Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

NR 4/2020, s. 9–10

znaki zapytania

 

Pytanie o tożsamość ewangelicką przypomina mi scenę sprzed prawie trzydziestu lat. Byłem na nabożeństwie w naszym warszawskim kościele ewangelicko-reformowanym. Prowadził je młodszy o parę dekad ks. Michał Jabłoński. Słyszałem o nim, ale go wtedy nie znałem, tym bardziej byłem ciekaw jego kazania. Mimo upływu czasu do dziś pamiętam, że mówił wtedy o toczącej się w Kościele dyskusji na temat tożsamości ewangelickiej. Szczegóły już mi umknęły, ale konkluzję nadal potrafię powtórzyć: „…a mnie się wydaje, że tożsamość ewangelicką po prostu określa Ewangelia”. I mimo, że odpowiedź ta wydaje się dość oczywista, inicjatywa JEDNOTY wskazuje, że z jakiegoś powodu pytanie o własną tożsamość nie daje społeczności ewangelickiej spokoju.

Pytanie o tożsamość dotyka fundamentalnego ludzkiego doświadczenia. Jest to pytanie o to, co sprawia, że 65-latek stukający dziś w klawiaturę bez trudu rozpoznaje się na fotografii, która utrwaliła 10-letniego chłopca, bawiącego się nad rzeką w odległym mieście? Ten sam, a jednak zupełnie inny. Nie tylko z uwagi na to, jak zmienił się fizycznie, ale również ze względu na to, czego doświadczył, czego nauczył się, o czym zapomniał, co kiedyś uważał za ważne, a co jest ważne dla niego dzisiaj.

Doświadczając swojej tożsamości, dotykam czegoś niesłychanie dla mnie ważnego, a zarazem trudnego do uchwycenia i kruchego. Na czym oprzeć tożsamość? Na poglądach, wartościach, relacjach z innymi? Nie, bo to wszystko zmienia się w biegu życia. Na pochodzeniu, a może religii? No cóż, ludzie odchodzą od religii, zmieniają obywatelstwo, zapominają języka, tworzą nowe rodziny.

Tożsamość to nie tyle trwały układ stabilnych cech, co raczej stosunek do samego siebie, w którym jakiś „ja” kształtuje samego siebie. Tożsamość to bardziej proces niż raz na zawsze dana trwała struktura. Niełatwo powiedzieć, w jakim stopniu ten proces jest świadomy, a w jakim człowiek ulega presji otoczenia czy nieświadomym impulsom.

„Ja” jest tu słowem kluczowym. Moje „ja” to centrum mojego świadomego życia. Ja o czymś rozmyślam, ja doświadczam, ja czegoś chcę, ja czegoś odmawiam itd. To „ja” czuje, że jest kruche. Przypomina mu o tym każda sytuacja, gdy ulega gwałtownym emocjom, gdy o czymś zapomina albo traci świadomość, gdy pojawiają się natrętne myśli, których pochodzenia nie zna, albo senne koszmary.

Zmienia się świat wokół i „ja” dostrzega, jak trudno utrzymać nad nim kontrolę. Chciałoby, żeby w jego świecie i w jego życiu panował porządek, żeby miało ono jakiś sens. Utrata sensu jest dla „ja” cierpieniem i zagrożeniem. Bez porządkującego otaczający świat sensu odpowiedź na pytanie o to, co jest podstawą tożsamości, o to kim jestem, staje się trudna. Gdy ktoś mówi „runął mój świat”, mówi również, że w nim runęło wszystko, na czym mógł opierać moją wewnętrzną stabilność i bezpieczeństwo.

Żeby zapewnić sobie bezpieczeństwo, „ja” stara się wprowadzić w otaczający je zmienny świat jakiś ład, nadać mu sens. Ten sens jest utkany z najróżniejszych rzeczy. Z ważnych dla kogoś miejsc, z tradycyjnych zwyczajów, sposobu ubierania się, rytmu życia wyznaczonego przez święta religijne, z obyczajów kulinarnych, z języka (także w obrębie jednego języka funkcjonują języki charakterystyczne dla regionu lub grupy społecznej), z hierarchii społecznej, z przekonań o tym, co jest ważne, co nieważne, z wzorów kariery życiowej, z różnych zbiorowych przekonań o tym, co wypada albo czego nie wypada robić, nosić, gdzie jeździć na wakacje itd. itd. Sens tworzy rozciągniętą w czasie i przestrzeni mapę, dzięki której człowiek wie, jak kierować swoim życiem.

Zmiany w świecie, w którym „ja” czuje się u siebie, budzą opór, a gdy ten opór okazuje się za słaby, żeby oprzeć się zmianom, przychodzi lęk. To dlatego w okresach gwałtownych zmian nadzwyczaj rośnie rynek sprzedawców sensu: rozmaitych guru, proroków, liderów duchowych i politycznych cwaniaków, którzy za obietnicę uratowania tradycyjnych wartości, za namiastkę sensu, jaką oferują w swoich kościołach, sektach, partiach, domagają się uwielbienia, pieniędzy i posłuszeństwa.

