Drukuj

4 / 1995

MYŚLANE NOCĄ

I powiedział do wszystkich: Jeśli kto chce pójść za mną, niechaj się zaprze samego siebie
i bierze krzyż swój na siebie codziennie, i naśladuje mnie.

Łuk. 9:23

Przez lata czytałam te słowa, zwłaszcza w okresie poprzedzającym ów dzień, w którym Jezus „dźwigając krzyż swój szedł na miejsce zwane Trupią Czaszką, co po hebrajsku zwie się Golgota”. Powiedział je do wszystkich uczniów, zapowiadając im po raz pierwszy swoją śmierć i zmartwychwstanie. Ale choć czytałam te słowa często, dopiero niedawno wstrząsnęły mną, gdy uświadomiłam sobie, co naprawdę znaczą dla człowieka, który szczerze chce iść w ślady Jezusa. Co powinny znaczyć i czego ode mnie wymagają na co dzień, jeśli rzeczywiście chcę pójść za Nim. I o ile są trudniejsze do wcielenia w moje własne życie niż wszystkie przykazania, jakie otrzymaliśmy od Boga. Przede wszystkim dlatego, że nie są one przykazaniem: „Jeśli kto chce...” A zatem możemy wybierać. Możemy powiedzieć: „nie chcę”. Ale nie mówimy. Mówimy: „chcę!”, często nie zdając sobie sprawy z tego, że nie wystarczy chcieć, że trzeba jeszcze spełnić warunki z tym związane.

Mam po pierwsze zaprzeć się samej siebie. Co to właściwie znaczy? Jak mogę zaprzeć się czegoś, co jest mną ? Bóg, przykazując: „kochaj bliźniego jak siebie samego”, wiedział, że dla człowieka nie ma nic cenniejszego na świecie niż on sam. On sam, a więc i to, co w nim tkwi: jego złość, egoizm, próżność, zachłanność, okrucieństwo, obojętność, fałsz, wygodnictwo... ach, długo jeszcze można by wyliczać. I chociaż wszystko to nie jest ani piękne, ani dobre, i dobrze o tym wiem, to jednak jest moje, przeze mnie wyhodowane i używane przez całe życie. Nic nie pomogą zastrzeżenia, że może jestem trochę próżna, ale przecież nie okrutna, że – owszem – trochę zachłanna, ale przecież nie fałszywa... Nie o to chodzi. Mam zaprzeć się samej siebie, a to znaczy – wszystkiego, co we mnie jest. I nic też nie pomoże przywoływanie na swoją obronę chwil, w których na krótko przezwyciężałam własną naturę. Nigdy nie udało mi się zaprzeć się raz na zawsze, wytrwać w postanowieniu, zdając się całkowicie na wolę Boga, a wyrzekając woli własnej. I to jest ten pierwszy punkt, w którym – mówiąc „chcę” – zawiodłam Tego, który modląc się w ogrodzie zwanym Getsemane powiedział: „Abba, Ojcze! Ty wszystko możesz, oddal ten kielich ode mnie; wszakże nie co ja chcę, ale co Ty” (Mk 14:36). Ile razy zdarzyło mi się tak powiedzieć, chociażby w sprawach błahych?

„Jeśli kto chce pójść za mną, niechaj [...] bierze krzyż swój na siebie codziennie. ..” Długo zastanawiałam się, co człowiek ma prawo uważać za swój krzyż. Jezus mówił do wszystkich, którzy byli wtedy, są dziś i będą w przyszłości Jego uczniami, i powiedział, że mają brać swój krzyż na siebie codziennie. Czy wolno zatem sądzić, że krzyżem może być nie tylko wielkie cierpienie, kalectwo, choroba, utrata kogoś bliskiego, ale również jakieś nieporównywalnie mniejsze udręki, które są udziałem każdego w jego dniu powszednim? Wydaje misie, że tak, bo każdy człowiek doświadczany jest przez Boga inaczej, a wszyscy, jeśli chcą pójść za Jezusem i naśladować Go, muszą cierpliwie podejmować co dzień od nowa przydzielony im krzyż, niezależnie od jego wielkości i ciężaru. Podnosić i nieść bez słowa skargi, chwaląc Pana i zdając sobie sprawę, że próba, na jaką zostali wystawieni, nie przekracza ani o milimetr ich możliwości sprostania jej.

Bóg jest nie tylko wiemy. Jest również uczciwy i żąda od człowieka tylko takiego wysiłku, do jakiego ten właśnie człowiek jest zdolny. Ale czy człowiek jest równie uczciwy w stosunku do Boga ? Czy nie stara się przerzucić trudu dźwigania swego krzyża na innych, uprzykrzając im życie swoją złością, narzekaniem, biadoleniem z powodu tego, co Bóg kazał nieść jemu samemu?

Wygląda na to, że i tu, mówiąc „chcę” – nie rozumiałam, do czego się zobowiązuję.

Rozmyślając nad swoim życiem przypomniałam sobie, że tak niezwykły człowiek, jak apostoł Paweł, przyznaje się w Drugim Liście do Koryntian do pokusy pozbycia się swego krzyża. Był nim „cierń”, wbity w jego ciało. Nie wiemy wprawdzie, co to było, ale musiało mu bardzo dokuczać, gdyż pisze: „W tej sprawie trzy razy prosiłem Pana, by on odstąpił ode mnie” (II Kor. 12:8). Paweł nie obarcza winą wszystkich dokoła, nie zatruwa im życia, prosi tylko Pana o odjęcie mu cierpienia, zabranie z ramion krzyża. Ale odpowiedź brzmiała: „Dosyć masz, gdy masz łaskę moją, albowiem pełnia mej mocy okazuje się w słabości” (II Kor. 12:9). Jakże trudne do przyjęcia są te słowa. Jednak Paweł zaakceptował je bez szemrania i wcielił wżycie: „Dlatego mam upodobanie w słabościach, w zniewagach, w potrzebach, w prześladowaniach, w uciskach dla Chrystusa; albowiem kiedy jestem słaby, wtedy jestem mocny” (II Kor. 12:10).

Do zrozumienia tego pozornego paradoksu nie dochodzi się łatwo. I nieraz na zegarze życia zdąży już wybić późna godzina, nim człowiek pojmie, jakie ono powinno było być, gdy raz powiedział: „chcę”. A wszystko mogłoby być inaczej, gdybym już dawno temu zrozumiała, jak ścisły związek istnieje między słowami: „Jeśli kto chce pójść za mną, niechaj się zaprze samego siebie i bierze krzyż swój na siebie codziennie, i naśladuje mnie”, a tym zdaniem z modlitwy, której nauczył nas Jezus i którą mówimy codziennie: „...bądź wola Twoja, jako w niebie, tak i na ziemi”.

Czy przyczyny naszej nieudolności naśladowania nie należy upatrywać w tym, że słowa te mówimy wprawdzie bardzo często, ale zbyt rzadko powtarzamy je z pełną świadomością i pokorą, biorąc na siebie codziennie swój krzyż?

Bądź wola Twoja...

Wanda Mlicka