Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

NR 3/2020, s. 11–13

Szanowna Redakcjo!

Przesyłam serdeczne pozdrowienia z Otwocka dla całej Redakcji JEDNOTY. Muszę zaznaczyć, że choć obecnie nazywam się Andrzej Kowalski, to moje rodowe imię i nazwisko brzmi Wojciech Jerzy Foland. Postanowiłem napisać list z krótkim wspomnieniem o moim dziadku ze strony ojca, Karola Folanda, Henryku Folandzie.

W tym roku obchodzimy 100. rocznicę Bitwy Warszawskiej. Henryk Foland brał udział w tej bitwie w randze kapitana sztabowego marszałka Józefa Piłsudskiego. Dowodził kompanią piechoty w Bitwie pod Mławą, gdzie został ranny.

Henryk Foland herbu Lis z książąt mazowieckich, był synem rotmistrza Karola Folanda i bratankiem znanego w Kościele ewangelicko-reformowanym i parafii warszawskiej Bogumiła Folanda, wieloletniego prezesa Konsystorza i dyrektora Teatru Wielkiego.

Wywodził się z Ukrainy, gdzie pod Mohylowem Podolskim posiadał majątek ziemski Krzyczanówka. Wraz z najbliższą rodziną uratował się z pożogi rewolucji październikowej i uciekł do centralnej Polski. Niestety jego brat Stanisław wraz z rodziną został zamordowany przez NKWD.

Po zwycięskiej wojnie z bolszewikami w 1920 r. Henryk Foland osiedlił się w Milanówku pod Warszawą. Pracował jako magazynier. Zmarł w czasie oblężenia Warszawy przez Niemców na samym początku drugiej wojny światowej.

Pozostawił dwóch synów i dwie córki. Córka Amelia została rozstrzelana przez hitlerowców w Palmirach, syn Jan umarł na serce w czasie okupacji. Wojnę przeżyli: mój ojciec, Karol Foland i jego siostra Hanna. Obecnie żyjącymi potomkami Henryka Folanda jestem ja, urodzony jako Wojciech Jerzy Foland, i moja siostra Magdalena Foland-Kugler, która dochowała się córki i wnuka.

Chciałbym żeby w JEDNOCIE pozostał jakiś ślad po mojej rodzinie. Z góry dziękuję za przychylny stosunek do tego listu.

Z wielkim szacunkiem,

Czytelnik JEDNOTY
Andrzej Kowalski

* * *

Szanowna Redakcjo!

Chciałbym odnieść się do tekstu red. Dariusza Bruncza zatytułowanego „Jan Paweł II – papież niejednoznaczny”, który zamieszczono w JEDNOCIE nr 2/2020.

Chodzi mi głównie o podzielenie się refleksjami związanymi ze zjawiskiem „ekumenizmu jako takiego”, które mam możliwość obserwowania w jego lokalnym wymiarze. Dodam – gwoli wyjaśnienia – że mieszkam na obszarze wschodniego Mazowsza, lub, jak czasami zdarza mi się czytać, tzw. południowego Podlasia. Świadomie używam terminu „tak zwanego”, bo – jak mnie poinformowali etnolodzy – takiego regionu nie ma; został wymyślony. Tak, jak wymyślono takie terminy, jak: ziemia siedlecka, łosicka czy wiele innych „ziem”…

Zacznę od smutnej (oraz cokolwiek drażniącej) konstatacji, że obserwuję zjawisko tyleż niepokojące, co na swój sposób stające się złą normą w moim regionie. Otóż zamieszkujący go chrześcijanie w czasie styczniowych nabożeństw o jedność chrześcijan najczęściej modlą się o nią (jeśli czynią to w ogóle) we… własnych świątyniach.

Teraz kilka nawiązań do tekstu red. Dariusza Bruncza.