Pytanie o tożsamość dotyczy nie tylko tego kim jestem, lecz również tego, kim nie jestem. Jak się nie ubieram, czego nie cenię, jakiego boga nie wyznaję... Tożsamość wyznacza granice, a każda granica wyklucza. Za granicą mojej tożsamości żyje Inny. Ktoś, kto przez swą odmienność, przez to jak się ubiera, co je, jakiego boga wyznaje, kwestionuje moją tożsamość.

Sam fakt jego istnienia jest wyzwaniem i zagrożeniem. Pokazuje, że moja tożsamość, że sensowny świat, w którym moje „ja” czuje się bezpiecznie, ma swoje granice. Przez wieki świat chrześcijański, który okazał się gospodarczo i militarnie najsilniejszy, radził sobie z tym zagrożeniem przez brutalne nawracanie innych ludzi na swoją religię i swoją kulturę. Nie tylko chrzcił, również narzucał swój język, swój sposób ubierania się, a nawet swoją historię (np. dzieci we francuskich koloniach w Afryce uczyły się o „naszych przodkach Gallach”). Dziś jest inaczej. Obcy świat wdziera się do nas. Dziwimy mu się i boimy się go. Tym bardziej, że wyznawcy innych tożsamości w swym zapale do narzucania swoich wzorców życia i religii bywają bardzo podobni do nas.

Gdy myślę o granicach, jakie wyznacza nam nasze poczucie własnej tożsamości, staje mi przed oczami praojciec Abraham, który jeszcze jako Abram w odpowiedzi na Boże wezwanie wyrusza ze swego wygodnego Ur w długą, niebezpieczną podróż przez pustynię. Nie wie, co zastanie u kresu wędrówki, ani co kryje się za mglistą obietnicą: idź do ziemi, którą ci wskażę, a powstanie z ciebie wielki naród. Abram wybiera między wygodą a ryzykiem drogi w nieznane, w inność.

Pójść za Bożym wezwaniem, to zerwać więzi z ludźmi i z ziemią, na której się żyje, zerwać ze światem, którego sens się rozumie i dzięki temu rozumie się samego siebie. Abram odpowiada na wezwanie inności i sam staje się inny. Zmianę, jaka w nim zachodzi, przypieczętowuje zmiana imienia. Zawierając z nim przymierze Bóg mówi do Abrama/Abrahama: „żyj świadomy mojej obecności…”.

Być może to jest najważniejsza przemiana, jaka zachodzi w Abramie, gdy staje się Abrahamem. Utrzymywać w sobie stale świadomość obecności absolutnie Innego to wybrać nieustanne napięcie między swoim ograniczonym „ja” a transcendencją, między wygodą a wyzwaniem, między tradycją, a przyszłością, między posłuszeństwem prawu a zmierzeniem się z dylematem moralnym. Jak ktoś powiedział, każdy wybór moralny jest pojedynkiem wygranym z samym sobą. Abram decydując się na przymierze z Bogiem, stając się Abrahamem wybiera drogę pojedynków, nieoczywistych rozstrzygnięć, zmagania z ciążeniem własnego „ja”.

Czy nie wokół tego wyboru toczą się spory Jezusa z faryzeuszami? Z tymi niestrudzonymi obrońcami tradycji i Prawa, którzy kryją się w cieniu surowej ortodoksji, gdzie o niczym nie trzeba decydować, gdzie nie ma żadnego ryzyka, bo wszystko już zostało rozstrzygnięte, gdzie litera skutecznie zdławiła ducha, a żywych ludzi zastąpiły retoryczne figury.

Faryzeusze i uczeni w Piśmie tkwią po uszy w pułapce tożsamości. Są pierwsi, żeby potępiać, ostatni, żeby okazać miłosierdzie. Wszystkie argumenty, których używają podczas sporów z Jezusem, są wyrazem chytrej gry, jaką prowadzi ludzkie „ja” w obronie swego wygodnego status quo.

W to wygodne status quo Jezus uderza swym „kazaniem na górze”. Mówi: „nie sądź”, „nie potępiaj”, „przebaczaj”, a przecież spokój „ego” zasadza się na przekonaniu, że jest jedynym wiarygodnym źródłem ocen i potępień, i że jego interes musi zawsze przeważyć.

Pułapka tożsamości to pułapka strachu. Bo nie w tym rzecz, żeby lekceważyć obyczaj, odrzucać doświadczenie pokoleń zawarte w zbiorowych rytuałach, lecz w tym, żeby tradycja nie stała się wygodnym schronieniem dla skupionego na sobie „ego”. W jednej z utarczek z faryzeuszami Jezus mówi do nich: „A dlaczego i wy odstępujecie od przykazania Boga, żeby tylko zachować waszą tradycję?”, i chwilę później: „I tak unieważniliście Słowo Boga ze względu na waszą tradycję” (Łk 15,3.6).

„Tożsamość” ewangelicka, jak ja ją rozumiem, to otwartość na Boże Słowo. Nasłuchiwanie i posłuszne mu działanie. Słowa nie da się sprowadzić do żadnego poglądu, żadnej ideologii, żadnej „jedynie słusznej” zasady działania. Nie da się go zamknąć w żadnej tradycji. Nasłuchiwać go to znaczy nieustannie w sobie rozważać, skąd płyną moje myśli i pobudki do działania. Ze Słowa czy głosu mego ego.

* * * * *

Adam Aduszkiewicz – członek Parafii Ewangelicko-Reformowanej w Warszawie