Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

Nr 8 / 1989

MYŚLANE NOCĄ

Ktoś bliski mojemu sercu ma w rodzinie Bardzo Starą Osobą. Osoba jest nie tylko bardzo stara, potrzebująca nieustannej opieki, ale również bardzo złośliwa i napastliwa. Ten ktoś bliski mojemu sercu zajmuje się nią nie mając zmienników. Kiedyś usłyszałam takie słowa wypowiedziane przez tłumione łzy: „Robię to nadal, ale teraz już tylko z obowiązku, a bez radości. To zupełnie inny człowiek niż dawniej. Każda, po raz setny uderzająca we mnie niesprawiedliwa pretensja, krzywdzące insynuacje, nieustanna chęć zranienia mnie sprawia, że kulę się i czuję, jak mi w środku coś twardnieje. Rozum rozumie, serce nie może się pogodzić. Jak wykrzesać z siebie radość? – oto, co mnie dręczy”.

Czy nie jest to problem dręczący dziś wielu chrześcijan, którzy mając w pamięci słowa Pawła: „Kto okazuje miłosierdzie, niech czyni to z radością” (Rzym. 12:8), szamocą się z niepodobieństwem wcielenia ich w życie właśnie w stosunku do swoich bliskich – starych, a przykrych dla otoczenia ludzi? Temat do rozmyślań nie na jedną noc.

Sprawa nabrzmiała po wojnie i ogromnieje z upływem czasu. Kryzys i postęp cywilizacji technicznej, karykaturalnie wykoślawionej w naszym kraju, skurczył mieszkania do wymiarów klatek, a życie sprowadził do walki o przetrwanie. Nikt dla nikogo nie ma czasu. Jakże łatwo w tych warunkach – będąc starym i niedołężnym – zgorzknieć, zezłośliwieć i znielubić wszystkich dokoła. Jest się nie tylko nieprzydatnym, nie tylko uciążliwym i kłopotliwym, ale także kimś, z kim nikt nie chce rozmawiać, kogo nikt nie lubi. A bardzo często bywa też, że padło się ofiarą niezawinionych zmian fizjologicznych, których skutkiem jest demencja albo nieoczekiwane przeobrażenie osobowości. Oto dramaty, w których często nie ma winnych i z obu stron są tylko pokrzywdzeni.

Jakaż na to rada? Co mają zrobić ci, których to dręczy, którzy czują się winni przed Bogiem i przed tymi, którzy są ich krzyżem? Gdy tak rozmyślałam, zaskoczyło mnie nagłe skojarzenie z porodem. Na pozór nic odleglejszego niż te dwie sytuacje. Łączy je tylko to, że doświadczający ich człowiek cierpi. Jedno cierpienie jest fizyczne, drugie – duchowe. A jednak... W obu wypadkach chodzi właściwie o to samo: o narodziny nowego człowieka.

Kobieta rodząc może krzyczeć, że boli i pogrążać się w cierpieniu. Nie dociera do niej wtedy żadna myśl, żadne uczucie. Jest sama, wydana na pastwę rozdzierającego bólu. Oto sytuacja bez wyjścia, nie ma ucieczki, trzeba w tę iść coraz dalej. Cierpiąc w taki – rzekłabym: nieprzemyślany – sposób, zapomina się. czemu to cierpienie służy. A pozbawiony pomocy nowy człowiek musi przedzierać się na świat sam, nieraz ze szkodą dla własnej, mizernej póki co, osoby. Można mu pomóc tylko odwracając się od swojego cierpienia i siłą woli przeistaczając ból w energię, w parcie, w aktywne współdziałanie, aż nastąpi cud: nagłe pojawia, się wśród nas nowe stworzenie.

Czy chrześcijanin nie zmierza do tego samego celu? Czy nie dąży do narodzenia na nowo? Czy nie pragnie stać się nowym stworzeniem? Bolesny to proces i można go chyba porównać do porodu. Wiele trzeba w codziennym mozole przezwyciężać w sobie i pokonywać, siłą woli przeistaczając cierpienie dla tego Nowego. A jedno z trudniejszych zadań to pełnienie służby miłosierdzia z pogodnym czołem i radością w sercu wtedy, gdy jest się ranionym i poniżanym przez tych, którym się służy i których pragnie się kochać tak, jak dawniej.

Wydaje mi się, że jako chrześcijanie nie mamy innego wyjścia niż odwrócić się od swego cierpienia. Nasza sytuacja również jest sytuacją, z której nie ma ucieczki, jeśli chcemy, by nowy człowiek, w jakiego według słów Pawła (Ef. 4:24) mamy się oblec, nie poniósł ciężkiej szkody. Potrzeba odwagi i zdecydowania, by świadomie wytłumić cierpienie, zmienić je w dążenie do czynienia miłosierdzia z radością.

Myślę, że dawniej było to łatwiejszym zadaniem. Należąca dziś do pojęć muzealnych trójpokoleniowa rodzina, .spokojniejsze tempo życia, bliższe związki z przyrodą, świat pobudzający ciekawość, a nie strach i agresję, jak w naszych czasach – to wszystko bardziej sprzyjało ongiś zabiegom wokół kształtowania własnego wnętrza. A ludzie starzy, otaczani szacunkiem i miłującą wdzięcznością za spuściznę wypracowaną dla następnych pokoleń, może nie tak nagminnie ulegali wykrzywieniom charakteru (tu przykrym zgrzytem zakłóciła ciszę nocną refleksja: na jakąż to wdzięczność swoich dzieci i wnuków zasłuży sobie obecne średnie pokolenie za pozostawioną spuściznę...). W każdym jednak razie i starsi, i młodsi najczęściej mieli się na kim oprzeć, z kim podzielić trud. smutek, ciężar. I łatwiej było o radość, łatwiej jednym i drugim.

„Kto nie dźwiga krzyża swojego, a idzie za mną, nie może być uczniem moim” (Łuk. 14: 27). Twarde to wymaganie, ale Jezus powiedział również: „Jarzmo moje jest miłe, a brzemię moje lekkie” (Mat. 11:30). Może tajemnica wykrzesania w sobie radości na przekór i wbrew wszystkiemu – ukryta jest w tych właśnie słowach?