Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

NR 4/2015, ss. 3–4

Barbara Stahlowa wyglasza kazanie podczas nabozenstwa ekumenicznego w kosciele ewangelicko-reformowanym w Warszawie (fot. Ewa Jozwiak)Kazanie wygłoszone podczas nabożeństwa ekumenicznego
5 października 2015 r.
w kościele ewangelicko-reformowanym w Warszawie

 

Drodzy uczestnicy ekumenicznego nabożeństwa!
Siostry! Bracia!

Kiedy zastanawiałam się nad tematem tego rozważania, po głowie chodziły mi dwa teksty:

„…Bóg powiedział: Nie porzucę cię ani cię nie opuszczę. Tak więc z ufnością możemy mówić: Pan jest pomocnikiem moim, nie będę się lękał; Cóż może mi uczynić człowiek?” (Hbr 13,5–6; Ps 118,6) oraz: „Pokój zostawiam wam, mój pokój daję wam; nie jak świat daje, ja wam daję. Niech się nie trwoży serce wasze i niech się nie lęka” (J 14,27).

Oba mówią o lęku, a właściwie o sytuacji, gdy człowiek zostaje od lęku uwolniony.

Strach. Obawa. Niepokój. Lęk. Przerażenie. Trwoga. Bojaźń. Polszczyzna zna wiele słów bliskoznacznych na określenie tego stanu czy też uczucia, które jest nieodłącznym elementem ludzkiej egzystencji na ziemi. Nie przyszliśmy tu wprawdzie na seminarium z językoznawstwa, niemniej jednak pewne uściślenie pojęć jest konieczne z uwagi na potrzeby tego rozważania o ludzkich obawach i o wiernym Bogu, który obiecał, że nie porzuci nas ani nie opuści.

Nie wdając się w szczegóły psychologiczne, powiedzmy na wstępie, że strach jest uczuciem naturalnym i przychodzi do nas niejako z zewnątrz, a wywołany jest sytuacją prawdziwego bądź też wyimaginowanego zagrożenia. I tak, na przykład, w ostatnim czasie zauważamy, jak narasta wokół nas atmosfera strachu podsycanego przez polityków przedstawicieli różnych środowisk oraz grup społecznych, a także – niestety – sporą gromadę dziennikarzy, w związku ze sprawą przyjęcia do Polski kilku tysięcy uchodźców z Syrii.

Wśród nieksenofobicznie nastawionych ludzi coraz częściej pada pytanie: jeśli już powinniśmy się bać, to kogo bardziej? Owych muzułmańskich przybyszów czy może rodaków, którzy kierowani ponoć troską o bezpieczeństwo narodu dają wyraz – na demonstracjach ulicznych, w internecie i za pośrednictwem innych środków masowej komunikacji – swego sprzeciwu wobec obecności obcych na naszej ojczystej ziemi, a czynią to w niedopuszczalnej, wręcz haniebnej, formie i treści?

Co w większym stopniu zagraża dziś Europie: prawo szariatu czy szerzenie się poglądów i postaw nienawistnych, pełnych pogardy dla drugiego człowieka uważanego za wroga z racji swojej inności?

Co mają wspólnego ci mieniący się obrońcami cywilizacji chrześcijańskiej ludzie z nauczaniem Jezusa Chrystusa i jego Kościoła?

Autor śpiewanej przed chwilą pieśni – pastor Dietrich Bonhoeffer, który życiem zapłacił za to, by pozostać chrześcijaninem w III Rzeszy, postulował „bezwarunkową powinność Kościoła wobec ofiar każdego systemu społecznego, nawet jeśli nie należą do wspólnoty chrześcijańskiej”. Czyż ten postulat nie wydaje się nam dzisiaj wyjątkowo aktualny?

A skoro padło już nazwisko pastora męczennika, przypomnijmy jeszcze, że przetrzymywany przez osiemnaście miesięcy w więzieniu śledczym w Tegel, naprawdę miał się czego bać i – jak pisał w listach do przyjaciela – „struchlałą myślą” konstatował poczucie straty, bo jak mu się przez pierwsze tygodnie uwięzienia wydawało, został „porzucony przez własne prawdziwe życie i przez Boga”. Szybko się jednak pozbierał duchowo, czego dowód odnajdujemy w jego różnych zapiskach więziennych, a także w świadectwach współwięźniów, którym na różne sposoby pomagał.

