Drukuj

5 / 1992

NIE MAM CZŁOWIEKA...

Namruczano na mnie w Redakcji, że uprawiam czarnowidztwo, że pisząc o ludziach niepełnosprawnych pokazuję tylko doznawane przez nich krzywdy, nie wspominając niemal wcale o dobrym i chętnym do pomocy nastawieniu części naszego społeczeństwa ani o tym, co część ta czyni dla ludzi kalekich. I jeszcze, że pisząc – za głośno krzyczę, na zbyt wysokiej nucie, gdy tymczasem cichy szept bywa bardziej przejmujący.

To prawda. Zgadzam się, że takie są od paru miesięcy moje przewiny na tej kolumnie. Być może Czytelnicy też mają mi to za złe. Ale, powiedzcie, po co ja w ogóle piszę o problemach inwalidów? Czy dlatego, że spotykamy ich na każdym kroku – na ulicy, w kościele, w kinie, w teatrze, na koncercie, w urzędzie, a przypadki niewłaściwego traktowania ich przez ludzi zdrowych są niezmiernie rzadkie? Czy może raczej dlatego, że ta ponad pięciomilionowa rzesza jest w naszym kraju niemal niewidoczna, a stosunek ogółu – od władz wszelkiego szczebla aż do przechodnia – obojętny, niechętny bądź wrogi? A że szept waży często więcej niż krzyk? Tak, zgadzam się. Dla podniesienia rangi słowa z pewnością lepiej jest niekiedy szeptać. Ale szepcze się także z poczucia delikatności lub ze wstydu, że w ogóle trzeba o tym mówić. Dlatego ludzie niepełnosprawni rzadko zabierają głos, a jeśli już – mało kto ich słyszy. Na świecie panuje zgiełk.

I to by było wszystko, co mam na swoje usprawiedliwienie. A poniżej dowód mojej szczerej skruchy.

„Pan jest pasterzem moim, niczego mi nie braknie.[...] Choćbym szedł ciemną doliną, zła się nie ulęknę, boś Ty ze mną" (Ps. 23:1.4). Te słowa przyszły mi na myśl, gdy czytałam spisaną na moją prośbę historię życia dwojga niezwykłych ludzi. Życia, które umieli uczynić tak zwykłym, że gdyby poprzestać na wyrecytowaniu: poznali się we wczesnej młodości, pobrali w czasie studiów, po ukończeniu uczelni zaczęli pracować, dostali mieszkanie, urodził im się syn..., to ktoś mógłby słusznie powiedzieć, że ten opis pasuje do schematu setek tysięcy innych życiorysów.

Elżbieta chciała zdystansować się do swojej historii, tak jak z dystansem patrzy na siebie – człowieka niepełnosprawnego. Nie pisze więc w pierwszej osobie. A zaczyna tak:

„Elżbieta zachorowała, gdy miała pięć lat. Był rok 1955. Wkrótce do Polski dotarła szczepionka przeciwko chorobie Heinego - Medina, lecz dla Elżbiety było już za późno. Pamięta ten dzień. Początkowo bolała ją tylko głowa, potem nie mogła już ani wstać, ani usiąść. Wszystko stało się w ciągu kilku godzin."

Intensywne leczenie przyniosło pewną poprawę. Pozostał jednak niedowład obu nóg i porażenie mięśni tułowia. Zbyt wczesna „pionizacja" spowodowała ponadto bolesne skrzywienie kręgosłupa, które tak zaważyło na jej późniejszym życiu.

Ogromna miłość i troskliwość rodziców sprawiły, że Elżbieta może dziś napisać o swoim dzieciństwie: „Wszystko toczyło się normalnie, tylko trochę inaczej". Rodzice wozili ją do szkoły w dziecięcym wózku spacerowym. Uczyła się bardzo dobrze i z przyjemnością. Dbano też o jej rozrywki: pływanie, jazda na sankach, wycieczki szkolne pod opieką ojca. Gdy miała dziewięć lat, przyjęto ją do Ośrodka Rehabilitacyjno - Ortopedycznego dla Dzieci i Młodzieży w Świebodzinie. Przebywała tam z przerwami około piętnastu lat i dziś pisze, że w określeniu „drugi dom" nie ma przesady.

