Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

3 / 1992

NIE MAM CZŁOWIEKA...

Oni nic nie wiedzą i nic nie pojmują, w ciemności postępują.

Ps. 82:5

Nie wiem, czy jest gdzieś na świecie pomnik człowieka niepełnosprawnego. Zapewne nie. Pomniki należą się bohaterom. A jaki powinien być bohater? Wiadomo – podobny do swojego pomnika, czyli spiżowy, niezłomny, wyrastający ponad przeciętnych ludzi. Otacza go legenda o odwadze, sile, niezwykłych czynach, wyjątkowych przymiotach ciała, umysłu i ducha. W tej właśnie kolejności, chyba że jest to poeta, myśliciel lub wynalazca, któremu można wybaczyć nieco słabszą kondycję i wątlejsze mięśnie, czego zresztą na pomnikach się nie uwzględnia.

A bohaterowie mniejszego kalibru, ci wszyscy idole, co to szczerzą do nas zęby z ekranów telewizyjnych, okładek magazynów i z winietek na kasetach wideo? Naprawdę nic przeciwko nim nie mam. Sama lubię popatrzeć na zgrabną, ładną i zręcznie poruszającą się dziewczynę czy na wysportowanego chłopaka. Zastanawia mnie tylko, dlaczego – prawie z reguły – wielu ludziom współczesny bohater kojarzy się z brawurą, dobrze rozwiniętymi mięśniami, z imponującą tężyzną fizyczną?

I tak sobie myślę: komu też ja bym chciała dziś wystawić pomnik? A myśląc o tym widzę przed sobą dziesiątki kalekich postaci...

Było to w pierwszych powojennych latach. Do powstających ośrodków zdrowia zaczęły napływać listy z rozpaczliwym wołaniem o pomoc. Setki, potem tysiące. Pociski, bomby, granaty, walące się mury okaleczyły podczas wojny tysiące dzieci. W setki liczono te, które po wojnie padały ofiarą niewypałów rozsianych po lasach, polach i łąkach. Lekarze wpadli w popłoch. Co zrobić z tymi dziećmi, które po wstępnych operacjach i zabiegach wymagały długotrwałego leczenia i rehabilitacji? Dokąd je skierować? Przed wojną nie mieliśmy w tej dziedzinie doświadczeń, nie było zakładów zajmujących się wyłącznie takimi przypadkami, ale i przypadków takich było niewiele. Te dzieci nie mogły jednak czekać. Każdy miesiąc zwłoki w ich leczeniu i rehabilitacji oznaczał krok w kierunku nieodwracalnych zmian i głębokiego upośledzenia ruchowego. Jedyną szansą dla nich stawał się pobyt w zakładzie leczniczym i fachowa opieka. Dodać jeszcze trzeba, że wiele tych dzieci żyło w strasznych warunkach fizycznych i psychicznych, bo ich własne rodziny głodziły je i maltretowały. No bo jakże to tak – dawać jeść i odziewać takie coś, co do roboty niezdatne? Miejsca w chałupie (większość tych dzieci pochodziła ze wsi) też nie za wiele, niech więc żyje w komórce koło drewutni. Niemożliwe... – powiecie. Cóż, kiedy to prawda.

W 1948 roku ówczesny zarząd Stowarzyszenia „ Caritas" znalazł w małym miasteczku ogromny, pusty budynek. Wynajął go, odnowił i zaadaptował do potrzeb zakładu leczniczo-rehabilitacyjnego. I w taki to sposób Świebodzin, niepozorna kropka na mapie, wkroczy! na drogę międzynarodowej sławy. Organizatorem i pierwszym dyrektorem Zakładu został dr M. Leśkiewicz. Nie było pieniędzy, nie było wyposażenia, nie było, praktycznie biorąc, nic. Był jednak człowiek. Lekarz, który odznaczał się wyjątkowymi przymiotami i miał wielką odwagę. Nie miał natomiast obu nóg.