Byłem uczestnikiem poczęstunku (agape) po zakończeniu pewnego nabożeństwa ekumenicznego i wiem (bo widziałem na własne oczy), jak się to odbywało. Oto reprezentanci poszczególnych wyznań przestawali we własnych kręgach konfesyjnych: duchowni ewangeliccy i ewangelikalni trzymali się razem, księża rzymskokatoliccy skupiali się wokół swego biskupa, który zaszczycił spotkanie (ale był spoza tego terenu), ja zaś stałem z gronem duchownych mariawitów (do nich właściwie nikt nie podchodził), gdy formalny organizator (wysokiej rangi duchowny prawosławny, bo nabożeństwo odbywało się w lokalnej cerkwi) krążył między grupkami duchownych usiłując nakłonić tworzących je duchownych do „zbliżenia się”. Skutki zabiegów, by jednak „wykrzesać ducha ekumenicznego”, były więcej niż problematyczne. I ta – moim zdaniem – mało serdeczna atmosfera trwała do końca mojej obecności na tej „agapie”. Duchowni – jak skonstatowałem – tak sprawnie (zgodnie z przydzielonymi rolami) i (co tu dużo opowiadać) ładnie mówili o ekumenizmie do mikrofonu usytuowanego obok carskich drzwi, jednak w relacjach osobistych kompletnie zawiedli, księdza biskupa nie wyłączając… Lokalny wyższy kler rzymskokatolicki nie był obecny na tych modłach, gdyż – być może – miał inne, pilne i ważniejsze sprawy do załatwienia…

Dodam jeszcze, że w świątyni, w której odbywała się okolicznościowa celebra, nie było przesadnych tłumów wiernych. Mam graniczące z pewnością podejrzenie, że wielu z obecnych wiernych przybyło na to nabożeństwo ekumeniczne głównie z ciekawości, a nie z wyraźnie odczuwanej duchowej potrzeby zamanifestowania aktywnego stosunku do idei zbliżenia tzw. Kościołów siostrzanych. Twierdzę tak w oparciu o wymianę zdań, którą zainspirowałem z niektórymi z przybyłych (inna kwestia, że obiekt sakralny, w którym odbywała się celebra nie przytłaczał swymi rozmiarami).

Zdarzyło mi się – prawda, okazjonalnie i de facto przypadkowo – towarzyszyć pewnemu duchownemu (nierzymskokatolickiemu) w wizycie, w trakcie której miał przekazać zaproszenie na nabożeństwo z okazji Tygodnia Modlitw o Jedność Chrześcijan. Zauważyłem, że obaj księża rozmawiali na tzw. sztywnych nogach, czyli bardzo, ale to bardzo oficjalnie. W czasie kilkunastominutowej wizyty nie dostrzegłem żadnego „kontekstu braterskiego”, a obaj duchowni koncentrowali się na oficjalnym celu spotkania. Gdy na zakończenie ubieraliśmy się w przedpokoju, gospodarz spytał gościa, czy nie obawia się, że wspólnota, którą on reprezentuje, „zamknęła sobie drzwi do prawdziwego ekumenizmu odłączając się od Kościoła”, który reprezentował gospodarz. Na to zapraszający – bez szczególnego namysłu, co mnie i ubawiło, i cokolwiek zaskoczyło – odparł: „A nie obawia się ksiądz, że ogłaszając dogmat o nieomylności papieża zamknęliście za sobą drzwi do jakiegokolwiek – nie mówiąc o prawdziwym (bo co naprawdę znaczy ta formuła?) – ekumenizmu?”.

Po tej wymianie „uprzejmości” duchowni rozstali się. Nie muszę dodawać, że w okresie najbliższych modlitw o jedność obie wspólnoty (choć mieszkające na tym samym obszarze) pozostały „przy swoim” i (w najlepszym razie) trwają do dziś przy swych racjach, czyli w czymś, co określiłbym stanem błogiej niewiedzy o przyczynach odrębności konfesyjnej. Jestem też przekonany, że przyjmujący nas duszpasterz nie uczynił nic, by swej „trzodzie” rzetelnie opisać historię „tamtych”.

