Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

8 / 1993

MYŚLANE NOCĄ

O, jak liczne są dzieła Twoje, Panie! Tyś wszystko mądrze uczynił: ziemia jest pełna dóbr Twoich!
Ps. 104:24

Tak wola Psalmista. I nie może wyjść z podziwu dla Boga Stworzyciela. Opowiada z zachwytem, jak cudownie urządzony jest ten świat. Mówi o słońcu i księżycu, że znają pory swoich wschodów i zachodów, o górach, które wynurzyły się z głębi ziemi na Boże skinienie, o niezgłębionym morzu i jego tajemniczych stworach, o soczystej trawie na łąkach, gdzie pasą się polne zwierzęta, o cedrach, na konarach których ptaki wiją swoje gniazda, słowem – o wszystkim, co żyje i co „nasyca się dobrem”, gdy Pan „otwiera rękę swoją”.

„Niech się raduje Pan dziełami swymi!” – wołał Psalmista przed wiekami. I myślę, że Bóg naprawdę się wtedy radował, bo na cokolwiek spojrzał – było piękne i celowe. Weźmy na przykład taką pustynię. Wydawałoby się, że to nic tylko piasek, piasek i wiatr, a tu znienacka – oaza. Tyle zieleni, taki cień... Kto by pomyślał... Ano właśnie, kto? Pan to sobie umyślił: tu i ówdzie na niewielkiej głębokości pod piaskiem ukrył trochę słodkiej wody gruntowej, tu i ówdzie powołał nagle do życia źródło, tu i tam nakazał jakiejś rzece zalać część pustyni.

I już wędrujące stworzenia Boże mają gdzie odpocząć w cieniu, pożywić się i napić. A Bóg patrzy z góry i raduje się. Radował się też całą rodzącą obficie ziemią, płodną morską głębiną, rojem niezliczonych gatunków ptactwa, mroźnym milczeniem gór, z których wiosną do dolin spływają potoki życiodajnej wody. I chyba cieszył Go także ten malutki zielony żuczek z uporem dążący do celu, na piechotę, przez najeżoną przeszkodami ścieżkę...

Od czasów Psalmisty upłynęło wiele stuleci. Dużo ich wedle naszego, ludzkiego, rachunku. Ale na Bożym zegarze wskazówki ledwo co posunęły się do przodu. A mimo to, gdy dziś czytam słowa Psalmu sto czwartego, drąży mnie smutek. Boję się pomyśleć, co czuje Pan dziś, patrząc na Ziemię, którą tak szczodrze napełnił ongiś swoimi dziełami i wszelkim dobrem. Czy może się jeszcze radować?

Spojrzał Pan na morza i oceany, a tam miliony ton śmiercionośnej ropy rozlane na wodach, które kiedyś zamyślił i stworzył krystalicznie czyste; na brzegach setki tysięcy ptasich i zwierzęcych trupów, oblepionych cuchnącą mazią, trupów tych samych stworzeń, z których ongiś każde swoją dłonią ukształtował inaczej, rozmaicie a pięknie przystroił, wyposażył w różne głosy i zwyczaje, a potem puści! na Ziemię, mówiąc: „Żyjcie!”.

„Spojrzę na piaszczystą pustynię! – pomyślał Pan. – I na moje zielone oazy”. Ale spojrzał akurat na Uzbekistan, a tam – ani piaszczystej pustyni, ani zielonych oaz. Jak to możliwe? Co się stało? Przeczytajcie „Imperium” Ryszarda Kapuścińskiego, a dowiecie się. Ale zanim to zrobicie, przywołam tu kilka zdań z tej książki: „Początek katastrofy przypada na lata sześćdziesiąte. Trzeba było odtąd dwóch dziesięcioleci, żeby połowę żyznych oaz Uzbekistanu zamienić w pustynię” (s. 258). Ponieważ Breżniew chciał mieć „swoją krainę bawełny w Uzbekistanie” (s. 259), więc zwiększano tam ciągle „obszar zasiewów i ilość wylanej na pola wody. [...] Po prostu wypuszczali z rzek wodę, woda rozlewała się po polach. Nim jednak dopłynęła do zagonów bawełny, już jedna trzecia ginęła wsiąkając bezużytecznie w piasek” (s. 261). A gdy wielkie ilości wody leją się i leją na piaski pustyni, przenika ta woda w końcu do ukrytych głęboko złóż stężonej soli. I sól zaczyna wędrować w górę, na powierzchnię: „Złotą ziemię Uzbekistanu, którą zasnuła najpierw biel bawełny, teraz pokryła błyszczącą skorupą biel soli” (s. 261).

Mimowolnie i z nadzieją zerknął Pan trochę w bok, tam, gdzie umieści! kiedyś Morze Aralskie. Spojrzą! – i zobaczył zagładę swojego morza. Straciło ono około połowę swojej powierzchni, a poziom wód obniżył się w ciągu dwudziestu lat o trzynaście metrów: „Wody Syrdarii i Amudarii zamiast płynąć do Morza Aralskiego były z woli człowieka trwonione po drodze, na olbrzymim dystansie ponad trzech tysięcy kilometrów rozlewane po polach, po niekończących się pustyniach” (s. 261). Nie docierają już wody do morza, morze nie ma się czym żywić i umiera. I tak oto nie ma ani oaz. ani pustyni, ani morza. Nie z woli Boga. Z woli człowieka.

Odwróci! Pan oczy od mórz, oceanów, a i na żadną pustynię nie chciał już patrzeć. Na co spojrzał? Może na Bośnię. Może na Górny Karabach. Może na Kurdów w Iranie. Na Irlandię. Kambodżę. Na RPA. A może na jakiś wieżowiec w Stanach, w którym stworzenia, ukształtowane również dłonią Pana, żyją za kratami, pancernymi drzwiami, kuloodpornymi szybami, w paranoicznym lęku przed stworzeniami tego samego gatunku, dziećmi tego samego Ojca w niebiesiech.

I zdjął mnie okropny strach. A co będzie, jeśli Pan w ogóle odwróci oczy od Ziemi i już nigdy nie zechce oglądać tego, co ludzie zrobili i robią z powierzonym im stworzeniem, z całą planetą i milionami swoich bliźnich? Albo jeżeli zechce oglądać tylko tego malutkiego zielonego żuczka, który tak śmiesznie dąży do jakiegoś swojego celu, na piechotę, przez najeżoną przeszkodami ścieżkę? „Oby go tylko nikt nie rozdeptał” – myślę, a myśl jest egoistyczna, bo nie tylko o życie żuczka mi chodzi, ale i to, by zatrzyma! uwagę Pana na naszej Ziemi.

I uprzytomniłam sobie, że jeśli Pan się od nas nie odwróci, a tu nic się nie zmieni, jeżeli człowiek się nie zmieni, to nie pomoże nam przyłączenie się do żarliwej prośby Psalmisty: „Niech znikną grzesznicy z ziemi i niech już nie będzie bezbożnych” (Ps. 104:35). Bo przyjdzie czas, gdy zrozumiemy, co znaczą słowa: „Straszna to rzecz wpaść w ręce Boga żywego” (Hebr. 10:31).

Ale wtedy będzie już za późno.

Wanda Mlicka