Pierwszych pacjentów przyjął natychmiast, czyli wiosną 1949 roku: czternaścioro kalekich dzieci, pozbawionych w domu opieki nie tylko lekarskiej. Dyrektor rozesłał wszędzie wici, prosił, żądał, błagał Odezwało się parę ministerstw i Szwajcarski Czerwony Krzyż. Włączyło się swymi skromnymi darami społeczeństwo. Siła woli i nieugięty charakter doktora sprawi/y, że to, co trzeźwo myślący ludzie uważali za utopię, stało się rzeczywistością. W najtrudniejszych pierwszych miesiącach mnóstwo prac trzeba było wykonać samemu, własnymi rękami. Ale dr Leśkiewicz nie był sam – wraz z nim budowało swój dom czternaścioro okaleczałych dzieci. W rok później już przeszło sześćdziesięcioro. Dla wielu z nich był to pierwszy prawdziwy dom. Pomagały we wszystkim. Trzeba było nawet hamować ich zapal, niewspółmiernie wielki do możliwości wyczerpanych organizmów.

Jesienią 1949 roku Ministerstwo Zdrowia zaprosiło do Świebodzina dyrektora Instytutu Medycyny Rehabilitacyjnej i prezesa Światowej Fundacji Rehabilitacyjnej – prof. dr. Howarda A. Ruska z Nowego Jorku. Po powrocie do Stanów prof. Rusk opublikował artykuł, w którym napisał między innymi, że świebodzińskie dzieło powinno stać się wzorem dla wszystkich zakładów tego rodzaju.

Doktor Leśkiewicz przestał być dyrektorem Zakładu w 1951 roku.

Ale to już zupełnie inna historia... Brzydka i zawstydzająca, jak wiele jej podobnych z tego okresu. W czasie, gdy zbierałam w Zakładzie materiały o dzieciach niepełnosprawnych, sprawa jego odejścia była tematem tabu. I nie do mnie dziś należy odsłonięcie na tych lamach jej kulis i dotarcie do prawdy.

Tymczasem z Zakładu wychodzili kolejni wychowankowie. Każdy z nich prócz fizycznego przystosowania do życia i technicznego wyposażenia, jak np. protezy, ortopedyczne buty, gorsety itp., wynosił stąd mocne przeświadczenie o własnej zdolności do pracy, o przydatności, o tym, że nie musi być ciężarem ani dla siebie, ani dla rodziny, ani dla społeczeństwa.

Ale społeczeństwo nasze było i jest innego zdania. Niewiara w możliwości twórcze i pełną wartość człowieka okaleczałego jako pracownika, pogardliwe lub litościwe odsuwanie go od trudnych lub wymagających wysiłku zadań skutecznie niweczyło zdobyte przezeń w ciężkim codziennym mozole osiągnięcia. Doktor Leśkiewicz mówił, że kalectwo jest zjawiskiem psychofizycznym. Za swą dewizę uznał: iść ciągle naprzód i wzwyż. „Był tytanem ducha" – wyraził się o nim trochę górnolotnie, ale chyba słusznie, jeden z wychowanków. Tytanów ducha jest niewielu zarówno wśród ludzi pełnosprawnych, jak i wśród niepełnosprawnych. I ci, którzy mają mniej odporności – przegrywają w zderzeniu z powszechną opinią. Słysząc o niezwykłych sytuacjach i czynach lubimy sobie wyobrażać, jak my byśmy się zachowali będąc na miejscu bohaterów takich wydarzeń. Proszę więc, usiądźcie na krześle i pomyślcie, że już nigdy z niego nie wstaniecie, że to jest wózek inwalidzki. Albo że macie protezy i kule, a ciężar ciała przy każdym kroku uciska przymocowane do protez kikuty nóg. To bardzo boli. A teraz wyobraźcie sobie, że macie zrobić wszystko to, czego dokonał człowiek, o którym napisałam. Ale, być może, proszę o zbyt wiele...

Wanda Mlicka