Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

4-5 / 1999

CO WY NA TO?

Jest na ogół skuteczna i to wyczerpuje listę jej zalet, uznać ją bowiem należy za moralnie naganną. Stosuje się ją wtedy, gdy nie mamy chęci dyskutować o spornej kwestii, a polega na przechytrzeniu oponenta i narzucenia mu rozwiązań, na które nie dałby zgody. Zawiera element psychicznej przemocy i nie świadczy najlepiej o kulturze – również politycznej – tych, którzy po nią sięgają.

Rządy III Rzeczypospolitej załatwiły w ten sposób dwie sprawy ważne z punktu widzenia życia społecznego. Pierwsza to wprowadzenie lekcji religii do szkół przez rząd Tadeusza Mazowieckiego, druga to podpisanie konkordatu z Watykanem przez rząd Hanny Suchockiej. W obu wypadkach prawnicy nie dopatrzyli się przekroczenia konstytucyjnych uprawnień. Jednak nie wszystko, co nie zakazane, jest godne pochwały. Szczególnie przykre było to, że chociaż i pan premier Mazowiecki, i pani premier Suchocka dali się poznać jako rozważnie działający politycy, to wtedy odstąpili od charakterystycznego dla siebie sposobu postępowania.

Spektakularna skuteczność metody faktów dokonanych sprawiła, że weszła ona w powszechne użycie. Parę lat później pewien parlamentarzysta zawiesił po cichu krzyż w sali obrad Sejmu. Obecność symboli religijnych w tym miejscu nie dla wszystkich jest oczywista. Na szczęście ci, którzy zostali postawieni przed faktem dokonanym, wykazali przytomność umysłu i nie dopuścili do „wojny krzyżowej”. Jednak wspomniana metoda święciła triumf.

Mimo różnej rangi powyższe przykłady mają dwie cechy wspólne. Po pierwsze, dotyczą delikatnej materii, a mianowicie kształtu obecności Kościoła Rzymskokatolickiego w życiu publicznym. Wypada żałować, że cel uznano za tak ważny, iż uświęcił środki. Po drugie, odnoszą się do wewnętrznych spraw naszego kraju.

W obliczu sukcesów osiąganych metodą faktów dokonanych nie dziwią poczynania Kazimierza Świtonia na oświęcimskim żwirowisku (zob. Wojna krzyżowa, „Jednota” 7-8/98). Stanął on na czele grupy ludzi, którzy sprzeciwili się zabraniu stamtąd „krzyża papieskiego”, co z nieco zbyt pochopnym optymizmem zapowiedział pełnomocnik rządu polskiego ds. kontaktów z diasporą żydowską.

Były hitlerowski obóz koncentracyjny w Oświęcimiu to miejsce wyjątkowe. Dla świata jest symbolem Zagłady, szatańskiego zamysłu Endlösung – zabicia całego narodu żydowskiego, zbrodniczego przedsięwzięcia zrodzonego w sercu nowożytnej Europy. Dlatego, choć hitlerowcy uruchomili ten obóz w okupowanej Polsce i katowali tam również Polaków, nie jest on wyłącznie naszą wewnętrzną sprawą. I dlatego – w innym wprawdzie charakterze niż ateński Akropol czy piramidy – został wpisany na listę dziedzictwa całej ludzkości. Jako memento, nakaz pamięci. Jako apel i ostrzeżenie.

Skoro jednak jest to miejsce tak bolesne, skoro przez 50 lat nie mówiono o nim w Polsce całej prawdy i skoro w razie konfliktu od razu zwracają się na nie oczy świata – bardzo łatwo tu o rozgłos. Świadczy o tym roczny niemal spektakl „w obronie krzyża przed zakusami światowego żydostwa”, odgrywany przed obiektywami kamer i mikrofonami przez Kazimierza Świtonia.

Długo trwało przerzucanie się przez Episkopat, rząd i samorząd odpowiedzialnością za rozwiązanie problemu okupacji żwirowiska i stawianych tam masowo krzyży. Hierarchia kościelna zajęła stanowisko dopiero, gdy jasne się stało, że na tym ogniu chcą upiec własną pieczeń schizmatyccy lefebryści. Po gorących debatach parlament uchwalił ustawę o ochronie b. hitlerowskich obozów zagłady, aby Skarb Państwa mógł przejąć żwirowisko i aby można było usunąć stamtąd krzyże (choć ustawa nie wspomina o „krzyżu papieskim”, premier oświadczył, że pozostanie on na miejscu). Wreszcie, gdy Kazimierza Świtonia aresztowano po tym, jak zaminował teren, by zapobiec usunięciu krzyży, do akcji wkroczyli żołnierze i przewieźli je do franciszkańskiego klasztoru w Harmężach. Było to zaledwie na tydzień przed pielgrzymką Jana Pawła II.

Ofiary oświęcimskiego obozu i ból tych, co ocaleli, otaczać musi szacunek. Oznaczać to powinno także uszanowanie uczuć Żydów, których rani obecność krzyża będącego dla nich nie znakiem miłości i pojednania, lecz zwiastunem hańby i śmierci! Ale o winach chrześcijanie nie chcą pamiętać: o pogardzie, o pogromach, o „ewangelizacji” metodą „chrzest albo śmierć”. To, co się stało na żwirowisku, to rekolekcje dla całej Polski. Rekolekcje pod prawdziwym krzyżem Jezusa – nie tym, który jest osadzony na ładunkach wybuchowych, lecz na miłości i nadziei – uważa ks. bp Tadeusz Rakoczy i oby miał rację, bo na razie wszystko wróciło zaledwie do punktu wyjścia. Prowadzona metodą faktów dokonanych oświęcimska „wojna krzyżowa”, tak rażąco sprzeczna z przesłaniem Golgoty, dowiodła, jak płytkie jest w naszym kraju przyswojenie treści Ewangelii. Ale oznacza też, że przed chrześcijanami w Polsce stoi wielkie zadanie misyjne.