Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

9 / 1996

Pewien człowiek szedł z Jerozolimy do Jerycha i wpadł w ręce zbójców, którzy go obrabowali, poranili i odeszli, zostawiając go na pół umarłego. Przypadkiem szedł tą drogą jakiś kapłan i zobaczywszy go, przeszedł mimo. Podobnie i Lewita, gdy przyszedł na to miejsce i zobaczył go, przeszedł mimo. Pewien Samarytanin zaś, podróżując tędy, podjechał do niego i ujrzawszy, ulitował się nad nim. I podszedłszy opatrzył rany jego, zalewając je oliwą i winem, po czym wsadził go na swoje bydlę, zawiózł do gospody i opiekował się nim. A nazajutrz dobył dwa denary, dał je gospodarzowi i rzekł: Opiekuj się nim, a co wydasz ponad to, ja w drodze powrotnej oddam ci. Który z tych trzech, zdaniem twoim, był bliźnim temu, który wpadł w ręce zbójców? A on rzekł: Ten, który się ulitował nad nim. Rzekł mu Jezus: Idź, i ty czyń podobnie. Łuk. 10:30-37

Gdy rozważamy przypowieść o miłosiernym Samarytaninie, zwykle zajmujemy się pierwszoplanową postacią tej przypowieści, czyli Samarytaninem. Uważamy bowiem, i słusznie, że Chrystus zaprezentował nam tę postać jako wzór postępowania. Zrobił to polecając uczonemu w Piśmie: „Idź i ty czyń podobnie!” w odpowiedzi na jego pytanie: „Co mam czynić, abym dostąpił życia wiecznego?” i „Kto jest moim bliźnim?” Wdzięczny to temat, chętnie omawiany przez kaznodziejów, bo jest w nim zawarty ogromny ładunek emocji i przykład ludzkiej dobroci godny naśladowania.

Ja jednakże chciałbym zająć się postaciami kapłana i Lewity. Obaj dostrzegli pobitego do krwi, nieprzytomnego, „na pół umarłego” człowieka, który został napadnięty i obrabowany przez rozbójników. Żaden z nich nie zatrzymał się jednak i nie pomógł nieszczęśnikowi. Jakby go w ogóle nie zauważyli. Ich zachowanie służy zwykle jako odrażający przykład znieczulicy, obojętności na los bliźniego, na jego nieszczęście. Niektórzy kaznodzieje zaś przedstawiają ich (i ja sam to nieraz czyniłem) jako ludzi lękliwych czy wręcz tchórzy, obawiających się być może ukrytych wśród skał rozbójników, którzy czyhają na kolejne ofiary. Zgorszenie ich postawą jest tym większe, że obaj byli ludźmi służącymi w świątyni, a więc osobami, które przede wszystkim powinny pomagać innym.

Czy jednak tak właśnie było? Czy naprawdę byli to tchórze obawiający się tylko o własną skórę? Czy rzeczywiście byli obojętni na los tego nieszczęśnika? Moim zdaniem było inaczej. Sądzę też, że mówiąc o kapłanie i Lewicie Chrystus chciał ukazać zupełnie inne zagadnienie.

Jakie więc przesłanie kryje się w opowieści Chrystusa o dwóch sługach Domu Bożego? Obaj zapewne pospieszali do świątyni (choć tego Chrystus wyraźnie nie powiedział). Aby pełnić tę służbę, musieli strzec swej czystości. Zauważmy, co mówi o kapłanach i Lewitach Stary Testament: „Przemów do kapłanów [...] i powiedz im: niechaj się nikt z nich nie zanieczyści z powodu zmarłego z jego ludu” (III Mojż. 21:1) oraz: „Rozkaż synom izraelskim, aby usunęli z obozu wszystkich, którzy się zanieczyścili przez zetknięcie ze zmarłym, [...] aby nie zanieczyszczali obozu, gdzie ja mieszkam pośród nich” (IV Mojż. 5:2-3).

Prorok Ezechiel dodaje w odniesieniu do kapłanów: „...nie będą się zbliżać do człowieka zmarłego, aby się nie zanieczyścić [...]. Po jego oczyszczeniu dolicza się jeszcze siedem dni. I wtedy będzie czysty” (Ez. 44:25-26).

Nietrudno więc zrozumieć, że zarówno kapłani, jak i Lewici, gdy szli na służbę do świątyni, byli zobowiązani do stosowania się do bardzo surowych przepisów dotyczących rytualnej czystości. Zbliżenie się do człowieka nieprzytomnego, a tym bardziej – jak mogli sądzić – do zmarłego, wiązało się z ryzykiem rytualnego zanieczyszczenia, a to uniemożliwiłoby im wykonanie świątynnych obowiązków. Co więcej, nie mogliby nawet przekroczyć progu światyni aż do chwili oczyszczenia. A to musiało potrwać przynajmniej tydzień. Jest więc prawdopodobne, że mijali ofiarę napadu z ciężkim sercem, ale według rytualnych przepisów nie mogli do rannego podejść, a co za tym idzie – nie mogli pomóc.

Łatwo jest nam osądzać kapłana i Lewitę, ale należy pamiętać, że byli oni „niewolnikami zakonu”. Niestety, lud izraelski popadł w niewolę pewnego systemu wartości, krytykowaną wielekroć przez proroków i przez samego Chrystusa: w niewolę przepisów, których trzeba było drobiazgowo przestrzegać, w niewolę bardzo zewnętrznej obrzędowości, przejawiającej się w składaniu ofiar, wykonywaniu określonych gestów i wypowiadaniu określonych formuł. A oto jakie jest stanowisko Chrystusa w tej sprawie: „Obłudnicy! Dobrze prorokował o was Izajasz w słowach: Lud ten czci mnie wargami, ale serce ich daleko jest ode mnie. Daremnie mi jednak cześć oddają, głosząc nauki, które są nakazami ludzkimi” (Mat. 15:7-9).