Czyżby więc rację miał organista, Jan Kantata (pseudonim), który w rozmowie zamieszczonej swego czasu w „Tygodniku Siedleckim” rzekł był (nie jest to cytat, tylko – być może nieudolne – oddanie sensu wypowiedzi, jak ją zapamiętałem), że decyzje ekumeniczne Soboru Watykańskiego II zatrzymały się na Odrze i bezskutecznie czekają na zaproszenie do Polski? I to jest bodaj najistotniejsze „dopowiedzenie” do tekstu red. Bruncza.

Oczywiście, można zarzucić mi, albo też i Janowi Kantacie, przerysowanie, może i przesadę, ale czy na pewno rzeczywistość (przynajmniej w moim regionie) jest znowu tak bardzo inna, niż to opisałem? Ponieważ nie pierwszy raz opowiadam tę historię (wraz z „odsyłaczem” do opinii Jana Kantaty), można przypisać mi jakąś intencję – oczywiście niecną, jak już to kilka razy czyniono. Nie mam jednak jakichkolwiek złych zamiarów.

Tu „wlepię” kolejny wtręt, który Melchior Wańkowicz mógłby nazwać smrodkiem dydaktycznym. Otóż dość regularnie „bywam” na e-stronach poświęconych ekumenizmowi i zauważam pewną skłonność do – ujmę to elegancko – mało przemyślanej krytyki starań ekumenicznych tych czy innych Kościołów. Rodzi się więc we mnie pytanie: czyżby autorzy niechętni poznawaniu się wspólnot eklezjalnych byli aż tak zdecydowanymi przeciwnikami tej idei? Oczywiście, wolno im. Jak najbardziej wolno, tylko dlaczego „wyżywają się” na ekumenizmie? Czy muszą wyrażać swoje opinie (czasami) tak mocno nienawistnym językiem, jak go odbieram? Jeśli jakaś idea jest sprzeczna z moimi przekonaniami, to nie bywam – nie odwiedzam e-stron zawierających treści, których nie podzielam i które mnie drażnią. Taki właśnie sposób doradzam tym, którym nie podobają się dążenia do zbliżenia chrześcijan. O zbliżeniu religii nie wypowiadam się, bo to o wiele bardziej skomplikowane zjawisko, często budzące wiele niedobrych emocji.

Zresztą zorientowałem się, że większość tzw. zwykłych ludzi nie rozróżnia istoty pojęć „religia” i „wyznanie”. Uważają, że bycie wyznawcą np. rzymskiego katolicyzmu upoważnia ich do uznawania się nie tylko za wyznawców religii katolickiej, ale za jedynych „prawdziwych” chrześcijan. Przynajmniej niektóre znane mi osoby utożsamiają katolicyzm z chrześcijaństwem. Co mnie nie tyle dziwi, co irytuje, bo przecież skądś się to wzięło, że dla części wiernych tego Kościoła inne nurty chrześcijaństwa, czy (uogólniam) wyznawcy z innych społeczności chrześcijańskich, po prostu nie istnieją…

Raz jeden (po wykładzie o mariawityzmie i Kościołach mariawitów, bo są dwa: Kościół Starokatolicki Mariawitów i Kościół Katolicki Mariawitów) usłyszałem pytanie: „Ale w jaką Matkę Boską wierzą ci mariawici, o których pan opowiadał?”. Nie od rzeczy będzie dodać, że wykład miał miejsce w okolicy uznanej za jedno z centrów mariawityzmu. Na moją ripostę: „A ile Matek Boskich jest w Biblii?” padło znamienne zdanie, które dobrze zapamiętałem: „To oni wierzą w naszą Matkę Boską?!”. Gdy potwierdziłem, osoba zadająca to pytanie spojrzała na mnie – tak to ujmę – wyraziście przeciągle. I w tym spojrzeniu dostrzegłem nie tyle mieszaninę niedowierzania, co… bezmiar niewiedzy. Bo wiedzy powszechnie brakuje ogółowi – jak to zwykłem określać – braci z różnych powodów rozłączonych…

Garścią powyższych konkluzji dokładam się do przemyśleń Pana Redaktora Dariusza Bruncza, który – moim zdaniem – owszem, odniósł się do postawionego problemu, ale w sposób bardzo naukowy i może dlatego tak oględny…

Czytelnik JEDNOTY
Krzysztof Mazur