Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

NR 2/2015, ss. 3–4

Refleksja wygłoszona 3 maja 2015 r. w warszawskim kościele ewangelicko-reformowanym
podczas nabożeństwa z okazji Ekumenicznych Dni Biblijnych w Warszawie

 

Miłość Boga Ojca, łaska Pana naszego, Jezusa Chrystusa i dar jedności w Duchu Świętym, niechaj będą z nami wszystkimi teraz i na wieki wieków. Amen.

Hasłem tegorocznych Ekumenicznych Dni Biblijnych są słowa z Listu apostoła Pawła do Rzymian 15,7. Przytoczę je teraz w trzech różnych, uznanych przez środowiska chrześcijańskie, wydanych przez Towarzystwo Biblijne, polskich przekładach Nowego Testamentu.

Biblia Warszawska (1975): „Przyjmujcie jedni drugich, jak i Chrystus przyjął nas, ku chwale Boga”.

Nowy Testament. Współczesny przekład (1991): „Bądźcie dla siebie takimi, jakim był dla was Jezus Chrystus”.

Nowy Testament. Przekład ekumeniczny (2001): „Dlatego przygarniajcie siebie nawzajem tak, jak i Chrystus przygarnął was ku chwale Boga”.

Przyjmować kogoś lub go przygarniać to słowa określające pewną bliskość. I chociaż przyjmowanie brzmi często dość oficjalnie (głowa państwa przyjmuje delegację, ktoś przyjmuje kogoś na audiencji, ktoś inny przyjmuje oficjalnych gości), to jednak nie jest to słowo wolne od ciepła i bliskości (przyjęli mnie bardzo serdecznie, nie spodziewałam się, że tak wspaniale mnie przyjmą, przyjął nas pod swój dach).

Słowo „przygarnąć – przygarniać” według słownika PWN ma dwa znaczenia: Pierwsze z nich to „obejmując przyciągnąć do siebie”, a drugie – „dać komuś, czemuś schronienie lub wziąć pod swoją opiekę”.

Dość często słyszymy o przygarnianiu zwierząt ze schroniska. Czasem taki czyn wzbudza podziw, czasem lekceważenie. O przygarnianiu ludzi – w różnym kontekście – mówi się dość rzadko.

Myślę, że to pierwsze znaczenie („obejmując przyciągnąć do siebie”) jest też fizycznym obrazem wzięcia kogoś pod opiekę, ochronienia go. Jest wyrazem solidarności i wsparcia, jeśli zdarza się w sytuacji trudnej. Szczególnie w obecności innych wskazuje, po czyjej stronie się opowiadamy.

Ciepło, bliskość, życzliwość, otwartość na „inność”, solidarność, szacunek, brak oceniania, branie w obronę, pod opiekę… I dobry, kojący dotyk.

Mamy siebie nawzajem przyjmować i przygarniać. Naśladując Jezusa.

On zawsze był ze słabszymi i niewygodnymi. Brał na ręce dzieci przeganiane przez uczniów. Mówił: – Pozwólcie i nie zabraniajcie, bo takich jest Królestwo Boże. W innym miejscu czytamy: „I przynosili do niego wszystkich, którzy się źle mieli i byli nawiedzeni różnymi chorobami i cierpieniami, opętanych, epileptyków i sparaliżowanych, a On ich uzdrawiał” (Mt 4,24).

Czy to, że nie potrafię uzdrawiać, usprawiedliwia mnie, gdy omijam chorych, nie odwiedzam sparaliżowanych, boję się opętanych. A im może tylko potrzeba, bym ich objęła i przyciągnęła do siebie. W akcie pocieszenia, może posilenia, może współodczuwania… W akcie chrześcijańskiej miłości.

A jak mam się odnosić do wrogów? No, może nie mam wrogów, ale na pewno jest wielu, którzy mnie nie lubią, ja zresztą też nie czuję do wszystkich sympatii.

Czy w tym miejscu nie trzeba by przytoczyć fragmentu odmawianej przez chyba każdego z nas niemal codziennie Modlitwy Pańskiej: „i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”? Ileż jest osób wokół mnie, które powinnam przygarnąć w geście przebaczenia i przeproszenia!

Jezus, Nauczyciel i Mistrz, jadał z celnikami i grzesznikami. Czy jesteśmy gotowi z każdym zasiąść do wspólnego stołu?

A czy wiemy, jakiego przyjęcia potrzebują naprawdę ci, których przyjmujemy u siebie, którzy przychodzą na kawę, na przyjęcie, na domówki, zwane niegdyś prywatkami – nasi koledzy, przyjaciele, sąsiedzi? Czy wiemy, jakie brzemiona noszą? Może trzeba im pomóc je dźwigać?

