Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

8-9/1991

Prawdziwie mówię wam: Wiele było wdów w Izraelu w czasach Eliasza, kiedy niebo było zamknięte przez trzy lata i sześć miesięcy, tak iż był wielki głód na całej ziemi, a do żadnej z nich nie został posłany Eliasz, tylko do wdowy w Sarepcie Sydońskiej. I było wielu trędowatych w Izraelu za Elizeusza, proroka, a żaden z nich nie został oczyszczony, tylko Naaman, Syryjczyk.
I wszyscy w synagodze słysząc to zawrzeli gniewem (...) i wywiedli Go aż na szczyt góry (...), aby Go w dół strącić...

Łuk. 4:25-28

Nazaret. Miasto, gdzie Jezus się wychował. Zdawałoby się, że mógł tu oczekiwać przychylności. I początkowo nawet na to się zanosiło, bo w miejscowej synagodze życzliwie przyjęto Jego komentarz do księgi Izajasza. Wszyscy Mu przytakiwali zdziwieni, jak pięknie mówi. Potem nagle nastrój się zmienił, słuchacze wybuchnęli gniewem, a nawet usiłowali dokonać samosądu.

Co się takiego stało? Jezus dotknął zapewne jakiegoś czułego ich miejsca. W harmonijnej zrazu atmosferze aprobaty dosłyszał fałszywy dźwięk, coś na kształt lekceważenia, gdy mówili: przecież to tylko syn Józefa (zob.w.22). Zgromadzeni w synagodze starsi panowie dobrze Go znali od dziecka, pamiętali, jak biegał po mieście z innymi chłopcami, jak pobierał naukę czytania i pisania w miejscowym chederze, więc skąd u Niego – myśleli – ta pewność siebie? Wyczuli, że ten już dojrzały, ale jeszcze młody człowiek wyrasta ponad przeciętność i wyraźnie nad nimi góruje. Obudziła się w nich zawiść, tak powszechna w wielu środowiskach o zaściankowej mentalności. I wtedy padła gorzka uwaga Jezusa: wiadomo, że żaden prorok nie znajduje uznania w swoich rodzinnych stronach (zob.w.24).

Mentalność zaściankowa sprzyja powstawaniu kompleksów. Zamknięci w ciasnym kręgu swego środowiska i pozbawieni szerszych horyzontów ludzie tracą poczucie perspektywy i są skłonni mierzyć wszystko swoją miarą i własne, partykularne sprawy uważać za najważniejsze, przeto każdy, kto wyrasta ponad miejscową przeciętność, może wyglądać podejrzanie i budzić zawiść. Na gruncie zaściankowej mentalności bujnie krzewi się ksenofobia – wszystko, co obce, jest złe i godne pogardy. Stąd właśnie wzięła się gwałtowna reakcja zgromadzonych w synagodze uczestników sobotniego nabożeństwa na Jego słowa o wdowie z Sarepty i Syryjczyku Naamanie (w.25-27). Nie mogli wprost znieść tego, co usłyszeli. Poganie mieliby być więcej warci od dzieci Izraela? Toż to zdrada najświętszych ideałów religijnych i narodowych!

A przecież, jeśli chłodno i bez uprzedzeń odnieść się do słów Jezusa, nie można dopatrzyć się w nich nie tylko niczego zdrożnego, ale nawet nowego. Wspomniane przez Niego fakty znane były każdemu z obecnych. Jezus pokazał im tylko to, o czym w gruncie rzeczy dobrze wiedzieli, ale czego do swej nacjonalistycznej świadomości nie chcieli dopuścić, a mianowicie, że to poganka z Fenicji udzieliła gościny ukrywającemu się Eliaszowi i korzystała z błogosławieństwa Bożej łaskawości, a nie któraś z wielu wdów izraelskich. Syryjczyk, dowódca wojsk odwiecznie wrogiego państwa, dostąpił łaski uzdrowienia z ciężkiej choroby, a nie któryś z dotkniętych trądem Izraelitów, chociaż ich los był o wiele cięższy, bo prawo wymagało, aby żyli na odludziu, z dala od rodziny i społeczeństwa, podczas gdy Syryjczyk, Naaman, dotknięty taką samą dolegliwością, mógł przebywać w domu i nadal pełnić wysoki urząd państwowy. Czyżby więc Jezus nie dostrzegał fundamentalnej różnicy między narodem wybranym a poganami, między „swoimi” a „obcymi”? Tak, słuchacze prawidłowo odczytali Jego intencję. On rzeczywiście nie czynił różnicy między ludźmi ze względu na ich pochodzenie. Oni natomiast nie chcieli do swej świadomości dopuścić myśli, że taka jest wymowa faktów z ich własnej historii. Bóg mówi przez wydarzenia, ale oczy nam otwiera na właściwą ich interpretację dopiero ktoś taki, jak Jezus, który naucza z mocą i autorytetem właściwym dla Syna Bożego, a nie z erudycją uczonych w Piśmie.

