Drukuj

9 / 1996

MYŚLANE NOCĄ

Oto wytapiałem cię sobie jak srebro, próbowałem cię w piecu cierpienia.
Iz. 48:10

Brałam niedawno udział w dyskusji na temat cierpienia. Problem zawężono do konkretnego przykładu: cierpienie matki, której dziecko umiera na nieuleczalną chorobę, i postawiono pytanie: jak jej pomóc? Co powiedzieć? Czy w ogóle coś mówić? Może po prostu tylko być razem? Może ograniczyć się do konkretnej pomocy w konkretnych codziennych sprawach? I co odpowiedzieć na pytanie, które najczęściej pada w takich ostatecznych sytuacjach: dlaczego to spotyka właśnie mnie? Dlaczego właśnie ja i moje dziecko? Trudna sprawa. Zabrałam ten problem ze sobą do domu, by przemyśleć go w samotności.

Obawiam się, że poza konkretną pomocą w konkretnych codziennych sprawach, człowiekowi, który tak cierpi, jak matka umierającego dziecka, nie można w ogóle pomóc, o ile przychodzi się z tą pomocą dopiero w chwili, gdy człowiek pogrążony jest już w cierpieniu. Bo wtedy nic z zewnątrz nie może do niego przeniknąć. Cierpienie wytwarza warstwę izolującą, tym szczelniejszą, im jest głębsze. Człowieka może chyba uratować wtedy tylko to, co już w nim samym było, w co dawniej uwierzył, co dawniej przemyślał, co kiedyś otrzymał od innych ludzi i przyjął za swoje. Co więcej, wydaje mi się, że każdy musi sam siebie wychować do przyjęcia cierpienia i poradzenia sobie z nim. To trochę tak, jak ze śmiercią. Umiera się gorzej, jeśli przez całe życie unikało się myśli o odejściu z tego świata. Z zaakceptowaniem cierpienia jest trudniej. Bo o ile teoretycznie mamy pewność, że umrzemy, i z obserwacji wiemy, że wszystkich to spotka, o tyle z obserwacji wiemy również, że wielu ludziom udaje się przejść przez życie bez doświadczenia ekstremalnych cierpień. I może stąd pytanie: dlaczego spotkało to właśnie mnie?

A swoją drogą ciekawe – nigdy nie zdarzyło mi się usłyszeć takiego pytania od kogoś, komu w jakiejś sprawie powiodło się nieoczekiwanie dobrze: mimo dużej konkurencji dostał się na studia, otrzymał spadek, wygrał na loterii, zwyciężył w konkursie... i tak dalej. Ludzie mówią wtedy: dużo się uczyłem, byłem zawsze dobry dla tej cioci, miałem szczęście, doceniono moją inteligencję... i tak dalej. Krótko mówiąc, z tego czy innego względu – należało mi się. A skoro się należało, po co pytać, dlaczego spotkało to właśnie mnie?

Stąd wniosek, że mało kto uważa własne cierpienie za coś, co mu się należało. I może słusznie? Skoro nie poczuwamy się do żadnej winy starając się żyć zgodnie z przykazaniami Bożymi, nie krzywdząc bliźnich i pomagając innym ludziom, to czyż zgodnie z ziemskim poczuciem sprawiedliwości nie powinniśmy oczekiwać raczej nagrody niż kary? Ale, z kolei, czy rzeczywiście cierpienie należy uznać za karę, tak jak powodzenie w życiu skłonni jesteśmy uważać za nagrodę?

Myślę, że może popełnia się tu pewien błąd w rozumowaniu. Po pierwsze, przyczyn zarówno cierpienia, jak i szczęścia często upatrujemy w naszym własnym postępowaniu w przeszłości. Byłam zła i Bóg mnie ukarał cierpieniem. Byłam dobra i Bóg mnie nagrodził uznaniem w oczach ludzi, pieniędzmi, powodzeniem... Po drugie, ci, którzy cierpią i pytają: dlaczego spotkało to właśnie mnie, i ci, którzy odnosząc sukcesy nie pytają: dlaczego spotkało to właśnie mnie? – tego, co im się przydarza, nie rzutują w przyszłość. Nie pytają: co Bóg chciał mi powiedzieć każąc tak cierpieć, co powinnam zrobić z tym strasznym doświadczeniem, w jaki kształt przekuć ten ból? Nie pytają: co Bóg chce, bym zrobił z tym darem, który otrzymałem, z moją inteligencją, wiedzą, pieniędzmi? I nie pytając, nie zastanawiając się nad sensem tego, co ich spotkało – jedni i drudzy łatwo mogą zmarnować i roztrwonić to, co zostało im dane, i zniszczyć zarazem siebie samych.

„Oto wytapiałem cię jak srebro, próbowałem cię w piecu cierpienia”. Czy nie znaczy to, że każdy człowiek w każdej chwili może zostać poddany takiej próbie i że Bóg nie zsyła cierpienia tylko dlatego, że akurat ma taki kaprys albo czegoś nie dopatrzył i cios dosięgnął przypadkiem właśnie mnie? Wydaje się, że jest to oczywiste i że wszyscy o tym wiemy. A jednak w krytycznej chwili niemal wszyscy pytamy o powód, z góry jakby zakładając, że oto czymś zawiniliśmy nieświadomie i teraz, nieoczekiwanie, zostaliśmy surowo ukarani. Taka postawa pozwala przyjąć cierpienie z pokorą albo prowadzi do buntu. Pokora często przechodzi w rezygnację i bierność, bunt wyzwala agresję i nienawiść. Czy wywołaniu tych właśnie uczuć ma służyć cierpienie? Czy też ma ono być narzędziem, którym Bóg rzeźbi kogoś, kogo wybrał spośród wielu? Jeżeli wierzymy, że istnieje Rzeźbiarz, w którym jako chrześcijanie pokładamy ufność, iż wszystko, co czyni, ma swój głęboki – mimo że dla nas często niepojęty – sens, jeżeli pogodziliśmy się z tym, że cierpienie jest Jego narzędziem albo – jak czytamy u Izajasza – piecem, w którym przetapia nas w nowego człowieka – czy będzie nam lżej, czy będzie łatwiej matce, która traci dziecko?

To pytanie pozostaje otwarte, bo każdy sam musi sobie na nie odpowiedzieć sięgając do swoich wewnętrznych zasobów. Otwarty pozostaje dla mnie również problem, co odpowiedzieć człowiekowi, który z głębi swojego cierpienia pyta: dlaczego spotkało to właśnie mnie? Bo nikt tu, na ziemi, tego nie wie.

Wanda Mlicka