„Serdeczny stosunek personelu kierowanego przez długoletniego dyrektora Ośrodka, dr. Lecha Wierusza, sprawiał, że niepełnosprawne dzieci wyrastały w atmosferze miłości, szczęścia i poczucia własnej wartości" – pisze Elżbieta i dodaje jakby mimochodem: „Tutaj Elżbieta przeszła piętnaście operacji ortopedycznych, w tym siedem usztywnień kręgosłupa". Piętnaście operacji. W tym czasie, niejako w przerwach między operacjami, zrobiła maturę i zdecydowała się na pomaturalne Studium Analityki Medycznej, które skończyła z wyróżnieniem.

Zamiłowanie do nauki i ambicja nie pozwoliły jej jednak na tym poprzestać. Na Uniwersytecie im. Kopernika w Toruniu zaczęła studiować biologię. Znalazła tam wielu przyjaciół i wspaniałą atmosferę. Tam też skrystalizowało się uczucie, łączące ją ze studiującym na Politechnice Warszawskiej Andrzejem, który również wiele lat spędzi! na leczeniu w Świebodzinie. Pobrali się w Toruniu. Ich pierwszym wspólnym domem stało się dane im do tymczasowej dyspozycji małe mieszkanko w Warszawie. Elżbieta musiała teraz godzić naukę w Toruniu z domem w Warszawie i domem rodzinnym w Koszalinie, dokąd często jeździła.

Po ukończeniu studiów oboje zaczęli pracować. „Trudno powiedzieć, że wszystko układało się wspaniale, jednak hart ducha pozwalał im na pokonywanie trudności" – tak kwituje Elżbieta lata dalekich codziennych dojazdów do Instytutu, gdzie pracowała jako asystent naukowo - badawczy, i łata samodzielnego prowadzenia gospodarstwa ze wszystkimi ówczesnymi trudnościami. Wreszcie jednak dostali własne mieszkanie blisko Instytutu, dzięki czemu mogli poświęcać więcej czasu i energii pracy zawodowej.

I wtedy nagle stwierdzili, że stoją na rozdrożu: „Czy zdecydować się na dziecko i przeorganizować dotychczasowe życie, czy kontynuować aspiracje zawodowe? Wiadomo było, że przy ich dużej niepełnosprawności fizycznej tych dwóch rzeczy nie będzie można w pełni pogodzić".

W listopadzie 1981 r. urodził się Mateusz. Ale ogromna radość rodziców zmącona została szeregiem fatalnych wypadków. W grudniu wprowadzono stan wojenny. W Nowy Rok matka Elżbiety, która przyjechała pomóc im przy dziecku, dostała zawału serca, a w kilka miesięcy później uległa ciężkiemu wypadkowi na ulicy. „Musieli radzić sobie sami" – pisze Elżbieta. „Oboje nie przerwali pracy w przekonaniu, że o miejscu człowieka w społeczeństwie decyduje jego przydatność i zdolność do wykonywania zawodu". (Dodam tu, że oboje mogli w każdej chwili pójść na rentę.) W styczniu następnego roku Andrzej złamał nogę – operacja, gips, kule... Na Elżbietę spadł nadmiar obowiązków, powodując zbyt duże obciążenie fizyczne. „I tak, niewinnie – bólami korzonków nerwowych – zaczęła się choroba Elżbiety, gehenna, która przeplatana chwilami radości z wychowywania zdrowego syna, miała trwać blisko osiem lat..."

Tych osiem lat postaram się opisać w następnym numerze.

Wanda Mlicka