Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

11/1990

MYŚLANE NOCĄ

Abraham dożył siedemdziesięciu pięciu lat. I opadł z sił, i umarł w pięknej starości, sędziwy i syty dni, i został przyłączony do przodków swoich.

I Mojż. 25:7.8

Jak cichy i pogodny nastrój mają te słowa. A mówi się tak w Biblii nie tylko o Abrahamie. Izaak również umarł „sędziwy i syty dni” (I Mojż. 35:29). Dawid „umarł w podeszłym wieku, syty życia, bogactwa i chwały” (I Kron. 29:28). a Jehojada „bardzo się zestarzał i syty życia umarł” (II Kron. 24:15). Czy o kimkolwiek ze współczesnych mówi się, że umarł syty życia? Nie ma wprawdzie takiego zwyczaju, ale czy w ogóle dałoby się tak o kimś powiedzieć? Kto dziś umiera syty dni? Może i są tacy, ale zapewne nieliczni. Dlaczego?

To prawda, że żyjemy krócej niż Abraham, który dożył stu siedemdziesięciu pięciu lat, Izaak – stu osiemdziesięciu, Jehojada – stu trzydziestu... Wydaje mi się jednak, że nie w tym rzecz. Biblia wszak mówi, że i oni przed śmiercią opadli z sił i bardzo się zestarzeli. Określenia te pasują również do nas. Tyle tylko, że dziś człowiek dużo od tamtych młodszy przeważnie uważa, że żyje już bardzo długo, że traci siły i sam stwierdza, że bardzo się zestarzał. Czemu więc nie umiera z poczuciem, że jest „syty dni”?

Zastanowiła mnie też wzmianka o Dawidzie we wcześniejszym rozdziale I Księgi Kronik: „Gdy Dawid już był stary i syty dni, ustanowił Salomona, swego syna, królem nad Izraelem” (Kron. 23:1). Później zaś. gdy oddał już władzę w ręce syna, był nadal bardzo czynny. Podzielił lewitów i określił ich służby. Wyodrębnił i podzielił rody kapłańskie, potomków Aarona, i ustalił kolejność ich służby. Wyodrębnił „ludzi natchnionych”, by zajmowali się w świątyni muzyką i śpiewem. Naznaczył odźwiernych i strażników skarbców i magazynów, dowódców wojskowych i wysokich urzędników. Wreszcie – złożył Bogu osobisty dar: oddał dla świątyni złoto i srebro z własnej szkatuły. Przemawiając zaś do całego zgromadzenia tak powiedział o tym, co uczynił z myślą o budowie  świątyni:  „Według wszelkich moich możliwości przygotowałem dla świątyni Boga mojego...” – i tu wymienił to wszystko, co przygotował, a było tego nieprzebrane mnóstwo. „I przygotował to Dawid obficie przed swoją śmiercią” (I Kron. 22:5).

Rozmyślałam nad tymi wszystkimi słowami Biblii na cmentarzu, myślałam nad nimi nocą. I wyciągnęłam z nich ogromnie ważną dla siebie naukę. Tylko wtedy można odchodzić będąc sytym dni, gdy się życie przeżyło godnie, gdy dni były wypełnione harmonijnie pracą i odpoczynkiem, gdy żyło się w zgodzie z tym, w czym Bóg ma upodobanie. Nie wyklucza to popełniania błędów, grzechów, rzeczy wręcz brzydkich czy odrażających, które niemal każdy ma na sumieniu. Ludzie, o których mówi Biblia, też byli tylko słabymi ludźmi. Upadali, ale podnosili się, mieli wolę walki ze swoimi przywarami. I Bóg im w tym pomagał.

I jeszcze coś jest godne zastanowienia w postawie Dawida, gdy był już stary: „Ustanowił Salomona, swego syna, królem nad Izraelem”. Nie trzymał się kurczowo władzy, nie chciał rządzić do samej śmierci. Gdy pozbył się tego ciężaru, wszystkie siły poświęcił przygotowaniom do budowy świątyni, choć wiedział, że sam jej budować nie będzie. A było to zapewne jego wielkie marzenie, którego musiał się wyrzec. Niełatwa to sprawa. Jak wiele pokory i poddania się woli Bożej trzeba, by pogodnie i z godnością zrzec się tego, o czym się marzyło, co przyniosłoby chlubę i pozostało w pamięci potomnych jako nasze dzieło. A Dawid był przecież człowiekiem i uczucie próżności zapewne nie było mu obce. Mimo to, wiedząc, że kto inny tego dzieła dokona, przygotował wszystko „według swoich wszelkich możliwości”, tak aby mogło ono być zrealizowane. Mało tego: „Ponadto, ponieważ upodobanie mam w domu Boga mojego, oddaję na rzecz świątyni Boga mojego to złoto i srebro, które jest moją osobistą własnością...” (I Kron. 29:3). Tak rzekł Dawid. I nie powiedział tego tuż przed śmiercią. Umiał rozstać się u schyłku życia z tym, z czym większości ludzi rozstać się jest najtrudniej, czego trzymają się rozpaczliwie do ostatniej chwili, żywiąc przerażające wprost złudzenie, że posiadanie uchroni ich przed śmiercią.

Myślę, że my, żyjący teraz, nie jesteśmy – umierając – syci swoich dni, gdyż są one często byle jakie, wypełnione śmieciem, pozbawione głębi i prostoty. Chciałam sama usprawiedliwić się przed sobą, że to warunki życia są tak trudne, że myśl i czas zaprzątnięte są gonitwą za... Właściwie za wszystkim, co do życia konieczne... Zabrzmiało mi to jednak fałszywie. Człowiek powinien umieć oddzielać plewy od ziarna, odróżniać to, co mniej istotne, od spraw podstawowych. W gonitwę dnia codziennego nie musi się angażować całego siebie. Można i trzeba ocalić choć małą cząstkę. To po prostu konieczne. Ocalona z zamętu, może ocali nas kiedyś, gdy na wszelkie działania, zmiany, poprawki będzie już za późno.

Patrząc na pełgające światełko znicza na grobie, doznałam uczucia, że zrozumiałam: nie umrę syta dni, jeśli dni przeżyte przeze mnie były puste.