Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

1-2 / 1998

CO WY NA TO?

Styczeń to miesiąc ożywionej, skumulowanej ekumenii – w samej Warszawie bite trzy tygodnie nabożeństw ekumenicznych! Maraton? Karnawał? Jakkolwiek zwany, czas ten sprzyja (przynajmniej powinien sprzyjać) wspólnej modlitwie oraz refleksji nad stanem obecnym i przyszłością stosunków międzywyznaniowych. Wiele pada wtedy słów o sensie i celach ekumenii, mniej o realiach, bo te często odbiegają od oczekiwań. Bez obaw, nie będzie tu ani bilansów, ani gromkich apeli. Ot, garść obserwacji semantycznych.

Od jakichś dwóch lat lektorzy telewizyjnych dzienników nie zacinają się już przy wymawianiu słowa ekumeniczny (dawniej zdarzało im się nawet zastępować je, jako obce i niezrozumiałe, bardziej swojsko brzmiącym przymiotnikiem ekonomiczny). Określenie to wyraźnie zadomowiło się w polszczyźnie, a nawet zaczęło żyć własnym życiem, o czym świadczy różnorodność kontekstów, w jakich się pojawia. Po ostatnich wyborach parlamentarnych jeden z przywódców Sojuszu Lewicy Demokratycznej na pytanie, jak jego klub postąpi wobec koalicjanta – Polskiego Stronnictwa Ludowego, które utraciło niemało mandatów, zażartował: Będziemy ich pocieszać, bo jesteśmy ekumenicznie miłosierni.

Oto parę przykładów z jednej gazety ogólnopolskiej: karp ekumeniczny (tytuł recenzji książki o kuchni galicyjskiej), spotkanie ekumeniczne (pod takim banalnym tytulikiem w dodatku telewizyjnym kryła się rozmowa prezenterów z trzech konkurencyjnych stacji telewizyjnych), z opowieści o ekscentrycznym milionerze: Aleksander Gudzowaty otrzymał metalowy wieszak ręcznej roboty za „ekumeniczne mistrzostwo w energetyzowaniu materii pieniężnej”. Uzasadnienie jest zgrywne, jak na okoliczność przystało. Co do fantazji w zarabianiu i wydawaniu pieniędzy, trudno pobić mistrza („Magazyn Gazety” z 9-10 stycznia).

Skoro mowa o „energetyzowaniu materii pieniężnej”, dodajmy, że gdy dziennikarze poszukiwali ks. Henryka Jankowskiego po jego pamiętnej wypowiedzi nt. nowego rządu, zbierał on w Rzymie fundusze na budowę centrum ekumenicznego w Gdańsku. Semantycznie niby wszystko gra, ale aż strach pomyśleć...

Zaskakująca jest elastyczność przymiotnika ekumeniczny. Przypomina on worek, do którego wrzucić można wszystko. A może dowodzi to mistrzostwa w żonglowaniu słowem? Wprawdzie chodzi o to, aby język giętki wyraził wszystko, co pomyśli głowa, co jednak począć z głową, w której panuje absolutny galimatias?

Wróćmy więc do źródeł. Ekumenia pochodzi od greckiego słowa oikoumene, którym nazywano świat zaludniony, objęty działaniem człowieka (w odróżnieniu od terenów nie opanowanych przez cywilizację), co w starożytności oznaczało świat grecki, a potem obszar cesarstwa bizantyjskiego. Ekumenizm to ruch w obrębie chrześcijaństwa, zachęcający poszczególne wyznania do współpracy, pojednania i przywrócenia jedności (różnie pojmowanej). Zajęcie to żmudne, najeżone problemami i pozbawione efektów specjalnych. Wiedzą o tym ci, którzy mozolili się nad nim, gdy jeszcze nie było w modzie i groziło przykrościami zarówno ze strony własnego środowiska wyznaniowego, jak i PRL-owskiego państwa, które hołubiło tylko koncesjonowaną ekumenię, podporządkowaną polityce kościelnej prowadzonej w myśl reguły „dziel i rządź”.

Trzydzieści lat temu ks. Bogdan Tranda pisał w tej rubryce: Kto bliżej zajmuje się zagadnieniami ekumenizmu, ten wie, jak mało mamy powodów do zadowolenia z siebie. (...) Wspólne nabożeństwo i modlitwa to jeszcze nie powód do dumy („Jednota” 1/68). Innym razem przywołał opinię szwajcarskiego teologa Lukasa Vischera: sam fakt wspólnej modlitwy wcale nie dowodzi, że jedność nasza rozwija się. Może być tak, że modlitwa o jedność staje się tylko namiastką prawdziwej jedności. Spotykamy się razem każdego roku, ale czy robimy postęp w tym zakresie? Zajmujemy się problemami związanymi z jednością, ale czy to w konsekwencji pobudza nas do czynów? Coroczny Tydzień Modlitw mógłby stać się aktem ukorzenia się przed bożkiem jedności, pobożnym gestem nie mającym żadnego wpływu na życie Kościoła. Niebezpieczeństwo jest tym bardziej wielkie, że każdy dzisiaj mówi o potrzebie większej jedności („Jednota” 5/68).

Aby ideę ekumenizmu – choć nieraz wydaje się niedościgłym ideałem lub nawet nierealną mrzonką – chronić przed dewaluacją, nie trzeba jej traktować z namaszczeniem i wynosić na piedestał. Naprawdę groźne są dla niej pustosłowie i fikcyjność. Może więc dewaluacja tego pojęcia, stawanie się przezeń czymś pół żartem, pół serio, traktowanym z przymrużeniem oka – jest zwykłą reakcją na niedostateczną przystawalność praktycznych postaw do pobożnych deklaracji i okolicznościowych gestów? Reakcją na inflację mówienia o ekumenii, z którego wynika zbyt mało konkretnych i trwałych zmian?