego) to sumienie, tzw. zdrowy rozsądek i anachroniczna dziś, jakby się mogło zdawać, bojaźń Boża. Ich prawidłowe funkcjonowanie sprawia, że np. nie idziemy w ślepym pędzie za obłąkanym przywódcą religijnym czy politycznym, nie przykładamy ręki do szemranych interesów itp.

Świadomy wpływ wywierają na nas rodzice, nauczyciele, lekarze. Duchowni, pracodawcy, politycy i społecznicy. Dziennikarze telewizji, radia i prasy. Mówiąc o świadomym oddziaływaniu, mamy na myśli bezpośredni, jawny przekaz treści, jakie docierają do nas w kontakcie z ludźmi, którzy chcą wpoić nam określone zasady i postawy (chodzi nie tylko o zmorę dzieciństwa: „Nie garb się!”), przekazać informacje, skłonić do pożądanych zachowań.

Ale przekazowi zawsze towarzyszy cała gama środków wyrazu. Już małe dziecko wie, że ton głosu i mimika świadczą o tym, czy rodzice są w dobrym humorze, czy wyładowują na nim gniew (bo np. mają kłopoty w pracy). W miarę dorastania orientuje się też, że istnieją rozmaite techniki apelu i zyskiwania życzliwości (np. podlizywanie się czy szantaż), które stosuje się, aby skłonić kogoś, by zrobił to, co chcemy. Warto pamiętać, że kryją się za tym rozmaite intencje.

Zewsząd sączy się także w nasze uszy wchłaniany bezrefleksyjnie przekaz: wszędzie dzieją się zbrodnie i nadużycia, młodzież się degeneruje, świat schodzi na psy (niech nam to porównanie wybaczą), narasta ogólnoludzka znieczulica. Chlubne wyjątki tylko potwierdzają regułę. Nie można bez konsekwencji dla własnego spojrzenia na świat słuchać tej złej nowiny. Czym to owocuje? Tym, że sami zaczynamy gderać, zrzędzić, doszukiwać się dziury w całym (czynność skazana na sukces) i w rezultacie mamy wszystkim wszystko za złe. Nic tak nie podcina ludziom skrzydeł.

Wyobraźmy sobie, że prosi się kogoś o posprzątanie ogromnego pomieszczenia, a kiedy skończy, nie tylko nie mówi mu się zwykłego „dziękuję”, ale jeszcze ruga, że śmiał zabrudzić szmatę, której użył do umycia podłogi. Czy istnieje szansa, że okaże ponownie dobrą wolę? Zastanówmy się, czy swoimi komentarzami nie zniechęcamy ludzi, którzy podjęli się jakiejś pracy, z efektów której wszyscy korzystamy? Czy nie budzi to niesmaku u świadków takiego zrzędzenia? I czy, co gorsza, nie pobudza ich do postanowienia, że nigdy się działania dla dobra wspólnego nie podejmą bo nie mają ochoty narażać się na wysłuchiwanie wiecznego gderania? Doszukując się źdźbeł i belek w oku bliźniego, sobie i jemu rzucamy kłody pod nogi. W realnym świecie nic nie dzieje się bowiem tak, jak na animowanych filmach Disneya, gdzie zjawia się uczynna wróżka, macha czarodziejską laseczką... pstryk i stoi śliczny, lśniący pałac.

Czasem to widzenie wyłącznie wad, irytujące i podcinające ludziom skrzydła, wynika stąd, że nad kimś wisi chmura trosk i nieszczęść, która zasłania oczy i dławi gardło. Przy każdym otarciu się o taką osobę wylewa się z niej gorycz i żółć. Niekiedy wystarczy poczekać, by zaświtał nowy dzień, i w jego świetle ujrzeć, że świat nie jest taki zły, a ludzie nie są przynajmniej naprawdę nie wszyscy, tacy podli, jak wydawało nam się, kiedy patrzyliśmy na wszystko w czarnych barwach nocy. „Wieczorem bywa płacz, ale rankiem wesele” – mówi mądra Księga.

Jako ludzie, którzy uważają się za wierzących, wywieramy wpływ na otoczenie, czy nam się to podoba, czy nie. Świat po prostu ocenia wiarygodność naszego świadectwa: naszego życia, niekoniecznie słów. Może byłby lepszy, gdyby chrześcijanie byli naprawdę godni tego miana i własnym przykładem do wiary zachęcali zamiast od niej odstręczać...

Zdobądźmy się na wielkoduszność i wspaniałomyślność wobec innych, bo są równie ułomni w swym postępowaniu, jak my. Choćby z początku szło nam to jak po grudzie, z czasem wejdzie w krew i przerodzi się w nawyk. Dodawajmy im zachęty i otuchy, bo milej i łatwiej wtedy żyć. Życzliwy uśmiech i dobre słowo, byle nie zdawkowe, czynią cuda. Nie mówiąc już o tym, że może się zdarzyć – choć nie musi – że inni odpłacą nam równie hojną miarą.

Jeśli będziemy karmić się i napełniać tym, co dobre – do czego zachęca nas apostoł Paweł – to nie tylko sami na tym skorzystamy. Odczuje to także nasze otoczenie. Na zasadzie naczyń połączonych.