Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

Nr 3-4 / 2008

We wrześniu 1923 roku w Emden, Karl Barth przemawiał na zjeździe Związku Kościołów Ewangelicko-Reformowanych1. Zaczął od kontrowersji, od krytycznego zacytowania dokumentu przygotowanego przez jedno z gremiów Związku. Ten dokument był wyraźnie inspirowany przeciwnym teologii duchem czasu, który Barth zdecydowanie odrzucał. Ironizował więc i szydził. Nie wiem, z jakim przyjęciem spotkało się jego wystąpienie, ale domyślam się, że wielu słuchaczy musiało wprawić w konsternację2. Barth nie oszczędzał swego audytorium, nie oddawał szacunku gestom dobrej woli i szlachetnym pobudkom swoich współwyznawców. Miał przecież mówić o doktrynalnym zadaniu Kościołów Ewangelicko-Reformowanych, taka była wola organizatorów zjazdu. Tymczasem cytowany przez niego dokument programowo odżegnywał się od doktryny, jego autorzy za honor poczytywali sobie próbę zrozumienia prawd reformacji bez pomocy teologii. Dlaczego? – pytał Barth. Dlaczego doktrynę, teologię i przesłanie naszych Kościołów wolimy pomijać milczeniem?

Z trzech powodów. Po pierwsze dlatego, że protestanci, a szczególnie teologowie protestanccy, coraz chętniej przeciwstawiają doktrynę życiu. W ich przekonaniu naprawdę ważne i naprawdę wartościowe jest tylko życie. Przymiotniki „teologiczny” i „jałowy” stały się w naszych czasach synonimami, a namysł nad przesłaniem wiary coraz bardziej ustępuje miejsca działaniom, które zmierzają do koordynacji kościelnych praktyk. Po drugie – mówił Barth – kwestia właściwej doktryny, jeśli możemy wnioskować z doświadczeń przeszłości, nie przyczynia się wcale do chrześcijańskiej jedności, tak bardzo dzisiaj pożądanej. Nie wątpię – mówił ze wzrastającą ironią – że zawierane na naszych zjazdach i konwentyklach strategiczne i taktyczne kompromisy nieodmiennie wynikają z nastroju chrześcijańskiego braterstwa, który zawsze na nas spływa, jeśli spotykamy się w okolicy malowniczej i pełnej historycznych pamiątek. Po trzecie wreszcie, kwestii właściwej doktryny niepodobna dotknąć bez uświadomienia sobie wielkiego zakłopotania, jakie zapanowało we współczesnym protestantyzmie. Na czym ono polega? Na tym, że nie mamy nic istotnego i miarodajnego do powiedzenia, że nie dysponujemy przekonującą teologią, że nie mamy nowiny tak dobrej, byśmy nie mogli się powstrzymać od jej głoszenia. Niestety, kwestia właściwej doktryny uświadamia nam próżnię powstałą w naszych Kościołach i w chrześcijaństwie. Czy nie byłoby wobec tego lepiej pominąć tę bolesną i wstydliwą sprawę? Czy nie byłoby lepiej przejść nad nią do porządku dziennego i zająć się problemami, o których chrześcijanie, a w szczególności członkowie Kościołów ewangelicko-reformowanych, mogą rozprawiać w niezmąconym spokoju?
Nie – mówi z przekonaniem Barth. Prędzej czy później protestanci będą musieli zmierzyć się ze swoją słabością, bez względu na koszty i bez względu na wyniki. Czy możemy dłużej zamykać oczy na fakt, że prace naprawcze mają swój kres? Czy możemy w nieskończoność oddawać się wysiłkom organizacyjnym lub religijnej edukacji? Dziś organizacja i edukacja dużo bardziej leżą na sercu członkom naszych zborów niż teologia; dziś żyjemy w przeświadczeniu, że naszą wiarę realizujemy nade wszystko w działaniu. Ale nadchodzi chwila, gdy nawet najbardziej aktywna i najbardziej pełna entuzjazmu parafia będzie musiała się zatrzymać, by od swoich duchownych usłyszeć brzemienne w sens słowa, by zobaczyć, jakie światło są oni w stanie rzucić na osobliwą sytuację człowieka zawieszonego między niebem i ziemią.
Ci, którzy uważają, że Kościoły ewangelicko-reformowane – mówił dalej Barth – powinny trzymać się jak najdalej od teologii, uwielbiają odwoływać się do praktycznych i jednoczących skłonności ojców naszego Kościoła, przede wszystkich do Kalwińskiego ducha organizacji i działania. Pomijają oni jednak na ogół fakt, że Kalwin napisał Naukę Religii Chrześcijańskiej zanim powstały tak bardzo podziwiane listy na temat ustroju Kościoła. Nie pamiętają już, że Zwingli rozpoczął swoją reformację od kazań, Kalwin zaś od wykładów. Podnoszą się dzisiaj głosy wzywające nas do „kultywowania głębszej świadomości Kościoła ewangelicko-reformowanego”. Ale nic z tego wezwania nie wyniknie, jeżeli nie zechcemy pójść drogą Kalwina i Zwingli’ego, również drogą Lutra, drogą prostą i trudną, która prowadzi od myśli do działania, a nie odwrotnie. Jedną z niewielu prawdziwych przysług, którą niemieckie Kościoły ewangelicko-reformowane mogłyby wyświadczyć swoim współbraciom w wierze, byłoby przypomnienie, gdyby na takie przypomnienie najpierw zdobyły się same, że oprócz doczesnych potrzeb właściwych wszystkim ludziom posiadamy w naszym duchowym charakterze coś szczególnego i bardzo swoistego. Co to jest? Na czym polega „święte dziedzictwo reformacji”, o którym mówi wyżej wspomniany kościelny dokument? Co ma na myśli człowiek, który deklaruje przynależność do Kościoła ewangelicko-reformowanego?
Są trzy odpowiedzi na to pytanie. Po pierwsze więc ów człowiek przywiązany jest do Kościoła ewangelicko-reformowanego, tak jak przywiązany jest do swojej ojczyzny, do swojego miasta, do siedziby swoich przodków. Ten człowiek raduje się odmiennością chrześcijaństwa, które zna i któremu ufa, ten człowiek trzyma się mocno jego klasycznej literatury, jego tradycyjnych teorii i praktyk. Oddaje szacunek Kalwinowi czy Zwingli’emu, ponieważ są nasi. Powraca często do Katechizmu Heidelberskiego, ponieważ ten uświęcony czasem skarb jest nasz. W nauczaniu Kościoła oczekuje zdecydowanego nacisku na predestynację, autonomię dziesięciorga przykazań i konieczność dyscypliny kościelnej, ponieważ stanowią część historii, która jest nasza. Przywiązania do tradycji oczywiście niepodobna kwestionować – mówi Barth. Wszyscy przecież gdzieś należymy, nawet jeżeli nie zdajemy sobie z tego sprawy. Absolut niesie o sobie świadectwo w tym, co relatywne. W Święty Kościół Powszechny wierzymy w naszym lokalnym kościele, który ma swoją historię i swój pogląd na świat.

Krzysztof Dorosz

Pełny tekst artykułu po zalogowaniu w serwisie.

Jak uzyskać pełny dostęp do zasobów serwisu jednota.pl