Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

NIE MAM CZŁOWIEKA...

...aby się na nim objawiły dzieła Boże...
Jan 9:3

Gdy rozmawialiśmy w Redakcji o tym numerze, w zamyśle poświęconym w całości tolerancji, wynikło pytanie o mój w nim udział. Ale ty właściwie od początku roku piszesz o tolerancji... No właśnie! – odpowiedziałam odruchowo. I wtedy ktoś zaproponował, abym napisała o rodzinach holenderskich, tak chętnie adoptujących dzieci najbardziej pokrzywdzone, niepełnosprawne nie tylko ruchowo, ale również umysłowo. Dzieci często brzydkie, śliniące się, z nieskoordynowanymi ruchami, niekiedy z odrażającym wyrazem twarzy. Takie, które nie rokują powrotu do tego, co zwykło się nazywać normą, wymagające nieustannej opieki i leczenia, a których nie chce żadna z polskich rodzin ubiegających się w Domach Dziecka o małego człowieka na własność. Stanęło na tym, że to będzie doskonały przykład tolerancji. Ale już w drodze do domu ogarnęły mnie wątpliwości, które wzrosły jeszcze, gdy wieczorem stary nawyk myślenia nocą nie dal mi zasnąć i zaczęłam oglądać sobie tę tolerancję ze wszystkich stron.

Według Kopalińskiego tolerancja znaczy: cierpliwa wytrwałość, od łacińskiego tolerare – wytrzymywać, znosić. A zatem, tolerując coś lub kogoś wytrzymuję, znoszę chwalebnie obok siebie cudze postawy lub poglądy, mimo że są odmienne od tego, co uważam za słuszne; wykazuję cierpliwą wytrwałość w znoszeniu osoby rażącej – na przykład – moje poczucie estetyki. Wyobraziwszy sobie, że właśnie kogoś toleruję, poczułam, jak rośnie we mnie pycha. A zaraz potem wyobraziłam sobie, że to ktoś mnie toleruje, i zrobiło mi się nieprzyjemnie... Pomyślałam, że teraz już nie odpowiedziałabym: No właśnie! na stwierdzenie, że od początku roku piszę tu o tolerancji. Być może swoją niechęcią krzywdzę to pojęcie, które dla wielu dźwięczy pozytywnie niezależnie od tego, czego dotyczy. Jednak w moim odczuciu tolerancja jest jak najbardziej pożądana w odniesieniu do mody, gustów, upodobań itp., natomiast w sprawach naprawdę istotnych oczekuję raczej akceptacji.

*

W piątym roku małżeństwa, po konsultacjach ze specjalistami, Margerita i Paul musieli pogodzić się z myślą, że nigdy nie będą mogli mieć dziecka. Od wspólnych znajomych doszły mnie słuchy, że bliscy są rozwodu. Później przez dłuższy czas nie miałam o nich żadnych wiadomości.

Aż dwa lata temu spotkałam ich nieoczekiwanie na Mazurach. Paul popychał przed sobą inwalidzki wózek. Na wózku siedziało dziecko. Spojrzałam na nie i w pierwszej chwili stanęłam jak wryta, a przez głowę przeleciał mi kłąb chaotycznych myśli.

Hi! – powiedziała na mój widok Margerita niskim, ciepłym głosem, którego nie sposób zapomnieć. Hej! – odpowiedziałam niepewnie. Dziecko nie patrząc na mnie wydało nieartykułowany dźwięk. Tak poznałam Olafa.

Wieczorem przyszłam do nich do namiotu. Nad jeziorem paliło się ognisko, Margerita podała kawę. Olaf już spał. Zaczęłam coś mówić na jakiś obojętny temat, ale Paul położył mi rękę na ramieniu: Daj spokój. My nie unikamy rozmów o naszym synu, z tobą na pewno nie...
Wzięli Olafa z polskiego Domu Dziecka. Nazywano go tam Leszkiem, ale nie reagował na żadne imię. Nie reagował na nic i nikt go nie chciał. Dziecięce porażenie mózgowe daje wąski margines możliwości nawet wtedy, gdy dziecko otoczone jest największą troską i miłością, a rodzina ma do dyspozycji najnowsze osiągnięcia medycyny i dużo pieniędzy. jak oni to znoszą? – myślałam patrząc na spokojne młode twarze oświetlone złocistym blaskiem zachodu. Jak można pogodzić się ze świadomością, że rozwój umysłowy dziecka nie będzie postępował wraz z rozwojem fizycznym, że Olaf, jako człowiek dorosły, będzie wymagał takiej samej nieustającej opieki i pielęgnacji, jakiej potrzebuje dziś?