To działanie na rzecz drugiego człowieka wynikało z jego głębokiego przekonania, że każdy z nas, z konieczności funkcjonując w otoczeniu innych ludzi, podejmuje za innych odpowiedzialność. Bonhoeffer rozumiał to jako zadanie powierzone przez Boga. Próbując rozpoznać dobro i zło, dokonać wyboru między dobrem i złem, które – jak pisał – „nie mają zwyczaju prezentować się nam w postaci czystej”, tzn. że kontury dobra i zła bywają często nieostre, zamazane, człowiek ryzykuje tym, że pobłądzi i „sam poniesie wszelkie tego konsekwencje”.

Od chrześcijanina taka postawa wymagała wówczas (i wymaga dzisiaj) wolnej decyzji, pokonania strachu i zawierzenia Bożemu prowadzeniu; bo „gdy dobra moc twa [Boże] mnie ochrania, nie lękam się, co mi przyniesie dzień. Ty jesteś ze mną ciągle od zarania, ty chronisz mnie, gdy idzie nocy cień”.

Doświadczeniem człowieka jest jeszcze inny rodzaj strachu. Mam na myśli taki lęk, który pochodzi z naszego wnętrza. Zwykle nie jest spowodowany konkretnym zagrożeniem. Jest raczej stanem wewnętrznego niepokoju. Jest niepokojem sumienia. Potrafi sparaliżować człowieka i odebrać mu zdolność działania.

Wydaje mi się, że takiego lęku mógł doświadczać Marcin Luter w okresie poprzedzającym jego tzw. przeżycie w wieży klasztornej. Odkrycie własnej niedoskonałości i dążenie do osiągnięcia znaczenia przed Bogiem (co uznał za „zuchwałość”) sprawiło, że zrodziły się w nim straszliwe stany lęku. Nękała go myśl, że nigdy nie ostoi się przed Stwórcą, że należy do potępionych. Badacze życia i dzieła Lutra uważają, że ów lęk był lękiem predestynacji. W tym stanie pokuszenia nawet Chrystus przestał być dla niego oparciem.

Przed ostatecznym załamaniem ocaliło Lutra zbawienne przeżycie, kiedy studiując List do Rzymian, spotkał sprawiedliwego Boga. Odkrył mianowicie, że „sprawiedliwy z wiary żyć będzie”, a Ewangelia Chrystusowa jest „mocą Bożą ku zbawieniu każdego, kto wierzy, najpierw Żyda, potem Greka” (Rz 1,16–17).

I tak oto dotykamy jeszcze innego rodzaju strachu. Biblia nazywa go bojaźnią. Bojaźnią Bożą. Wśród wymienionych w 11. rozdziale Księgi Izajasza przymiotów „Ducha Pańskiego”, który spocznie na potomku Isajego, znajduje się – obok „Ducha mądrości i rozumu, Ducha rady i mocy” – „Duch poznania i (właśnie!) bojaźni Pana” (w. 2).

W Starym i Nowym Testamencie pojęcie to występuje w wielu kontekstach i aspektach. Nie podejmuję się ich tu wymienić i analizować. Na użytek tego rozważania wystarczy, jeśli powiemy, że bojaźń Bożą odczuwa człowiek, który uświadomiwszy sobie całą przepaść, jaka dzieli go – jako stworzenie – od Świętego Boga Stwórcy, zarazem przestaje odczuwać paraliżujący lęk i trwogę, gdyż wie, jak napisano w Psalmie 27, że „Pan jest światłem i zbawieniem”, kogóż zatem miałby się lękać?

Możemy więc chyba powiedzieć, że „bojaźń Boża” jest – w przeciwieństwie do wspomnianego wcześniej lęku – doświadczeniem pozytywnym, pożądanym i oznacza właściwą postawę człowieka wiary wobec Boga, na którego obietnicy: „Nie porzucę cię ani nie opuszczę” (Hbr 13,5; Ps 118,6) – polega, a ponadto wie – bo doświadczył tego osobiście – czym jest pokój ofiarowany przez Jezusa Chrystusa, za sprawą którego serce „nie trwoży się i nie lęka” (J 14,27). Bo:

„Gdy dobra moc twa stale mnie ochrania,
Nie lękam się, co mi przyniesie dzień,
Ty jesteś ze mną ciągle od zarania,
Ty chronisz mnie, gdy idzie nocy cień.
A gdy nastanie cisza upragniona,
Daj mi usłyszeć dzieci twoich śpiew,
I niech też dusza moja utęskniona
Dostąpi wejścia do ojczystych stref”.

Amen. Niech tak się stanie.

* * * * *

Barbara Stahlowa – długoletnia redaktorka JEDNOTY

 

Na zdjęciu: Barbara Stahlowa wygłasza kazanie podczas nabożeństwa ekumenicznego w kościele ewangelicko-reformowanym w Warszawie (fot. Ewa Jóźwiak)