Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

NR 2/2015, ss. 35–39

Witold Bender (fot. Archiwum rodzinne)Wspomnienie córki

 

Witold Bender urodził się 5 listopada 1930 r. w Warszawie jako syn Marii z Miasnikowych i Gustawa Benderów. Maria była córką Iwana Miasnikowa, prawosławnego Rosjanina, i Bronisławy z Semadenich, potomkini szwajcarskich ewangelików reformowanych. Gustaw, pozostawiony jako dziecko w Polsce przez emigrującą do Stanów Zjednoczonych rodzinę, został adoptowany i wychowany przez pastorostwo Tosiów.

Doświadczenia wojenne

Do wybuchu drugiej wojny światowej Witek uczęszczał m.in. do gimnazjum Anny Goldmanówny na warszawskiej Ochocie. Rodzina Benderów z trojgiem dzieci – Aliną, Witkiem i Jędrkiem – mieszkała wówczas przy ulicy Pługa. W chwili wybuchu wojny Witek miał 9 lat. Jego ojciec, pochodzenia austriackiego, ale Polak z wyboru, nie zgodził się na podpisanie reichslisty i w 1940 r. został wywieziony jako jeden z pierwszych więźniów do Oświęcimia, skąd wypuszczono go i znów aresztowano wywożąc do obozu w Dachau, gdzie ciężko schorowany i wycieńczony zmarł w 1944 r.

Po wybuchu powstania warszawskiego kilkunastoletni Witek został przyjęty do Szarych Szeregów – drużyna Zawiszaków, 34. WDH. 1 sierpnia 1944 r. otrzymali z kolegą zadanie liczenia na szosie krakowskiej samochodów wjeżdżających do miasta. Z meldunkiem nie zdążyli przed godziną „W” do punktu zbiórki w Śródmieściu. Kolega zginął, a Witek plątał się przez kilkanaście dni po ochockich ulicach starając się być pomocnym w punkcie powstańczym AK w fabryce Nasierowskiego. Po powstaniu matka wraz z najmłodszym bratem zostali wywiezieni do Oświęcimia. Starsze dzieci – już nastolatki – akurat wtedy przebywające poza domem uniknęły transportu, ale zostały same. Prawdopodobnie na początku 1945 r. Alina i Witek ruszyli razem do Oświęcimia, żeby zobaczyć się z matką. Traumatyczne koleje ich tułaczki, które Tata nam opowiedział dopiero, gdy byliśmy dorośli, zostały zwieńczone sukcesem, bo spotkali się z matką, czego dowodem jest wpis w niemieckich rejestrach oświęcimskich.

Tuż po wojnie

W maju 1945 r. rodzina wróciła na zgliszcza stolicy i osiadła w podwarszawskich Włochach, gdzie znalazł wcześniej lokum również brat mojej babki, Włodzimierz z rodziną, i gdzie po zawierusze wojennej wylądowała nieznana jeszcze wówczas Benderom rodzina mojej matki, Stanisław i Zofia Wasilewscy z dwiema córkami – Krystyną, graficzką, i Eugenią, czyli Niusią, pianistką, a wówczas studentką romanistyki na Uniwersytecie Warszawskim.

Maria Benderowa, moja dzielna babka, samotnie wykształciła trójkę dzieci zarabiając na życie szyciem bielizny – cennego towaru tuż po wojnie. Alina ukończyła chemię na UW, Witek archeologię też na UW, a Jędrek medycynę w Akademii Medycznej.

Dom Wasilewskich, wspomnianych sąsiadów Benderów, przyciągał otwartością, artystyczną atmosferą, wiecznym gwarem. Bywali tam młodzi plastycy, muzycy, Eugenia grała na fortepianie, jej ojciec na skrzypcach. Po strasznych doświadczeniach wojny taki dom był jak oaza, wabił i czarował. I tak oczarował Witka, że 2 lutego 1952 r. pobrali się z Niusią, stając przed urzędnikiem USC w dziurawych butach i lichym ubraniu – zwykły widok w tamtych czasach. Tata wówczas był już asystentem w Katedrze Archeologii Przedhistorycznej i Wczesnodziejowej UW. Mama udzielała lekcji fortepianu. Wkrótce na świat przyszłam ja, pięć lat później mój brat, Tomek. Oboje zostaliśmy ochrzczeni w wyznaniu naszego ojca – ewangelicko-reformowanym.