Nie wiedziałam, że to jest takie proste – powiedziała Margerita, jakby słysząc moje myśli. Nietrudno pokochać takie małe, bezradne stworzenie. Cóż z tego, że wygląda i zachowuje się inaczej niż inne dzieci... A potem trzeba tylko zrozumieć, co w życiu tak naprawdę jest ważne. Cóż z tego, że gdy córeczka mojej siostry skończy szkolę, Olaf dopiero nauczy się chodzić i może będzie umiał powiedzieć: Mama. Przecież naprawdę ważny jest tylko fakt. że ktoś się rozwija i że można mu pomóc, by osiągnąć maksimum tego, do czego jest zdolny. Myślę, że przed Bogiem tylko to się liczy, bo to On sam ustanowił próg możliwości każdemu z nas.

Słuchałam cichego głosu Margerity i przez chwilę wydawało mi się, że rozumiem. Że to rzeczywiście jest zupełnie proste...

Druga rodzina, o której chcę tu wspomnieć, jest zupełnie inna. Liczna, hałaśliwa i wesoła, robi to, co uważa za słuszne, nie zastanawiając się, czy to jest proste, czy nie. W domu na farmie jest dużo miejsca, więc oprócz czworga własnych dzieci zmieści się jeszcze dwoje takich, których nikt nie chciał i nikt nie kochał. Patty i Peter są upośledzeni umysłowo. U nas, w jeżyku wspólnot Wiara i Światło, nazywa się takie dzieci muminkami (patrz Jednota nr 7–8, rok 1984, s. 42–44). Bardzo miłe, serdeczne i naturalne, spragnione są ciepła, miłości i uczestnictwa w normalnym życiu. Na farmie państwa B. Patty i Peter znaleźli to, czego nie chcieli dać im rodzice, a nie mógł dać Dom Dziecka. Mimo braku koordynacji ruchowej mają swoje obowiązki, mimo upośledzenia mowy biorą żywy udział w rozmowach, zabawach i żartach. Są szczęśliwe, bo mogą być razem z innymi, na równych prawach. Kochają i są kochane.

Piętnastoletnia córka państwa B., spytana, jak odbiera to, że jej przybrane rodzeństwo różni się od reszty dzieci, wzruszyła ramionami: Każdy jest inny, a oni są tylko trochę bardziej inni, i tyle...

To prawda, że holenderskiej rodzinie w chwili pojawienia się w niej – własnego lub adoptowanego – niepełnosprawnego dziecka nie grożą wścibskie, litościwe czy obraźliwe spojrzenia i komentarze otoczenia. To prawda, że w domu i poza nim korzysta ona z wielu udogodnień stworzonych przez państwo i społeczeństwo z myślą o ludziach niepełnosprawnych. Prawdą jest również, że holenderskie rodziny są na ogół dobrze sytuowane (nieporównywalnie lepiej niż polskie). Te fakty niewątpliwie ułatwiają życie i rozwiązują wiele problemów. Nie one jednak stanowią o wewnątrzrodzinnym klimacie miłości i zrozumienia. Na początku spotkania lub współżycia z niepełnosprawnym człowiekiem jest tam bowiem akceptacja. Z niej zaś często rodzi się ta miłość, która nie szuka swego (I Kor. 13:5).
Czytam raz jeszcze przywołane na początku słowa z Ewangelii Jana i myślę: czy dzieła Boże, objawiając się na ludziach niepełnosprawnych, nie objawiają się również na tych, przez których są oni odrzucani, i na tych, którzy są im braćmi?

Wanda Mlicka