Przypuszczalnie wielu z nas w podobnej sytuacji zachowałoby się tak samo albo w sposób zbliżony. Dopóki myślimy i mówimy o Izraelu, o Fenicjance czy Syryjczyku, z całym spokojem odnosimy się do problemu przedstawionego przez Jezusa i opowiadamy się po Jego stronie. Łatwo przychodzi nam przyznać Mu rację i z pewną wyższością, a nawet z niesmakiem, oceniać obecnych w synagodze mężczyzn, którzy w porywie niepohamowanego gniewu byli gotowi posunąć się aż do zabójstwa. Łatwo nam to przychodzi, ponieważ sprawy przedstawione przez ewangelistę Łukasza są bardzo odległe w czasie i przestrzeni, a narody, o których pisze, obce nam, zaś ich problemy zupełnie obojętne.

Gdybyśmy to jednak my, Polacy, tworzyli krąg słuchaczy Jezusa i gdyby to nam powiedział On coś podobnego o jakiejś Ukraince albo o feldmarszałku armii niemieckiej, czyli o przedstawicielach narodów, od których doznaliśmy okrutnych krzywd, to moglibyśmy zachować się bardzo podobnie do tamtych ludzi z Ewangelii

Łukasza. Kiedy nam się proponuje, abyśmy spojrzeli na stosunki z sąsiadami z ich punktu widzenia i zastanowili się nad tym, że oni również mogą mieć usprawiedliwione osobistymi przeżyciami poczucie krzywdy doznanej od Polaków, zazwyczaj reagujemy nerwowo i ze świętym oburzeniem, zupełnie tak samo, jak tamci w Nazarecie.

Według Łukasza scena w nazaretańskiej bóżnicy rozegrała się na samym początku działalności Jezusa, tuż po decydujących wydarzeniach na pustyni. Zapewne nie bez powodu. Można dopatrywać się w tym akcentu dominującego nad całą treścią Ewangelii: oto wszyscy ludzie są sobie równi, bo Bóg nie wyróżnia nikogo tylko ze względu na osobę, gdyż w każdym narodzie jest Mu miły ten, kto się Go boi i sprawiedliwie postępuje (por. Dz. 10:34.35). Nastąpił kres podziału na „swoich” i „obcych”. Dzięki Chrystusowi nie ma już różnicy między Żydem a Grekiem, gdyż jeden jest Pan wszystkich, bogaty dla wszystkich, którzy Go wzywają. On jest naszym pokojem, On sprawił, że z dwojga powstała jedność. Zburzył w swoim ciele mur nieprzyjaźni dzielący wrogich sobie ludzi. Stworzył w sobie z dwóch jednego, nowego człowieka i obu pojednał z Bogiem w jednym ciele przez krzyż, na którym unicestwił nieprzyjaźń (por. Rzym. 10:12; Ef. 2:14 n.).

Znaczenie słów Jezusa wypowiedzianych na samym początku działalności, późniejszą ich interpretację przez apostoła Pawła oraz wiele innych o podobnej treści i wymowie nauk Pisma Świętego puszczamy mimo uszu. Najchętniej zamykamy się w naszym nacjonalistycznym zaścianku, okopujemy się w nim i – na dodatek – wznosimy jeszcze wyznaniowy mur obronny. Zdaje się nam, że dopiero za tym podwójnym murem będziemy bezpieczni. Tymczasem Bóg stawia nas oko w oko z innymi. Z ludźmi, którzy inaczej myślą, inaczej mówią, inaczej postępują, inaczej Bogu cześć oddają, inne mają obyczaje, innego używają języka. Oni to mogą stać się naszym błogosławieństwem przez wzbogacenie naszej kultury, przez zakwestionowanie naszej pewności siebie, przez wskazanie nowych możliwości. Oni to pozwalają nam wyjść poza płot własnej zagrody i dostrzec, że świat przez Boga stworzony jest o wiele piękniejszy, bogatszy, bardziej urozmaicony, niż nam się dotychczas wydawało. Warto więc otworzyć szerzej oczy, otworzyć serce, otworzyć ramiona.

Polska taka, jaka jest, stanowi dla nas zadanie. Zamknięcie w granicach społeczeństwa prawie zupełnie jednolitego pod względem etnicznym i wyznaniowym w sposób drastyczny zubożyło nas i zredukowało do etnicznej i religijnej monokultury. Tym bardziej więc wszelkie mniejszości, tak już nieliczne, powinniśmy traktować jak wielkie błogosławieństwo niebios, wzbogacające nasze życie duchowe, religijne, kulturalne, materialne, ekonomiczne, społeczne. Postarajmy się spojrzeć na siebie wzajemnie ponad uprzedzeniami, pamiętając o wymowie wydarzenia, jakie rozegrało się w nazaretańskiej synagodze. Amen.