Działalność kościelna

Tata wówczas już od lat działał w Kościele [więcej na ten temat w tekście ks. Z. Trandy], który był dla niego zawsze niezwykle ważny i któremu służył ofiarnie i nieprzerwanie przez kilkadziesiąt lat, co spowodowało, że w latach PRL stał się obiektem natarczywego zainteresowania służb specjalnych. Niedawno dowiedzieliśmy się, że w bloku, w którym mieszkała nasza rodzina, mieszkał też tajny informator – Taty cień.

Dobra znajomość dwóch języków obcych – francuskiego i niemieckiego – sprawiła, że Ojciec dużo wyjeżdżał za granicę, zarówno jako archeolog, jak i działacz kościelny. Te wyjazdy owocowały przyjaźniami, a niektóre z nich z oficjalnych przeradzały się w osobiste. Trzeba tu wspomnieć o zadzierzgniętej w drugiej połowie lat 80. i trwającej po kres życia Taty przyjaźni z pastorem Harmem Ridderem i jego żoną Hanną z Bremy (Bremen-Blumenthal) oraz o przyjaźni z wczesnych lat 70. z Marią i Brucem Prendergastami ze zboru reformowanego w Muri-Gümligen w Szwajcarii. Oba te zbory, w wyniku głębokich relacji nawiązanych przez Tatę i ks. Bogdana Trandę, stały się partnerskimi parafiami dla parafii warszawskiej, a Maria Prendergast honorowym członkiem warszawskiego zboru. Efektem tych spotkań był też wspaniały gest ze strony Szwajcarów – przeznaczenie dla warszawskiej Diakonii środków na refundację zakupu leków dla potrzebujących. Ta pomoc trwa do dziś!

Zasługi Taty na polu pojednania polsko-niemieckiego są nie do przecenienia. Pastor Harm Ridder na wiadomość o śmierci Witolda prosił mnie, żebym powtórzyła jego słowa o Ojcu: „To był człowiek wielkiego formatu, który wiele osiągnął w tak trudnej materii, jaką są relacje Polaków i Niemców”. A jaka była siła przyjaźni Witolda Bendera z Ridderami, świadczy dobitnie jego decyzja o podjęciu podróży taksówką z Rybna do Bremy na wiadomość o śmiertelnym wypadku drogowym Frauke, córki Harma i Hanny. Chciał wesprzeć przyjaciół w najtrudniejszym momencie życia…

Praca w Rybnie

Rybno koło Sochaczewa, dziewiętnastowieczny pałac po Zabłockich i Koczorowskich, stary park ze stawem i wysepką – to najszczęśliwszy rozdział Taty życia. Po ponad dwudziestu latach pracy w Instytucie Historii Kultury Materialnej PAN, po różnych zawirowaniach rodzinnych Witold szukał dla siebie jakiejś przystani. Tak zanotował w swoich zapiskach: „(…) czegoś szukałem, gdzieś jakiejś pracy w muzealnym ośrodku na prowincji, na wsi, chętnie w starym obiekcie, gdzie wreszcie mogłyby być większe i wyższe pomieszczenia aniżeli w dzisiejszych »M-ach« wraz z mieszkaniem”.

I udało się – za namową przyjaciela Marka Konopki i z pomocą też przyjaciela Jana Jaskanisa, ówczesnego dyrektora Państwowego Muzeum Archeologicznego (PMA), Tata zdecydował się na pracę w Rybnie i 27 września 1985 r. wylądował tam jako kustosz ośrodka magazynowo-badawczego PMA. Tu znów Taty zapiski: „Usiadłem na stercie dobytku przywiezionego z Warszawy. Co to jest? Co tu jest? Pałac? Dwór? Wszędzie bałagan, rozpaprane prace remontowe, jacyś ludzie jak cienie plączący się w tym wszystkim, dziwnie czołobitni wobec mnie, no bo zjawił się »nowy kierownik«. Ale uśmiechają się życzliwie, boć i ja nie okazuję żadnych fum i życzliwie się do nich uśmiecham. (…) Wieś i mur odgradzający mnie jednocześnie od wsi, spory park niezwykle zarośnięty, zaniedbany. I tu postanowiłem pędzić życie, mieszkać, pracować. Cisza. Miejsce jednak mające niemały urok”.

