Drukuj

9 / 1993

MYŚLANE NOCĄ...

...byłem chory, a odwiedzaliście mnie, byłem w więzieniu, a przychodziliście do mnie...
Mat. 25:36

Na parę dni przed pojmaniem Jezusa uczniowie zgromadzili się wokół Niego na Górze Oliwnej prosząc, by powiedział im, jakie będą znaki Jego przyjścia w chwale i końca tego świata. Pytali więc o rzeczy ostateczne i ogromnej wagi. Odpowiadając, Jezus wyjaśnił, jak to się odbędzie, a potem, wzywając do czujności, mówił w podobieństwach: o wiernym i niewiernym słudze, o dziesięciu pannach, o talentach. A na końcu, mówiąc o Dniu Sądu, powiedział coś, co dziś bylibyśmy może skłonni uważać za rzecz mniejszej wagi, wręcz niegodną wzmianki: że po prawicy Króla zasiądą błogosławieni, którzy odziedziczą Królestwo, albowiem... i tu między innymi padły słowa: „...byłem chory, a odwiedzaliście mnie, byłem w więzieniu, a przychodziliście do mnie”.

Ostatnio, chodząc przez czterdzieści pięć dni z rzędu do szpitala, musiałam codziennie myśleć o tych słowach Jezusa. Z początku smuciło mnie tylko, że do tak wielu chorych bliscy przychodzili rzadko, a do niektórych – wcale. Ale później zostałam zmuszona do spojrzenia na szpital w szerszym kontekście i zrozumiałam, jak fatalne skutki – i dlaczego – ma dla psychiki chorego w szpitalu i więźnia w więzieniu taka obojętność świata, z którego musieli odejść.

Jak można tak jednym tchem wymieniać szpital i więzienie? – zapytacie. Przecież więzienie jest miejscem, w którym człowiek ma odcierpieć karę, szpital zaś miejscem, w którym wszystko i wszyscy są nastawieni na ulżenie cierpieniu człowieka. A jednak – i tu, i tam – człowiek z człowieka staje się pacjentem lub więźniem.

W socjologii i w psychologii szpital, wojsko i więzienie zaliczane są do instytucji totalitarnych, przy czym szpital jest jej formą najłagodniejszą. Tak, macie słuszność, to brzmi strasznie. Ale spróbujmy popatrzeć bez emocji, co dzieje się z człowiekiem od momentu wejścia do izby przyjęć. Własne ubranie znika w plastykowym worku. Jeśli chory przyszedł z domu, nakłada własną pidżamę, jeśli jest z wypadku – dostaje szpitalną. A kapcie? Jeżeli nie ma własnych, to chodzi boso, niekiedy przez kilka dni, zanim mu z domu przyniosą. Sama takiego widziałam. Następnie zostaje zaobrączkowany plastykowym paseczkiem na lewej ręce (nazwisko, wiek, oddział). Z tą chwilą z człowieka zmienia się w pacjenta, wchodzi w zupełnie inny, obcy świat, porzucając swój, może nie najlepszy, ale oswojony, własny. Oznacza to, że traci swoje cechy indywidualne, traci kontrolę nad własnym życiem, traci prawo do decydowania o sobie. Traci też prawo do samotności, w dzień i w nocy musi znosić bliskość zupełnie obcych, niekiedy niemiłych ludzi. Musi iść spać, wstawać i jeść o nakazanych godzinach. Niewątpliwie, takie są konieczności umożliwiające funkcjonowanie tak ogromnej machiny, jaką jest szpital. I nie jest moim zamiarem podawanie w wątpliwość celowości regulaminów i rygorów szpitalnych. Chciałabym natomiast bardzo, by personel szpitalny (przede wszystkim jednak lekarze) zdawał sobie sprawę, że pacjentowi, który musi poddać się tym uciążliwym dla niego koniecznością, do wyzdrowienia potrzebne są nie tylko zabiegi i lekarstwa, ale również świadomość, że nie jest tu postrzegany wyłącznie jako „przypadek” do wyleczenia.

Pacjent musi biernie i bez szemrania poddawać się wszelkim zabiegom, zastrzykom, kroplówkom itp., nie mając pojęcia, po co mu to robią, co znajduje się w strzykawce czy pastylce, czy to, co mu za chwilę zrobią, będzie go bolało, czy nie, i co się stanie z nim jutro. Bo pacjent nie jest informowany. I nie jest prawdą, że mu to do niczego niepotrzebne, bo i tak się na tym nie zna. Właśnie dlatego, że się nie zna, jest pełen obaw i wątpliwości. Kilka prostych słów, że to na przykład jest antybiotyk, który uchroni go od zakażenia, a to witamina, która go wzmocni, że groźne narzędzie w ręku lekarza sprawi mu przez chwilę ból, ale to konieczne – da pacjentowi poczucie, że jest przez lekarza szanowany i wyodrębniony z homogenicznej grupy pidżam i szlafroków. „Homogenizować” to znaczy czynić jednorodnym. W. K. Opaliński wymienia tu w nawiasie jako przykład metale, stopy, roztwory. I chyba jest niedobrze, jeśli do tego nawiasu ma się ochotę wstawić też pacjentów szpitala.

Jak w każdej totalitarnej instytucji, w szpitalu istnieje pełna kategoryzacja: my – lekarze, my – pielęgniarki, my – personel pomocniczy. I oni – podległe nam przypadki w pidżamach. Jeszcze jaskrawiej podział ten postrzegany jest przez pacjentów: my – pacjenci, i „oni” – ci, którzy mają władzę. A władza, jak wiadomo, wie lepiej, porozumiewa się ze sobą hermetycznym językiem i niechętnie udziela poddanym jakichkolwiek wyjaśnień, poprzestając przeważnie na wydawaniu poleceń. Zrozumiałe więc, że jak w każdej grupie izolowanej, tak i wśród pacjentów rodzi się wspólnota. Powstaje dobrze znane z więzień „drugie życie”, polegające w szpitalu na unikaniu kontroli personelu, kryciu siebie nawzajem, gdy robi się coś niedozwolonego.

Być może wciągnięcie pacjenta w proces leczenia, zaproponowanie mu świadomego, aktywnego współudziału – dałoby w efekcie szybszy powrót do zdrowia?

Ale zapędziłam się tu daleko od punktu wyjścia, od słów Jezusa, który wiedział, jak bardzo człowiekowi cierpiącemu potrzebna jest świadomość, że nie został opuszczony przez wszystkich. Głodni i spragnieni, nadzy i obcy, chorzy i więźniowie... Ludzie nieszczęśliwi, tak bardzo nas potrzebujący.

„Zaprawdę, powiadam wam, czegokolwiek nie uczyniliście jednemu z tych najmniejszych, i mnie nie uczyniliście” (Mat. 25:45).

Wanda Mlicka