Drukuj

6 / 1992

NIE MAM CZŁOWIEKA

Dobroć i łaska towarzyszyć mi będą przez wszystkie dni życia mego...

Ps. 23:6

Jak zmieścić na jednej stronie osiem lat życia Elżbiety i Andrzeja, okres pełen cierpień i trwogi, ale również dowodów ludzkiej dobroci, czas porażek i zwycięstw? Trudne zadanie...

Usztywniony niegdyś kręgosłup Elżbiety nie wytrzyma! fizycznych wysiłków, do jakich zmuszała ją choroba męża i pielęgnacja małego dziecka. Lekarze stwierdzili złamanie bloku kostnego i konieczność operacji. Andrzej został sam z Mateuszkiem i żoniną kartką, na której napisała, jak przygotowywać dziecku posiłki. Po dwóch miesiącach Elżbieta wróciła do domu, ale przez osiem dalszych pozostawała w gipsie, a mimo to oczekiwany zrost kości nie nastąpił. W gorsecie ortopedycznym, cały czas na środkach przeciwbólowych, Elżbieta podjęła pracę. Nie pomogły blokady, akupunktura, naświetlania ani też kolejne operacje kręgosłupa, ani miesiące chodzenia w gipsie. Lekarze rozłożyli ręce: brak tkanki kostnej do przeszczepów, a kręgosłup tak odwapniony, że nie trzyma porażonych mięśni tułowia. „I chociaż to wszystko było prawdą, a ona zdawała sobie z tego sprawę, jednak nie mogła pogodzić się z myślą, że mając 38 lat resztę życia musi spędzić w łóżku..." – napisała Elżbieta.

Pozostała jeszcze ostatnia możliwość: usztywnienie kręgosłupa od przodu, metodą w Polsce nie stosowaną. Ale krajowy konsultant wydał opinię, że pacjentka nie rokuje poprawy po przebyciu takiej operacji, zaś Ministerstwo Zdrowia i Opieki Społecznej – że nie widzi możliwości pokrycia kosztów leczenia za granicą. Elżbieta pierwszy raz się w życiu załamała. Odejść, by nie być ciężarem rodzinie...? Ale jak zostawić męża i synka samych na świecie? Przetrzymała te najgorsze chwile modląc się i biorąc leki przeciwdepresyjne. I raz jeszcze podjęła walkę. Napisała do kliniki w Niemczech (wówczas jeszcze Zachodnich), specjalizującej się w leczeniu ciężkich schorzeń kręgosłupa. Czekając na odpowiedź przygotowywała do druku swoje dwie ostatnie prace.

Nadszedł wreszcie list z kliniki. Podejmą się przeprowadzenia operacji. Elżbieta, unieruchomiona w łóżku, zaczęła działać dwutorowo. Jeden kierunek to szturm do Ministerstwa. Drugi – poprawienie własnej kondycji fizycznej. Nie mając pieniędzy na fachowego rehabilitanta mąż sam wykonywał masaż jej kręgosłupa, synek zaś– pleców, wystukując przy tym rączkami rytm różnych piosenek, których tytuły mama musiała zgadywać.

W Ministerstwie Andrzejowi pokazano szafy pełne podań o leczenie za granicą. Znaleźli się tam jednak ludzie, którzy uważali, że Elżbieta powinna mieć pierwszeństwo, a nie osoby z tzw. układów. Jej przypadek zakwalifikowano jako jeden z najpilniejszych do załatwienia. Ale biurokracja nie widzi ludzi. Andrzej, z trudem poruszający się jeszcze po własnej operacji, robiący codzienne zakupy i opiekujący się żoną i dzieckiem, często musiał osobiście towarzyszyć dokumentom krążącym między centralą w Warszawie a departamentem w Aninie, bo zdarzało się, że dokumenty puszczone „drogą urzędową" przebywały ten dystans aż trzy tygodnie.

Elżbieta urządziła na swoim tapczanie istne biuro z telefonem, maszyną do pisania i stosami dokumentów. Leżąc na brzuchu, całymi dniami pisała na wszystkie strony świata listy z prośbą o pomoc. Przyjaciele znosili adresy fundacji, organizacji i firm zagranicznych. Zakładając nawet, że Ministerstwo pokryje koszty leczenia, należało jeszcze zdobyć pieniądze na podróż i inne wydatki. Od kilku wysoce świątobliwych adresatów w kraju i za granicą nadeszły odpowiedzi odmowne. (Należy wszakże dodać, że do jednej dołączono obrazek Świętej Rodziny...) Znalazły się jednak i takie Kościoły w Polsce, dzięki którym Elżbieta mogła opłacić fachowego rehabilitanta i dodatkowe ćwiczenia.