Tata spędził w Rybnie ponad 22 lata życia, pracując jeszcze kilka lat po osiągnięciu wieku emerytalnego. Jego idée fixe było nie tylko przywrócenie do życia historycznego obiektu, lecz również uczynienie zeń miejsca o charakterze dobra publicznego, dostępnego dla wszystkich. Dość szybko zatem urządził w jednej z wielkich sal pałacu wystawę archeologiczną, na którą zapraszał przede wszystkim młodzież z pobliskich szkół, a także dorosłych zwiedzających, okraszając zwiedzanie ciekawymi pogadankami o pradziejach Polski. Umiał opowiadać – wiem o tym jako jego dziecko od najwcześniejszych lat życia z zapartym tchem słuchające opowieści o pradawnych kulturach, grodach, cmentarzyskach, tajemniczych miejscach kultu na bagnach, bursztynowym szlaku…

W Rybnie, poza pracą stricte zawodową i wielką aktywnością społecznikowską, Tata prowadził też badania nad historią miejscowości, nad niemieckimi osadnikami na Mazowszu (tzw. Niemcami nadwiślańskimi), wreszcie nad dziejami rodziny, która niegdyś dobra rybnieńskie zamieszkiwała (siostry Koczorowskie i ich potomkowie pozostali z Tatą na zawsze w serdecznej przyjaźni). Efekty tych badań publikował w lokalnych i specjalistycznych pismach, a czasem mówił o nich w radiu lub telewizji. Zresztą jego dorobek piśmienniczy, przede wszystkim archeologiczny, jest ogromny, zwieńczony wydaną w formie książki monografią badań miejsca kultowo-ofiarnego sprzed około 1600 lat w Otalążce koło Mogielnicy.

Za swoje największe osiągnięcie w czasach rybnieńskich Ojciec uważał nawiązanie na początku lat 90. współpracy między dwiema szkołami – w Rybnie i w Weener, miasteczku we wschodniej Fryzji. Owocem Taty starań stała się trwająca do dziś wymiana młodzieży szkolnej z Polski i Niemiec. Ze wzruszeniem witaliśmy na Taty pogrzebie rybniaków, a wśród nich dyrektorkę i nauczyciela z tamtejszej szkoły. Tak Tata realizował swoją wymarzoną ideę zbliżenia młodych pokoleń dwóch narodów.

Nie sposób nie wspomnieć Taty pasji podróżniczej. Objechał niemal cały świat, łącznie z Afryką Zachodnią, gdzie badał pozostałości średniowiecznego imperium Niani (Mali). Kochał świat – na Suwalszczyźnie czuł się tak samo świetnie jak w Prowansji, urokliwym szwajcarskim Poschiavo, gdzie badał korzenie swoich przodków, Semadenich i Ragazzich, zachwycał się tak samo jak mazowieckimi polami, po których wędrował regularnie ze swoimi, choć „muzealnymi” psami, Emmą i Piklem. I świat kochał jego, bo wszędzie zawierał serdeczne znajomości, zapraszając do odwiedzin w Rybnie.

Przeglądając księgi gości, prowadzone przez Tatę niemal od początku pobytu, obliczyłam, że przewinęło się przez to miejsce prawie pół tysiąca gości, przy czym część z nich przyjeżdżała nawet kilka razy w roku. Z całego świata. Rodzina i przyjaciele, goście z naszego i z bratnich Kościołów w kraju i za granicą, naukowcy, zwłaszcza archeologowie i historycy, artyści malarze, chętnie malujący rybnieńskie widoki, muzycy (m.in. Ekumeniczny Chór Kameralny Kościoła Ewangelicko-Reformowanego w Warszawie koncertował w rybnieńskim salonie), nauczyciele, studenci, uczniowie itd.