Źle jest, gdy człowiek znajdzie się w niewoli systemu religijnego, politycznego czy społecznego, w którym obowiązuje określona doktryna, ale gorzej jeszcze, gdy nie potrafi zdobyć się na własną ocenę sytuacji, gdy prawo zagłusza głos serca i sumienia. Źle jest również, gdy ktoś uważa, że w takiej sytuacji nie ma sobie nic do zarzucenia.

W Piśmie Św., podobnie jak we współczesnym życiu, możemy znaleźć przykłady odrażających nieraz skutków życia w niewoli doktryny, nawet gdy ma ona pozór pobożności. Przywołajmy tu obraz najbardziej drastyczny: ludzie oskarżający Jezusa zaprowadzili Go do siedziby namiestnika cesarskiego, „ale nie weszli sami na zamek, aby się nie skalać i aby móc spożyć wieczerzę paschalną” (Jn 18:28). Niczym natomiast godnym nagany nie było dla nich rzucenie fałszywych oskarżeń, skutkiem czego stało się ubiczowanie Jezusa, wyszydzenie Go i w końcu ukrzyżowanie. To w ich wyobrażeniu nie powodowało skalania się. Wejście na zamek pogańskiego władcy – nie zaś wydanie człowieka na śmierć – było natomiast nieczystością, która uniemożliwiłaby im spożycie świątecznej wieczerzy.

W dzisiejszych czasach spotykamy się z bardzo podobnym rozumowaniem. Np. rodzice nie zgadzają się na podawanie leków dziecku choremu na zaawansowaną cukrzycę, bo wmówiono im, że dziecko będzie uratowane wyłącznie przez moc modlitwy. A ono niestety umiera. Inni rodzice gotowi są dopuścić do śmierci rannego w wypadku dziecka, gdyż nie zgadzają się na przetoczenie mu krwi, ponieważ ich religijne zasady nie pozwalają na tego rodzaju ratunek, skoro w Starym Testamencie zawarto zakaz przyjmowania krwi.

A oto inny przykład. Pewna kobieta opiekowała się obłożnie chorą krewną. Nie można było pozostawić jej samej na dłuższy czas. Opiekunka chorej musiała wyjść w pilnej sprawie i zwróciła się o pomoc do sąsiadki znanej z pobożności. Była pewna jej pomocy, ale usłyszała odmowę: „Nie mogę, bo muszę właśnie pójść do kościoła”.

W zborze, w którym kiedyś pracowałem, opowiadano mi o działających tam niegdyś tzw. pismakach, czyli ludziach żywej religijności (odwiedzali chorych i samotnych, by ich pocieszać, modlić się z nimi, czytać im Pismo Św. – stąd „pismacy”). Kiedyś jeden z nich przyszedł do ciężko chorego i zaproponował mu: przeczytam ci Słowo Boże, pomodlimy się. Usłyszał odpowiedź: „Słowa Bożego ja mam dosyć, ale brak mi chleba, jestem głodny”. Zamiar owego „pismaka” był szlachetny – pocieszyć chorego modlitwą, nie zauważył jednak, że ów człowiek potrzebował także zwykłego posiłku.

Podczas jednego z Tygodni Ewangelizacyjnych w Dzięgielowie spotkałem człowieka, niegdyś upadłego alkoholika, który nawrócił się i od wielu lat już nie pił. W podzięce Bogu za ratunek postanowił opiekować się ludźmi niepełnosprawnymi. Zwierzył mi się jednak, że spotyka się z zarzutami niektórych wierzących, którzy mówią mu: „Po co to robisz? Powinieneś raczej dbać o swój rozwój duchowy”. Niestety ci wierzący nie rozumieli, że duchowy wzrost znalazł w przepięknej służbie bliźnim: mógł nie tylko pomagać ludziom tak bardzo potrzebującym, ale przy tym mówić im o swoich doświadczeniach, o swojej drodze do wiary, o tym, co dla niego znaczy Słowo Boże i sam Chrystus.

Oto jakie następstwa pociąga za sobą niewola doktryny, niewola pobożnych wyobrażeń i przyzwyczajeń.

Przesłanie Jezusa zawarte w przypowieści o kapłanie i Lewicie to ostrzeżenie przed zasklepianiem się w doktrynie, w – czasem nawet bardzo pobożnych – przyzwyczajeniach czy gestach. Nie wolno nam, chrześcijanom, postępować tak, jak byśmy mieli na oczach końskie klapki, ograniczające pole widzenia.

Miłować Boga to znaczy także miłować człowieka, a oznacza to przede wszystkim niesienie konkretnej pomocy tym, którzy są w potrzebie. My chrześcijanie, my ewangelicy, jesteśmy zobowiązani do tego. Musimy więc usuwać barierę wąsko rozumianej doktryny, ograniczeń ludzkiej mentalności. Jesteśmy uczniami Chrystusa, a On właśnie uzdrawiał w sabat, ucząc przy tym: „nie człowiek dla sabatu, lecz sabat dla człowieka” oraz „nie to, co wchodzi do ust, lecz to, co wychodzi z ust, kala człowieka, bo z serca pochodzą złe myśli, zabójstwa, cudzołóstwa, rozpusta, kradzieże, fałszywe świadectwa, bluźnierstwa. To właśnie kala człowieka” (Mat. 15:11.19.20).

Nie obrzędy są najważniejsze, nie doktryna jest najistotniejsza, lecz miłość, objawiająca się w bezinteresownej służbie człowiekowi. Amen.

Ks. bp Zdzisław Tranda