Drukuj

8-9/1991

MYŚLANE NOCĄ

Przed domem Tyberiusza stał tłum gęsty i zgiełkliwy [...]. Z dala dochodziły jakieś okrzyki, których Petroniusz nie umiał od razu zrozumieć, ale które potężniały, rosły, aż wreszcie zmieniły się w jeden dziki wrzask: – Chrześcijanie dla lwów!

[Henryk Sienkiewicz: „Quo Vadis”]

Byl taki czas, kiedy chrześcijanie w swoim bliższym i dalszym otoczeniu stanowili mniejszość. Z początku liczebnie nader mizerną, ale tak odmienną od całego ówczesnego świata, że znienawidzoną, prześladowaną, tępioną i zewsząd wypędzaną. Doświadczyli zatem wszelkich okrucieństw, poniżeń i wzgardy, poznali, co to lęk zaszczutego zwierzęcia. Przekonali się, jak „większość” reaguje na „mniejszość”, jak łatwo podburzyć tłum, który słysząc: „huzia!”, głuchnie na glos rozsądku, nie mówiąc już o wezwaniach do zmiłowania się.

To, oczywiście, byio dawno temu. Dziś w wielu krajach chrześcijanie stanowią większość. I to aktywną – widzi się ich i słyszy Na przykład u nas: w niedzielę kościoły pełne, obchodzi się uroczyście różne święta religijne, wiele partii politycznych deklaruje swoją chrześcijańskość już w samej nazwie. Mieszkaniec innej planety, który przybyłby na naszą Ziemię, zapoznawszy się z hasłem „wczesne chrześcijaństwo”, szepnąłby: – Ach, wasze życie przed wiekami było straszne! Czy moglibyście teraz pokazać mi sielską egzystencję mniejszości w waszym chrześcijańskim kraju? Macie tu chyba jakieś? – Ano, niestety, mamy. Dlaczego „niestety”? Bo cóż, u licha, moglibyśmy naszemu gościowi pokazać?

Może ubogie wnętrze zasiedlanych chyłkiem baraków i ich zalęknionych mieszkańców, którzy boją się podejść do okna lub otworzyć drzwi, oraz ten tłum na zewnątrz, uzbrojony w kije i kamienie. – To, co w środku, drogi Przybyszu, to mniejszość zwana nosicielami wirusa HIV, a ten zażarty kordon naokoło to większość zwana chrześcijanami. A może pokazać inny barak – dla bezdomnych narkomanów, już chorych na AIDS, noclegownię będącą ostatnim miejscem schronienia kilkunastu osób, i zaproponować, by Przybysz porozmawiał z chrześcijańską większością – okolicznymi mieszkańcami, którzy protestują przeciwko temu sąsiedztwu? A może obwieźć go po kraju? Niechby przyjrzał się „sielskiemu życiu” tych, którzy są inni: stanowią mniejszość narodową lub wyznają religię niechrześcijańską. Niechby, na przykład, zobaczył, jak tłum wymierza „sprawiedliwość” wszystkim Cyganom, bo jeden z nich zawinił... Tylko, błagam, nie wprowadzajmy Przybysza w tajniki stosunków między mniejszościami chrześcijańskimi a równie chrześcijańską większością. Obawiam się, że jego mózg, porażony zdumieniem, nie przetrzymałby takiej próby.

Ale mówiąc poważnie: czy nie robi się trochę straszno na myśl o siostrach-chrześcijankach i braciach-chrześcijanach, zwykłych, normalnie żyjących członkach naszego społeczeństwa, którzy wyruszają nagle z kijami, by wykurzyć ludzi chorych i bezdomnych z ich schroniska? Mogę zrozumieć, że ci, z których składa się taka krucjata, są na tyle ciemni i nieuświadomieni, iż nie przemawiają do nich żadne rzeczowe argumenty. Rozumiem, że boją się, bo niewiedza rodzi lęk. Możliwe też, że chociaż chodzą do kościoła i słyszeli o chrześcijańskim miłosierdziu, to nie sądzą, by powinno ono obejmować również Romów, Ukraińców, narkomanów czy chorych na AIDS. „Sami sobie winni!” – mówią tacy i czują się rozgrzeszeni. Ale gdzież są ci, którzy z racji swego urzędu i przypisanego doń autorytetu powinni oświecać, pouczać, napominać?

Jesteśmy życzliwi mniejszościom znajdującym się w przyzwoitej odległości od naszego podwórka. Gotowi jesteśmy wspierać uciskanych i prześladowanych, nawet jeśli są chorzy na groźne choroby, a niepogrzebane ciała ich zmarłych rozkładają się powodując epidemie. Stawiamy tylko jeden warunek: niech to będzie od nas daleko.

Nie przypominam sobie, aby Jezus, w którego ślady powinien iść chrześcijanin, uzależniał swoje miłosierdzie od tego, czy Mu przypadkiem ludzie czymś nie zagrażali: „Nie zbliżaj się. dobry człowieku! Chętnie cię uzdrowię, ale na odległość!”. Przeczytałam natomiast historię o mężu, który byl „cały pokryty trądem” i prosił Jezusa o oczyszczenie, a On „wyciągnąwszy rękę, dotknął się go ...” (Łuk. 12:13). Trędowaci to też mniejszość.

Patrzmy realnie. Tylko niewielu z nas dane jest wyjść w Naśladowaniu poza ciasne granice zakreślone przez naturę ludzką, tak ostro i celnie scharakteryzowaną przez apostoła Pawła w Liście do Rzymian. Gdybyż jednak ci rzucający kamieniem i wznoszący kij mieli chociaż tę „dobrą wolę”, o której Paweł pisze, że ją ma, „ale wykonania tego, co dobre, brak” (Rzym. 7:18), gdybyż ta „dobra wola” wyraziła się choćby tylko w zaniechaniu czynu, to mniejszości żyjące w naszym społeczeństwie mogłyby przynajmniej egzystować w spokoju, bez poczucia zagrożenia. Gdy jednak jest, jak jest, to w czym my jesteśmy lepsi od tych, którzy wołali: – Chrześcijanie dla lwów!

Przyszła moja mała wnuczka, patrzy na długopis sunący po papierze i pyta:
– Babciu, a co teraz napisałaś? – Napisałam:   „chrześcijanie   dla lwów”.
– Babciu, przecież tu nie ma lwów. Lwy są w ZOO... – Aha! – mówię. Rzeczywiście, a nie wiesz, czy chrześcijanie   tu  są?  Spojrzała niepewnie:
– Tego nie wiem ...

Już chciałam powiedzieć, że ja też nie wiem, ale na szczęście przypomniałam sobie, że przecież chrześcijanie to my. I nawet stanowimy większość.