Ostatnie lata

Wraz z wiekiem zaczęły pojawiać się u Taty – będącego dotychczas w niezłej kondycji – kłopoty zdrowotne. Wówczas już jako rezydent zamieszkiwał w małym białym domku koło portierni, życzliwie udostępnionym mu przez nową dyrekcję PMA. Coraz trudniejsze były wyprawy do Warszawy, coraz częściej potrzebni byli lekarze, wreszcie stało się jasne, że trzeba opuścić Rybno i powrócić do stolicy, gdzie łatwiej będzie dbać o zdrowie i gdzie w pobliżu jest rodzina. I tak w 2005 r. moi rozwiedzeni, ale zawsze pozostający w przyjacielskiej więzi rodzice zamieszkali razem w naszym ciasnym warszawskim mieszkanku przy ulicy Gierymskiego. Początkowo z niepokojem śledziliśmy z bratem ten niekonwencjonalny duet, ale poczucie humoru obojga – potrafili ryczeć ze śmiechu obserwując mnożące się przypadki swojej niezdarności, figlów pamięci powodujących „uciekanie” właściwych słów – przekonało nas, że rodzice zawsze się w końcu dogadają. Dowodem tego był ich wspólny wyjazd w 2000 r. do syna w Kalifornii. Ojciec wziął na swoje barki zadanie szczęśliwego dowiezienia i przywiezienia Mamy z powrotem, a była wówczas już mocno schorowana. W czasie wędrówek po parku Yosemite Tata przytraczał sobie do pleców krzesło, na którym Mama siadała, żeby odpocząć.

Pora przytoczyć własne słowa, którymi żegnałam Tatę 27 kwietnia tego roku: „W 2006 r. zapadł w życiu naszej rodziny mrok – umarł mój syn Mateusz, jedyny wnuk Taty. Póki żyła Mama, Tata jakoś sobie radził z tą stratą. Ale po jej śmierci w 2011 r. zaczął wycofywać się z życia. Jego przyjaciele dzwonili do mnie – jedni zaniepokojeni i zmartwieni, inni urażeni, bo Witek przestał się odzywać. Dlaczego? Po jakimś czasie zrozumieliśmy, że nie była to oznaka demencji, lecz świadoma rezygnacja z udziału w sprawach tego świata. Po upadku ze schodów w 2013 r. stało się jasne, że nie może dalej sam mieszkać. I znów Tata miał szczęście i trafił na wspaniałą opiekunkę, Elę Słapek, która z nim zamieszkała i w krótkim czasie stała się członkiem naszej rodziny. Tata czuł się bezpiecznie i dobrze. W styczniu tego roku ujawniła się po latach spokoju poważna choroba, która rozwinęła się w zawrotnym tempie i z niszczącą siłą. Leczenie już nie wchodziło w rachubę. Ela była z Tatą do chwili śmierci, śmierci spokojnej i przytomnej. Taty życie było życiem spełnionym”.

Zakończę słowami z książki, którą wiele lat temu polecił mi Tata jako swoją ulubioną, autorstwa podróżnika arabskiego Amina Maaloufa pt. „Lew afrykański”. Tata cieszyłby się wiedząc, że sięgnęłam po cytat właśnie z niej.

„(…) podziękujmy Bogu,
iż zechciał nas obdarzyć śmiercią,
by życie nabrało wartości,
nocą, by wartości nabrał dzień,
ciszą, by słowo zyskało wartość,
chorobą, by wartość miało zdrowie,
wojną, by wartości nabrał pokój.
Podziękujmy mu,
że obdarzył nas zmęczeniem
i cierpieniami,
aby wytchnienie
i radości zyskały wartość”.

* * * * *

Anna Bender – córka Witolda Bendera, dla Taty Anula

 

Witolda Bendera w JEDNOCIE wspominają również:

 

fot. Archiwum rodzinne