Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

9/1990

MYŚLANE NOCĄ

Niech słonce nie zachodzi nad gniewem waszym
Ef. 4:26

Niedawno sławiłam na tym miejscu ciszę, jako niezbędny składnik życia. Zdaje się jednak, że popełniłam błąd nie wspominając o niezbędnym warunku, jakim trzeba ją obwarować. Cisza, o jaką mi chodzi, musi pochodzić z wewnętrznego uciszenia albo być wyrazem dążenia do niego. Inaczej nie będzie twórcza, nie będzie drogą doskonalenia się, nie będzie prowadziła do Boga. Wręcz przeciwnie. Istnieje bowiem również cisza trująca.

W niektórych małżeństwach, w niektórych rodzinach stosuje się tak zwane ciche dni. Ładna nazwa. Można by sądzić, że to ludzie bliscy sobie i doskonale się rozumiejący wybierają jakiś dzień, który chcą spędzić bez radia, telewizji i zbędnych rozmów. Można by sądzić, że ma to służyć skupieniu, oderwaniu od codzienności, „wejściu w siebie” każdego domownika, z wyjątkiem może psa, któremu niezbędny jest nieustanny słowny kontakt z tymi, których kocha. Tak więc, można by o tych cichych dniach myśleć jak najlepiej, ale nie należy, bo chodzi w nich o taką ciszę, która truje. Jest to cisza narzucona przez jedną osobę, cisza skrywająca złość, urazy, pretensje. Jest to kara wymierzona najbliższym, kara złośliwa, jadowita i zatruwająca atmosferę, nie działająca wychowawczo (raczej przeciwnie), nie załatwiająca i nie naprawiająca niczego. Rodzina kryje się po kątach, przemyka pod ścianami, ucieka z domu, schodząc z drogi milczącej kondensacji jadu. W inscenizowaniu takiego horroru celują zwłaszcza kobiety. Żony i matki.

Czyżbym więc namawiała tu do robienia awantur? Może niezupełnie tak. Jeśli jednak kogoś nie stać na spokojne przedstawienie swoich racji, na obiektywne spojrzenie, na wyjaśniającą rozmowę, na wspólne naradzenie się nad sytuacją bez wyciągania wszystkich zaległych i rzekomo wybaczonych już drugiej stronie grzechów, bez zachłystywania się własną – prawdziwą lub urojoną – krzywdą, to czy nie lepsza już awantura? To rzeczywiście bardzo brzydkie, niekulturalne, świadczące o braku wewnętrznej dyscypliny i opanowania, ale...

Apostoł Paweł mówi: „Gniewajcie się, lecz nie grzeszcie; niech słońce nie zachodzi nad gniewem waszym”. Gniew nie jest więc jeszcze grzechem. Grzechem jest niepogodzenie się przed snem, hodowanie złości przez noc i zatrucie nią następnego dnia, gdy tylko się zbudzi. Zważyć również należy, że zaraz dalej [w następnym wierszu (27) po przecinku] św. Paweł mówi: „Nie dawajcie diabłu przystępu”. Uważa więc Apostoł, że gdy nad gniewem człowieka zajdzie słońce, gdy noc zapadnie nad sercem pełnym złości, to diabeł znajduje tam doskonałą pożywkę dla swoich zamysłów.

Jeśli z kolei da się folgę swoim złym uczuciom i popuści wodze językowi... Jakub ma na ten temat zdecydowane zdanie: „Język jest wśród naszych członków swoistym światem nieprawości; kala on całe ciało...” (Jb 3:6). I dalej: „Bo wszelki rodzaj dzikich zwierząt i ptaków, płazów stworzeń morskich może być ujarzmiony i został ujarzmiony przez rodzaj ludzki. Natomiast nikt z ludzi nie może ujarzmić języka, tego krnąbrnego zła, pełnego śmiercionośnego jadu”(Jb 3:7.8).

No, tak. Cóż więc robić? Sprawa jest trudna, bo wychodzi na to, że w ogóle lepiej byłoby się nie gniewać, a tu ten język nie dający się ujarzmić. Rzecz jednak w tym – jak mi się wydaje – że istnieją różne rodzaje gniewu i różne sposoby wyrażania go. Gniew, jakim zapałał Pan Jezus na przekupniów w świątyni, był gniewem słusznym. Z Biblii dowiadujemy się, że Bóg Ojciec również, bywało, gniewał się i był wtedy bardzo groźny. I tu bardzo zasadnicze pytanie: co wywoływało taki święty gniew? Sprzeniewierzenie się najwyższym wartościom. I właśnie dlatego był to gniew, a nie złość.

Zarówno „ciche dni”, jak i awantury są wytworami ludzkiej żałosnej złości. To moje „ja” (z małej litery) wścieka się, dąsa, wykrzywia. Czy ci, na których krzyczę, przeciwko którym milczę, zawsze są winni największego wykroczenia: porwania się na coś świętego, nietykalnego? Ten dwulatek też? I ta stara kobieta? I ten partner czy partnerka, wybrani kiedyś przeze mnie na całe wspólne życie? Mają wady, powiadacie, są nieznośni, niedobrzy, dokuczliwi, nie widzą, jak się dla nich poświęcam. Oczywiście. Za to moje „ja” jest wręcz ideałem, i jeżeli krzyczę, to mam rację, bo oni są winni, a jeżeli przeciw nim milczę, to też mam rację, bo czuję się pokrzywdzona i niedoceniona.

A może by tak spróbować pomilczeć do siebie? Przeciwko sobie samej? Może w tej ciszy usłyszy się jakiś głos, który powie, że część winy jest we mnie, że złość przechowywana w sercu z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień (a niekiedy lata całe) jest nie tylko grzechem, ale stanowi zaczyn zła, truciznę dla nosiciela i jego otoczenia? Może w tej ciszy wy kiełkuje małe źdźbło zrozumienia i chęć życzliwego porozumienia się z tymi, co są najbliżsi? Sądzę, że nasionka, z których takie źdźbła mogą wyrosnąć, są w każdym człowieku. Trzeba im tylko nie zatrutej złością gleby i słońca, które zachodzi nie nad gniewem, ale nad miłością.