I myślę, że nie chodzi tutaj o to, abyśmy nagle zupełnie zmienili swoje życie, ale abyśmy w swoim otoczeniu, tam, gdzie przecież – jak wierzymy – postawił nas Bóg, dostrzegli maluczkich i napoili ich tylko tym symbolicznym kubkiem zimnej wody. Abyśmy nie unosili się pychą i nie uznawali wyłącznie swoich racji, ale akceptowali (czyli przyjmowali z życzliwością) innych, nie wdając się w ocenę ich poglądów, abyśmy nie osądzali i nie dawali powodów do zgorszenia. W tym samym Liście do Rzymian, w innym miejscu czytamy: „Przeto nie osądzajmy już jedni drugich, ale raczej baczcie, aby nie dawać bratu powodu do upadku lub zgorszenia” (Rz 14,13).

„Pójdźcie do mnie wszyscy, którzy jesteście spracowani i obciążeni, a Ja wam dam ukojenie” (Mt 11,28). To słowa Jezusa. Ale my Nim nie jesteśmy. My możemy Go tylko niezdarnie naśladować, próbując dawać ukojenie. Ale musimy próbować!

I możemy, na naszą miarę i według naszych możliwości, przygarniać i pocieszać. Czasem wystarczy być, razem pomilczeć. Możemy też pozwolić się przygarnąć przez drugą osobę. Nikt z nas nie jest wolny od smutków, załamań, trudnych chwil. Każdy kiedyś potrzebuje wsparcia.

A przecież przygarnięcie kogoś jest także ważne w chwili jego szczęścia, szczególnego wzruszenia, sukcesu. I w codzienności.

Ostatnio, idąc ulicą w dość ponurym nastroju, spotkałam starszą panią, która szukała przychodni w mojej okolicy. Podprowadziłam ją i zaczęłyśmy rozmawiać. Z pewnym zażenowaniem przyznała się do swojego wieku – jest niemal w połowie dziesiątej dekady życia. Zapytałam, co robić, żeby w takiej formie dożyć takich lat. Odpowiedziała, że zawsze stara się być życzliwa dla innych ludzi i uśmiechać do nich. Nie wiem, jak się nazywa i kim jest, ale jej postawa zapadła mi głęboko w serce. Ponury nastrój minął i uśmiechnęłam się do otaczającego mnie świata. Jak długo wytrwam w takiej postawie? A gdybyśmy tak wszyscy spróbowali – przez jeden dzień, miesiąc, może rok – jak to jest być życzliwym? I nie chodzi tu o sztuczny, przyklejony uśmiech, ale naturalną serdeczność, życzliwą krytykę zamiast złośliwości, uprzejme zwrócenie uwagi zamiast wymyślania i przekleństw, i tak dalej… Może, gdy potrenujemy, wejdzie to nam w krew i będziemy – jako chrześcijanie – promieniować dobrocią i miłością na wszystkich, którzy znajdą się na drogach naszego życia. Będziemy życzliwie przyjmować innych takimi, jakimi są.

W Liście do Filipian czytamy zalecenia apostoła Pawła: „Jeśli więc jest jakaś zachęta w Chrystusie, jakaś pociecha miłości, jakaś wspólnota Ducha, jakieś współczucie i miłosierdzie, dopełnijcie mojej radości i to samo myślcie, mając tę samą miłość, zjednoczeni i jednomyślni. Nie kierujcie się kłótliwością i próżną chwałą, ale z pokorą jedni drugich uznawajcie za ważniejszych od siebie. Niech każdy zwraca uwagę nie tylko na swoje sprawy, lecz także na innych. Niech wasze myślenie będzie myśleniem Chrystusa Jezusa” (Flp 2,1–5).

Jest taka pieśń, którą po raz pierwszy usłyszałam na jakiejś konferencji i śpiewający ją w odpowiednich chwilach wskazywali na siebie lub inne osoby.

„Miłość Bożą w sercu swym dzisiaj mam,
tą miłością coraz bardziej kocham cię,
w tobie widzę też wspaniałość Króla chwał,
bo miłość Bożą w sercu swym dzisiaj mam”.

Czy to było tylko wyznanie czynione w modlitewnym uniesieniu? Czy też naprawdę tak czuli i postępowali? A może to było tylko okazjonalne, bo śpiewali „dzisiaj”? Jak byłoby z nami, gdybyśmy zamiast „dzisiaj” mieli zaśpiewać „zawsze”?

„Miłość Bożą w sercu swym zawsze mam,
tą miłością coraz bardziej kocham cię.
W tobie widzę też wspaniałość Króla chwał,
bo miłość Bożą w sercu swym zawsze mam”.

Każdy z nas musi sobie sam na to pytanie odpowiedzieć. Najważniejsze, abyśmy pamiętali, czyimi naśladowcami chcemy i powinniśmy być.

Amen.

* * * * *

Małgorzata Platajs – dyrektor Towarzystwa Biblijnego w Polsce