Cały ten dramatyczny okres przeżywaliśmy wspólnie. Tłumaczyłam listy, kontaktowałam się telefonicznie z kliniką w Niemczech. Najmocniej utkwiły mi w pamięci trzy zdarzenia.

Pewnego dnia odezwał się przedstawiciel jednej z niemieckich firm, do których Elżbieta pisała. Przyjechał służbowo do Warszawy, chciał poznać tę rodzinę. Przyszedł z bukietem róż, pudełkiem drogich kosmetyków („żeby pani zawsze mogła być piękna dla męża") i zabawkami dla dziecka. Tłumacząc rozmowę prowadzoną – jak zawsze w tym domu – z humorem i bez śladu biadolenia, czułam, że ten człowiek jest coraz bardziej spięty. Nagle wstał, nieoczekiwanie pożegnał się i wyszedł. Następnego dnia zatelefonował: musiał wyjść, bo czuł, że za chwilę się rozpłacze. Jego wizyta zaowocowała natychmiastową pomocą dla Elżbiety i artykułem w niemieckim piśmie kobiecym, co spowodowało odzew czytelniczek, które zaczęły zbierać pieniądze na przeprowadzenie zabiegu.

Drugim wydarzeniem był kościelny ślub moich przyjaciół. Elżbieta jest katoliczką, Andrzej był niewierzący. Ta sytuacja ciążyła obojgu i kiedy syn zaczął uczęszczać na lekcje religii, ojciec zaczął przygotowywać się do przyjęcia chrztu. Kiedy z Ministerstwa Zdrowia przyszła wreszcie zgoda na opłacenie operacji, przed wyjazdem Elżbiety odbyła się w ich domu potrójna uroczystość: chrzest Andrzeja, jego Pierwsza Komunia i – ślub.

Trzecie zdarzenie do dziś wspominam z drżeniem: telefon do kliniki w dniu operacji Elżbiety. Oboje z Andrzejem wiedzieliśmy, jak bardzo była ona wyczerpana i jak ciężki i niebezpieczny był ten zabieg. Nie zapomnę wyrazu oczu Andrzeja wpatrzonych we mnie, gdy zamieniałam pierwsze słowa z lekarzem. Operacja trwała pięć godzin. Oprócz materiału z banku kostnego do przeszczepu użyto jednej kości z podudzia Elżbiety i fragmentów jej żeber. Przez następne trzy tygodnie życie Elżbiety było zagrożone. Po dwóch miesiącach wróciła do domu w gorsecie, ale o własnych siłach. Swoją historię spisała do tego momentu.

Ja muszę jednak dodać coś od siebie, coś, bez czego obraz tej rodziny byłby niepełny. Otóż nawet w najgorszym okresie życia tej pary pierwszą ich reakcją na sygnał o kłopotach innych ludzi było pytanie: w czym możemy pomóc? Dzisiaj nie ma takiej imprezy w szkole Mateuszka, do której oboje nie włączyliby się czynnie. Na imieniny i urodziny synka do domu zapraszana bywa niemal cała jego klasa, a rodzice organizują dla młodych gości konkursy z nagrodami, zagadki, gry towarzyskie, w przerwach zaś częstują smakołykami przyrządzonymi własnoręcznie przez Elżbietę. Tak sobie myślę – czy wielu całkowicie zdrowym i sprawnym rodzicom chciałoby się z takim nakładem pracy umilić swoim i cudzym dzieciom na przykład Dzień Dziecka? Dodajmy, że Elżbieta i Andrzej nadal pracują zawodowo.

Na koniec oddaję jeszcze raz głos Elżbiecie, która historię najtrudniejszego okresu w swoim życiu podsumowała następująco: „Ciężki, pełen cierpień, bólu i niepewności, ale też pełen życzliwości, przyjaźni i spełnionych nadziei. Elżbieta ma wrażenie, że Pan Bóg podarował jej jeszcze trochę życia „.

Wanda Mlicka